Kiedy wylatywałem z Delhi była bezchmurna noc i mogłem obserwować najbardziej spektakularny z możliwych widok na miasto. Światła 15-milionowej metropolii rozlewały się ze wszystkich stron aż po horyzont, a samolot sprawił mi dodatkową niespodziankę, i zatoczył wielkie koło, przelatując po chwili na wysokości kilku kilometrów dokładnie nad centralnym Gurgaonem. Z nosem przylepionym do szyby oglądałem migotające światełka centrów handlowych, zlane w jedną linię światła samochodów na autostradzie, a daleko w tle kolejną jasną plamę – odległy o 30 km Faridabad.

Pierwsze widoki Sri Lanki były równie spektakularne, ale jakże inne. Samoloty podchodzą do lądowania na jedyne międzynarodowe lotnisko Sri Lanki – Colombo Bandaranaike – od strony oceanu. Kiedy samolot opadł poniżej chmur, najpierw zobaczyłem niesamowity błękit wody, następnie minęliśmy piaszczystą mierzeję, przelecieliśmy nad zalewem obok Negombo, żeby wylądować na płycie lotniska wzdłuż której ciągnie się niesamowicie zielony las palmowy. Siódmy stopień szerokości geograficznej północnej, strefa równikowa, prawdziwe tropiki!

Po wyjściu z klimatyzowanego lotniska uderzyła we mnie potężna fala gorąca, niczym z Delhi z sierpnia. Chwilę później podróżowałem już drugim, a zaraz trzecim autobusem w stronę sierocińca słoniego w Pinnaweli.

W Pinnaweli czekała mnie nieprzyjemna niespodzianka – bilety wstępu na Sri Lance są absurdalnie drogie. Dziesięć dolarów tu, dwadzieścia dolarów tam, piętnaście tam. Dochodzi do tego, ze indywidualni turyści muszą oszczędnie wybierać wśród atrakcji. Tylko raz, w twierdzy przypominającej żydowską Masadę – Siguryi – udało mi się przedrzeć przez naturalny i gruby na 500-metrow plot (czyli dżunglę) i tym sposobem ominąć pierwszą kontrolę. Drugą kontrolę, udając że zgubiłem bilet, zdołałem przekupić za 20% wartości biletu. Wielkich skrupułów nie miałem, bo tego dnia na wstępy wydałem już tyle, że po dojechaniu do Siguryi nie miałem w portfelu wystarczającej ilości gotówki na legalny bilet.

Dambulla
Dambulla
Siguriya
Siguriya
Siguriya

Miasto które przez ostatnie dni było moją bazą wypadową, czyli Kandy, położone jest na pagórkach, na wysokości 500 m. Mówi się, ze to jedyne oprócz Colombo prawdziwe miasto Sri Lanki, a mieszka tam przecież tylko 150 tys. osób. W centrum znajduje się urocze sztuczne jezioro ze ścieżkami spacerowymi wiodącymi wokół niego. Stojąc nad brzegami można poczuć w środku miasta świeżą bryzę od wody, może dlatego mieszkańcy są tacy uśmiechnięci? Kandy zaskoczyło mnie chodnikami, zorganizowanym systemem autobusów miejskich, brakiem walających się po ulicach śmieci, istnieniem instytucji śmietnika, przestrzeganiem przepisów drogowych przez kierowców, oraz wyjątkowo cichymi dzielnicami mieszkalnymi, rozlanymi wśród palm po okolicznych wzgórzach.

Do Kandy przyciągnął mnie jednak głównie konsulat Indii, druga obok ambasady w Colombo placówka dyplomatyczna Indii na wyspie. Z ambasadami jest tak, że są wizytówkami krajów zagranicą. I choć w ambasadzie Indii w Kandy nie śmierdzi gnijącymi śmieciami, to burdel administracyjny jest nieziemski, tłok absurdalny, a petenci sterczą, i sterczą, i sterczą pod daszkiem, czekając na bycie obsłużonym. Przez dwa dni widziałem już ludzi, którym ambasada obiecała wizę w pięć dni, a czekają od tygodnia i musieli anulować albo zmieniać swoje bilety lotnicze do Indii.

Dotychczas Sri Lanka prezentuje dla mnie dosyć idylliczny obraz tropikalnego raju, ale nie można zapominać o aktualnej sytuacji politycznej. Zaledwie 100 km na północ dogorywa regularna wojna między Tamilskimi Tygrysami (LTTE), a siłami rządowymi. LTTE już dawno zapomniała o swoich pierwotnych ideach i skupia się teraz na własnym przetrwaniu. Ma bardzo małe poparcie nawet wśród Tamilów, którzy pragną przede wszystkim pokoju. Wczoraj w prasie znalazłem bardzo wyraźny dowód na okrucieństwo partyzantki: w nielicznych wioskach, które nadal kontroluje, LTTE zabrania cywilom – Tamilom! – uciekać do stref bezpieczniejszych, poza linię frontu, układając miny lądowe i stawiając przed wyborem: rosyjska ruletka na minach, albo bycie tarczą w potyczkach z armią rządową.

Oprócz tego mówi się, że kraj stoi na skraju ruiny finansowej, ponieważ od kilkunastu miesięcy rząd wydaje fortunę na wojnę. LTTE grozi samobójczymi zamachami bombowymi w Colombo.

Pisałem to z Kandy, miasta „wyzwolonym od LTTE” kilkadziesiąt lat temu. Zamieszkałym przez Tamilów i Lankijczyków. Buddystów, hindusów, chrześcijan, żyjących razem spokojnie. Spotykających się w porze lunchu w kawiarniach i zajadających się wyśmienitymi potrawami kuchni. Nie lankijskiej, nie tamilskiej. Po prostu cejlońskiej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.