07 – 15 lipca
Wda to lewy dopływ Wisły o długości 210 km. Źródło jej to jezioro Wieckie koło Lipusza, natomiast ujście znajduje się w Świeciu. Na większości swej długości przepływa przez niezwykle malownicze parki krajobrazowe: Wdzydzki oraz Tucholski. Szlak przez wiele kilometrów jest dziki, prowadzi głównie przez lasy sosnowe lub słabo zaludnione tereny wiejskie. Jedyny duży ślad cywilizacji na trasie to droga łącząca Chojnice ze Starogardem Gdańskim, pod którą Wda płynie w miejscowości Czarna Woda (kiedyś fabryka płyt pilśniowych). Ale oprócz tego kilkukilometrowego kawałka Wda to dla wodniaka natura, natura, i jeszcze raz natura…
Przy organizacji spływu korzystaliśmy z przewodnika Zbigniewa Galińskiego (z serii Dla Aktywnych Pascala – mapy 1:50000) oraz firmy Activitas z Bydgoszczy, której właścicielem jest nie kto inny tylko właśnie pan Galiński… Więcej pod adresem activitas.com.pl.
Pobierz waypointy na GPSa w formacie Ozi *.wpt (dzięki uprzejmości SpłyWWW)
Dzień 1 Lipusz – J. Wdzydze
Rannym pociągiem z Gdyni dostajemy się do Lipusza. Przesiadka oczywiście w Kościerzynie. Marysia, Marysia, Magda, Marcin, Marcin, Janusz, Adam i ja. Godzina 10:00. Stanica, a właściwie małe pole namiotowe. Druga grupa kajakarzy czeka pod wiatą. Ale oprócz nich nikogo nie ma. Dzwonię do ACTIVITAS, mają lekki poślizg. W międzyczasie rozglądamy się po okolicy. Lipusz to co prawda gmina, ale wioska jak setki innych. Cisza i spokój. Deszcz pada coraz intensywniej, robi się zimno. Spoglądam na rzekę. Szerokość nie więcej niż 3 metry, płytka (40-50 cm). A wody w korycie i tak jest sporo, gdyż przez ostatnie tygodnie sporo padało…
Wreszcie pojawiają się kajaki. Jesteśmy przepakowani, więc tylko wrzucamy graty do środka (pakowane w podwójne worki). Ale i tak mamy poślizg. Poganiam więc wszystkich, ale nasza grupa jest, jak wynikło potem z praktyki, zupełnie niereformowalna 🙂 W końcu koło 12-13 zaczynamy spływ. Pierwsze kilometry to powolne przypominanie sobie zasad sterowania obciążonym kajakiem.
Od roku nie pływaliśmy, więc raz za razem ryjemy po zewnętrznej stronie zakrętów. Na początku jest wesoło, ale w końcu udaje nam się (mi z Adamem) opanować potwora.
Pierwsze kilometry to także przedzieranie się przez dość dziki odcinek. Wszechobecne gałęzie, robactwo, do tego miejscami płycizny, tak, że trzeba przepychać kajak. Płynę w sandałach, całkiem nieźle sprawują się w wychodzeniu w to bagno. Pierwsze bystrza pod mostami (wszystkie mosty i bystrza opisane w przewodniku Pascala) to niezła zabawa. Czas mija szybko, a Wda rozlewa się zdecydowanie szerzej. Fantastycznie meandruje, raz po raz o 150-180 stopni, nadkładając drogi o 300-400%. Późnym popołudniem wpływamy na morze kaszubskie – czyli Wdzydze. Na idealnym półwyspie vis-a-vis Kozielni rozbijamy nasze cztery namioty. Nareszcie życie pod namiotem po tylu dniach w mieście! Czym prędzej rozpalamy ognisko, a obok przyrządzamy posiłek.
