Kiedy patrzyłem na mapę Ameryki Południowej, nie zdawałem sobie sprawy, jak daleko leży Patagonia. Owszem, wiedziałem, że czeka nas sześćdziesiąt godzin w podróży, w tym doba w samolotach, trzy przesiadki i międzylądowania, że podróż będzie długa, że to jeden z „końców świata”. Jednak odległość Patagonii od Europy uzmysłowiłem sobie dopiero, kiedy samolot KLM z Amsterdamu do Buenos Aires przekroczył równik i wkrótce potem wleciał nad Brazylię.
Minęło już osiem godzin lotu, podczas których zobaczyliśmy pół świata (Pireneje, góry Atlas, Saharę, miasto Dakar), przekroczyliśmy Ocean Atlantycki, a do lądowania w Buenos Aires pozostawało jeszcze… sześć godzin lotu. Prawie drugie tyle, ile już przelecieliśmy z Holandii! A przecież kolejnego dnia czekały nas dalsze dwa loty, kolejne pięć godzin w drodze na południe!
Z samolotu Bariloche – El Calafate krajobraz Patagonii nie przypominał żadnego dotąd mi znanego. Wyobraź sobie krajobraz marsjański, jak ze zdjęć łazików Pathfinder czy Curiosity. Suche jak pieprz skały, brak śladów życia, mocno pofałdowany i poszarpany teren. Teraz wszystkie większe zagłębienia wypełnij szmaragdowymi jeziorami. Wierzchołki gór posyp śniegiem. Wreszcie najważniejsze – na obrazek nałóż chmury – bez nich nie będzie można zobaczyć huraganowego wiatru targającego tym pustkowiem.
Jeśli krajobraz Patagonii zrobił na mnie w XXI wieku takie wrażenie, to jak musiał się czuć Magellan, kiedy miesiącami żeglował wzdłuż brzegów Ameryki Południowej, szukając przejścia na Pacyfik? Jakiż strach, niepokój, musiała wzbudzać w załodze surowość tej ziemi, huraganowy wiatr, wszechobecne zimno?
W środku tej pustyni zdarzyło się El Calafate. W miasteczku rodem z Przystanku Alaska mieszka kilka tysięcy ludzi utrzymujących sie z turystyki. Jedna główna ulica, supermarket, dworzec autobusowy i dziesiątki sklepików z odzieżą turystyczną. Drewniany znak „Londyn – 14.000 km”. Na kempingu przyjemnie zaskoczyła nas obecność rosłych drzew, obrastających brzeg strumienia.
El Calafate leży w ewidentnie nie swojej strefie czasowej. Cała Argentyna używa czasu -3 GMT, co już jest mocno naciągane (to strefa odpowiednia dla czasu słonecznego Rio de Janeiro). O ile jednak stolica jest położona na wschodzie kraju, to z Buenos Aires do El Calafate podróżuje się nadal daleko na zachód. W efekcie o 22:00 słońce nadal stoi tu wysoko nad horyzontem, aby zajść o 23:30 i wstać około 4:30.
Wigilie Bożego Narodzenia spędziliśmy na wycieczce na Lodowiec Perito Moreno w parku narodowym Los Glaciales. Perito Moreno to część czapy lodowej Hielo Sur, rozciągającej się na kilkaset kilometrów. Podobno Hielo Sur to największa bryła lodu na Ziemi poza obszarami polarnymi. A lodowców podobnych do Perito Moreno ma w sobie setki…
Wigilijną kolację zjedliśmy przy namiocie. Naliczyliśmy sześć dań. Oprócz zupy grzybowej (gorący kubek), pokusiliśmy się o zrobienie sałatki (pomidor, ser, cebula, majonez), usmażenie kawałka wołowiny, całość popiliśmy czerwonym winem i pigwówką, a przegryźliśmy piernikami przywiezionymi z Polski.
Te słowa piszę z El Chalten, skąd planowaliśmy wyjść na wędrówkę oglądać Fitz Roya i Cerro Torre. Na razie jednak idea pozostaje w sferze planów, ponieważ od wczoraj deszcz pada tu poziomo, jest pięć stopni, duje huraganowy wiatr, a chmury przykryły szczelnie wszelkie widoki.
Rozbiliśmy więc namiot nad rzeką i czekamy, aż lato patagońskie trochę odpuści…