Wadą wyjazdów 8-osobowych jest brak możliwości przygotowania tego samego żarcia dla całej grupy. A tym bardziej pierwszego dnia, kiedy każdy z nas ma zapasy przywiezione jeszcze z domu. Więc mało kto ma szanse docenić spaghetti zrobione przeze mnie i Adama. Makaron z trzech zupek chińskich zagotowany w jednej menażce, a druga natychmiast po tym wędruje nad palnik pełna rozmokłego sera, odsmażonej na talerzu konserwy oraz całej masy marynaty pikantnej firmy Kamis (pikantny zabijacz smaku). O dziwo! To cudo smakuje wyśmienicie po całym dniu na kajaku. Tylko fundusze uszczupla, przy 100 zl na cały wyjazd razem z przejazdami…
Dzień 2 J. Wdzydze – Miedzno
„Zrywamy” się mniej-więcej o 10:30. To stanie się już normą w naszym porannym zbieraniu się. Grupa 8-osobowa w końcu to nie czwórka treklerów :). Dopiero około 12, po pełnym śniadaniu, pakowaniu, wykładaniu, wkładaniu udaje nam się zwodować kajaki. A dzień mamy intensywny. Około 15-20 km, ale aż 23 przenoski. No i chcemy odwiedzić kolegę (tak, Bule, wiem że nie mam kolegów) w Lipie koło Wdzydz Tucholskich. Odwiedziny u niego wiążą się dla nas z porządnym jedzeniem w obozie ZHP, więc chyba warto 🙂
Pobyt w Lipie kończymy około 15. A przed nami jeszcze 3/4 dziennego przebiegu! I tu miła niespodzianka. Mimo wysokich momentami 20-30 cm fal na jeziorze, kajaki prują przez wodę aż miło patrzeć. Wieje mocno, ale na szczęście od rufy, dość mocno od prawej. Im bliżej brzegu, tym większa cisza, więc chętnie korzystamy z naturalnej osłony Ostrowa Wielkiego. Prosto przed dziobem kajaka migają znajome dla mnie zabudowania Borska, ale my odbijamy w lewo. Odpływ Wdy jest słabo widoczny, a przy niskim stanie wody skutecznie blokowany przez podwodne głazy.
No i mamy pierwszą przenoskę. Jesteśmy zbyt leniwi, aby wypakowywać kajaki. Tak więc gdy połowa z nas żre w pobliskiej pizzeri (trzeba przejść przez barierkę albo skakać przez wysoki płot), druga połowa organizuje metalowe pręty i grube gałęzie. Te wepchięte w uchwyty oraz mocowania dziobowe pozwalają skutecznie (bez dużego wysiłku) przenieść wszystkie kajaki. Jeszcze zakupy w sklepie no i jesteśmy znów na rzece. Godzina 17. Posuwamy się szybko spokojną rzeką, omijając odpływ Wdy i płynąc Kanałem Wdy. Jakieś 2 km za Bąkiem dobijamy do brzegu. I najlepsze przed nami. Gdzieś blisko płynie sobie Wda właściwa. „Tylko gdzie do cholery???”. Przecież wokół tylko las! No tak. Eko-Kapio jak zwykle „niezawodne”. 250m przenoski. 4 obładowane kajaki. Przynajmniej pole namiotowe jest zadbane.
Spotykamy innych spływających (canoe). Jest wesoło. Tym bardziej, że dostaję od Juliana telefon, że zostały jakieś koszulki do wysłania, że on jest wściekły, po jutro jedzie do Dojczlandu, itd. A my w dziczy, przy ognisku, dużej ilości jedzenia zakrapianej piwem. Żyć nie umierać!
Dzień 3 Miedzno – Czarna Woda
Po siedzeniu do późnej nocy wstajemy dopiero około 11. Kajakarze obok nas już spakowani, żegnamy się, po czym z bólem przystępujemy do pakowania sprzętu. Ehh… Ledwo 2 km, a już krótka przenoska. Kolejne 500 m… i kolejna przenoska! Robi się to irytujące. No dodatek po dopłynięciu do Wojtala (ponowne wspomnienia z Treku Słupia), Magda mówi, że czuje się fatalnie. Razem z Januszem zwalniają jeden kajak i jadą dalej lądem. Umawiamy się w Czarnej Wodzie, 10 km z biegiem rzeki. Ja zostaję w naszym kajaku, Adam przesiada się do drugiego.
Sterowanie samemu kajakiem to cudowna sprawa. Lżejszy o te kilkadziesiąt kilogramów, niesamowicie zwrotny. A nurt też wartki, więc spłynąwszy z prędkością 10 km/h spod młyna, zawracam, płynę pod prąd… po czym jeszcze raz w dół. Zabawa przednia. Obok mnie Adam też się wygłupia, chyba też czerpie przyjemność z samotnego wiosłowania.
A rzeka sprzyja wygłupom. Płynie wąsko, a więc i szybko. Gdzieniegdzie mielizny i kamienie, a także regulujące koryto samowole budowlane. W lekkich kajakach nie ma problemu, ale nasze dwójki ryją kilka razy w dno. Błyskawicznie pokonujemy połacie leśne, więc już po 2 godzinach lądujemy w największej miejscowości na szlaku – czyli Czarnej Wodzie.
Znana przede wszystkim z zamkniętej już fabryki płyt pilśniowych, miasto nie jest duże. Kilka sklepów, kościół. Klimat nadal wiejski – 3,3 tys mieszkańców. Rozbijamy się na niewielkim polu namiotowym przed mostem. Wyjście do wody fatalne – razem z Marcinem topimy się po uda w błocie (a 25 m dalej jest pomost :). Drogo, nierówno, właściciel niemiły. Pytamy się, czy możemy wziąć prysznic. „Tak, ale to kosztuje – muszę zagrzać wodę itd. – 8 zł”. Pytamy się, czy możemy zimny. „Nie, bo nie będę kurków wykręcał, nie wierzę wam”. Dajemy słowo. „Nie, nie wierzę takim jak wy”. Trudno, nie będziemy się myć. Odchodzimy, ale gość w końcu mięknie i woła za nami „No dobra, jak dacie słowo, że tylko w zimnej, możecie się kąpać”. Słowo się rzekło, woda ze studni głębinowej JEST zimna, ale przynajmniej jesteśmy gruntownie umyci 🙂
Zostało mało kuchenki do benzyny. Trzeba iść kupić. W całej Czarnej Wodzie nie ma benzyny ekstrakcyjnej. Łazimy chyba przez godzinę, ale jest pusto. Na dodatek cały czas drałuję na bosaka po żwirze, bo nogi mam poprzecierane do mięsa. W sumie i tak jest to mniej bolesne niż chodzenie w sandałach. Okazuje się, że w pobliżu jest stacja benzynowa. Razem z Marcinem i Marysią drałujemy te 2 km wzdłuż ruchliwej drogi. Na stację wchodzimy we trójkę. Jeden na bosaka, drugi w kąpielówkach. Pytamy się czy jest ekstrakcyjna, oczywiście nie. Czy można z dystrybutora nalać? „Ależ oczywiście, ale 2 litry minimum”. Nurkujemy do pobliskiego śmietnika, wyciągamy dwie butelki. Dumni jak pawie wracamy do namiotów z butelkami benzyny. To było treklerskie 🙂
Dzień 4 Czarna Woda – Borzechowo
Jak zwykle zrywamy się ze wschodem słońca – około 10 🙂 Janusz z Magdą znowu lądem, więc po raz drugi z Adamem cieszymy się lekkimi kajakami. Dzisiaj długi dzień – całe 25 km. Pierwsze kilometry są monotonne, rzeka się nie spieszy, płynie prosto… generalnie nuda. Aż do leśnictwa Czubek nie zatrzymujemy się. Pod mostem z Czubkach głośne PAC! na 10-cm progu dodaje trochę kolorytu. Adam dokonuje cudów, aby nie opuszczając kajaka załatwić potrzeby (płynie sam, więc nie może zostawić kajaka) – klinuje między drzewami, trzyma się konarów :).
Kilka metrów za mostem robimy postój na żarcie. Zaiste, etap nabiera rumieńców, bo nadciąga burza. Robi się zimno. Szybko wodujemy kajaki, ale już kilometr dalej… ściana deszczu. Wszystkie rzeczy tak czy siak w podwójnych lub potrójnych workach, ale czujemy, że jest równie mokro, jak w wodzie rzeki. Marcin z Marysią chowają się nawet pod konarami drzewa, ale w gruncie rzeczy nie ma to sensu. I tak i tak wszyscy jesteśmy doszczętnie przemoczeni.
A tereny wokół piękne. Zaczęły się łąki, meandry, pola. Pusto, żadnych zabudowań. Nikogo, zresztą w takim deszczu? W końcu, po około 1,5 godziny deszczu, jesteśmy przy moście w Borzechowie. Tzn. tylko moście. Wkoło ani jednego domu. Zejście do wody fatalne, ustre. Dziura, jakich mało.
Przestaje padać na około 30 minut. Rozbijamy namioty, wyładowujemy rzeczy z kajaków. Nagle grzmot… i znowu ściana deszczu. Wszyscy oprócz mnie i Adama otwierają przedsionki, wrzucają wszystkie mokre rzeczy do środka, przy okazji wpuszczając hektolitry wody. Razem z Adamem czekam. Namiot rozbity porządnie, w środku idealnie suchy, rzeczy, owszem, w kajaku, ale w workach. Poczekamy na zewnątrz, przestanie padać, to elegancko władujemy się do środka. Stoimy w samych koszulkach.
5 minut. Nadal leje.
15 minut. Jak z cebra.
20 minut. Robi się nam zimno. „To co, pójdziemy do sklepu po colę?” pytam. „Tadziu, idziemy, bo zaraz zamarzniemy” w odpowiedzi. Dobra. Nogi nadal obtarte, więc zostawiam sandały, Adam idzie w klapkach. „Słuchaj, a może pobiegniemy, wytrzymasz?”. No więc biegniemy 2 km. Leje jak nigdy dotąd. Obok nas przejeżdża jakiś samochód, wolno, bo nic nie widać. Ludzie patrzą się jak na idiotów. 2 km dalej dobiegamy do sklepu. Podłoga w nim świeżo umyta, ale sprzedawczyni mimo to zaprasza nas do środka. „Poprosimy colę” brzmi jak kiepski dowcip. Ale 5 minut później biegniemy z powrotem. Adam strasznie kłapocze w klapkach, mnie bolą już stopy. 4 km to nigdy nie przebiegliśmy na żadnym wuefie! 🙂
Wracamy zmęczeni do namiotów. I przestaje padać. Coś do jedzenia, a wieczorem ponownie do Osowa Leśnego, gdzie siedząc przy zimnym piwie i jedzeniu, razem z Adamem i Marcinem B. zaznajamiamy się z „Rysiek jestem” i jego kompanem (imienia nie pamiętam). Potem szybko do namiotu, a Adam rzuca słynne „Słuchajcie, ten papier toaletowy miga”. „Adam, nie, on nie miga”. „Co ty mi gadasz, miga, pewnie że widzę, on miga, on migaaa!” 🙂 Ze środka nocy pamiętamy też niesamowitą mgłę nad terenami zalewowymi Wdy. Impresja, jakich mało.
Dzień 5 Borzechowo – Wda
18 km. Ale rano jakoś nie możemy się zwlec. Dzisiejszy odcinek jest ładny, ale mało emocjonujący po wczorajszych przygodach i wyczynach. Z Adamem i kajakiem M-M.B. wleczemy się z tyłu, prawie nie wiosłując, ale i tak docieramy już o 16 na miejsce. Pole namiotowe PTTP za Wdą. Masa namiotów, głośno.
Idziemy do sklepu we Wdzie. Staramy się ściągnąć ludzi do Tlenia za 2 dni, ale łapiemy tylko Cykera. Ale ale… Stoimy przy sklepie. Podjeżdża do nas minibus, otwierają się drzwi, wyskakuje nieogolony gość z piwem w ręku i pyta się, którędy na pole we Wdzie. „Jesteśmy tam rozbici, pokażemy wam drogę, jeśli nas podwieziecie”. Chwilę potem wskakujemy do samochodu, w środku już rozparcelowana zgrzewka piwa, obok 4 następne. Towarzystwo wesołe, kierowca ma dość. Cyrk na kółkach. I chociaż po drodze Marcin gubi drogę, w końcu docieramy na miejsce, za co dostajemy od towarzystwa 8 piw Żywca, po jednym na głowę. A oprócz tego towarzystwo z autobusu okazuje się być bardzo miłe, lekarze z Bydgoszczy na wyrypie weekendowej. Imprezowicze, jakich mało!
Dzień 6 Wda – Błędno
I znowu liczymy km… Dzisiaj 25. Meandry, piękny las, wysokie na 10-15 metrów skarpy. Po drodze rozrywkowi studenci (akrobacje na kajaku). Cały czas las. Sporo zwalonych drzew, dziko i pięknie. Odcinek niezwykle malowniczy, ale i męczący. Suniemy razem z nurtem, ostro manewrując na zakrętach. Kilka razy klin na drzewie, kilka razy prawie wywrotka. Jest wesoło, ale jakoś mamy z Adamem dzień kryzysowy. Ograrnia nas lenistwo. Zresztą tak jak i wczoraj, razem z Marysią i Marcinem, wleczemy się z tyłu.
Po 25 km dłuuuuuugich kilometrach jesteśmy przy moście w Błędnie. Dwa domy, jedno pole namiotowe, ale dzikie w lesie. A na rozpisce mam zaznaczone duże pole z wiatą. Jedziemy wg GPSa, co okazuje się błędem. Nie ukrywam, że to przeze mnie musieliśmy wszyscy wracać 400 metrów pod prąd, co zepsuło humory w towarzystwie i spowodowało pewne napięcia między mną i częścią grupy. Co prawda nie zwykłem się przejmować takimi pierdołami, ale wkurzony byłem ostro. Przynajmniej wyżyliśmy się machając ostro toporkiem przy wycinaniu suchych gałęzi na ognisko, które było przednie, do późna w noc… A miejsce, w którym nocowaliśmy okazało się być wartym szukania…
Dzień 7 Błędno – Tleń
Dzisiaj podział grupy. Janusz z Magdą i kajakiem M.M. spływają szybko, bo już o 8 rano, żeby zdążyć na popołudniowy pociąg z Tlenia. Zostajemy w czwórkę, a ponieważ absolutnie nam się NIE spieszy, lenimy się do 12-tej. Dzisiaj też długi odcinek – 22 km. Rzeka staje się mniej ciekawa. Mniej meandrów, coraz więcej domów. Chociaż jest sporo mostków (w Starej Rzece). Ale dalej robi się już szeroko, Wda rozlewa się, a przy Tleniu wpada do sztucznego Jeziora Żurskiego. O dziwo! W zalewie brakuje wody, przez 2 km męczymy się z wodorostami, mozolnie sunąc po nich.
Godzina 16:00. Stanica PTTK. Zdajemy kajaki, spotykamy Janusza z Cykerem, idziemy do Tlenia. Tam szukamy pola namiotowego, ale po prostu nas nie stać, więc rozbijamy się w pięknym miejscu za stacją PKP, schowani za pagórkami, zaraz obok rzeki Prusiny. Mimo, że 500 m do sklepu i około 400 do stacji, jest dziko. Przy porannym myciu widzę np. w odległości 20 metrów jelenia, a Adam niedługo później natyka się na sarnę.
W Tleniu spędzamy prawie dwa pełne dni. Leżymy, obijamy się, ale niespecjalnie jest co robić. Od mojej ostatniej bytności miejscowość podupadła. Godne uwagi są za to hamburgery po 2 zł w jednym z barów. No i nasza kiełbasa z suchym chlebem, odsmażona ostatniego dnia na śniadanie. Potem PKP do domu, przez Laskowice Pomorskie. I trzy tygodnie do następnego wyjazdu…