Grawitacja zwyciężyła. Przez ostatnie dwa tygodnie przemieszczaliśmy się po Gringo Trail, czyli najbardziej udeptanym szlaku turystycznym w Ameryce Południowej, na odcinku Boliwia – Peru. Walczyliśmy ze wszystkich sił. Wynajdywaliśmy „alternatywne” miejsca, jeździliśmy na motorze zamiast napęczniałymi autokarami, posilaliśmy się ceviche z budki przy drodze zamiast „menu turistico” z restauracji ze znaczkiem visa na drzwiach. Wszystko na nic! I tak lądowaliśmy w atrakcjach opanowanych przez hordy brytyjskich nastolatków z ipadami i włosami zapuszczonymi „na drwala”. Albo, ewentualnie – w tłumie dostojnych starszych państwa prosto z guided tour – wszyscy umundurowani w gustowne swetry i szale z „baby alpaca”. Nawet na wąskiej dróżce na Isla del Sol na Jeziorze Titicaca spotkaliśmy znajomą parę z Kalifornii ze zjazdu rowerowego z La Paz, by dokładnie 15 minut później wpaść na TzN – czyli zaprzyjaźnionego już Turystę z Niemiec – na naszym pustawym i mało uczęszczanym szlaku… tak nam się wtedy jeszcze wydawało.
Na Gringo Trail
Wygląda na to, że chcąc zobaczyć najbardziej charakterystyczne miejsca w Peru i Boliwii, trzeba się pogodzić z ogromną i ciągle rosnącą popularnością tych miejsc. Jeśli jednak nie ma się ochoty na przebywanie w turystycznej enklawie, polecamy sprawdzone góry, namiot, własne garnki i zupy w proszku (moja ulubiona – esparrago). Ale to nie takie proste – dylematy zostają. Czy w biednym państwie, gdzie w małej wiosce wszyscy żyją ze sprzedawania swetrów z alpaki, wynajmowania się jako przewodnicy i tragarze, samodzielna wyprawa bez angażowania lokalnych mieszkańców to dobry wybór? Oczywiście, jeśli w ramach swojego budżetu podróżniczego taki wybór posiadasz…
Udeptany szlak dla gringos na odcinku Boliwia – Peru prowadzi od Salar de Uyuni, przez Potosi z kopalniami srebra (tutaj można się wybrać na tour po kopalni i zrobić zdjęcia nieludzkich warunków, w jakich pracują górnicy – zdecydowanie NIE nasza wizja podróżowania), dalej Sucre, może La Paz z opinią niebezpiecznego miasta, Tiwanaku, potem do jeziora Titicaca na pograniczu obu państw, wreszcie do kolonialnego Cusco, Świętej Doliny Inków i – przeżyć finał w nieśmiertelnym i nieomijalnym Machu Picchu.
Nasza trasa przebiegała więc podobnie: z La Paz autobusem do Copacabany nad Jeziorem Titicaca, trzy dni z plecakami na Isla del Sol, dalej autobusem do Puno już za peruwiańską granicą, krótko Pływające Wyspy i wreszcie autobusem do Cusco, które posłużyło nam za bazę wypadową do Doliny Inków. Tu spędziliśmy pięć intensywnych dni na wynajętym motorze, co pozwoliło nam uniknąć korzystania z drogich i turystycznych pociągów, agencji i pośredników oraz całkowicie wyczerpać listę miejsc dostępną w ramach kuzkańskiego Boleto Turistico. O tym szerzej pisze Radek we wpisie obok, bo dotarcie do Machu Picchu bez wydawania setek dolarów nie jest wcale takie oczywiste.
Aktualnie jesteśmy w Limie po 22-godzinnej podroży z Cusco kolejnym autobusem i cieszymy się Pacyfikiem i kanapkami z Subway´a (a jednak!). Na kolejne dni, planujemy zejście z Gringo Trail i dłuższe wyjście w góry z namiotem właśnie – wybraliśmy pasmo Cordillera Huayhuash, znane między innymi ze szczytu Siula Grande – 6344 mnpm i historii Joe Simpsona, sfilmowanej później w „Touching the Void”. O tym więcej – mam nadzieję – później.
Islas Flotantes – hasta la vista, baby!
Wracając do Gringo Trail: mało które miejsce zrobiło na nas takie wrażenie, jak Pływające Wyspy, czyli Islas Flotantes na Titicaca. Trochę historii: Plemiona Uro jeszcze w czasach pre-inkaskich postanowiły wzmocnić swoją niezależność i bezpieczeństwo i stopniowo zaczęły budować własne, sztuczne wyspy na jeziorze i na nie przenosić swój ośrodek życia. Teraz, takich wysp jest aż kilkadziesiąt, tworzy je regularnie cięte i umacniane sitowie – a właściwie roślina o nazwie totora. Przede wszystkim fundament wysp tworzą korzenie totory wrastające nawet do dwóch metrów w wodę i odpowiednio podwiązywane. Wyspy pływają (a właściwie stoją na wodzie) tylko kilka kilometrów od Puno, co już wystarczyło na zapewnienie Uro izolacji i przetrwania o wiele skuteczniej niż Inkom. Szacuje się, że ten lud przybył nad Titicacę nawet do trzech tysięcy lat temu.
Pływających Wysp nie da się zobaczyć samodzielnie. Dlatego zdecydowaliśmy się na typową wycieczkę typu hosteloza w cenie 25 soli od osoby (mniej więcej tyleż pln), obejmującą przejazd taksówką do portu w Puno, rejs statkiem z bardzo gadatliwym przewodnikiem oraz „spotkanie z rdzenną ludnością”.
I tu następuje część na wyspie, która zrobiła na nas największe wrażenie.
Tak, było ciekawie.
Tak, było malowniczo.
Tak, „rdzenna ludność” powitała nas bardzo serdecznie i opowiedziała jak żyje, jak tka, jak haftuje, jak karmi się totorą i gotuje w glinianych piecykach.
Nasze mieszane uczucia to mało powiedziane.
Wraz z trzema sympatycznymi blondynkami z Chicago (dziadkowie z Polski) oraz dwoma sympatycznymi małżeństwami z Sao Paolo, zostaliśmy zaproszeni do wysłuchania wykładu o tradycyjnym życiu Uro. Opowiadał nasz przewodnik, sadzając nas na ławeczce z trzciny i przedstawiając pana Lorenza, który w zasadzie mówił w Aymara, ale na potrzeby wykładu wypowiedział to i owo po hiszpańsku. Obok na trzcinie siedziały z wyplecionymi dywanikami żona i chyba córka pana Lorenza, od czasu do czasu demonstrując jakieś rękodzieło. Kiedy mogliśmy zadawać pytania po oracji przewodnika na temat tradycji, zebrałam cały swój wyuczony w Sucre hiszpański i zapytałam, jak mają na imię szanowne panie, bo tylko pan Lorenzo został nam przedstawiony. Panie pokraśniały z zadowolenia, że ktoś wreszcie dostrzegł ich obecność i ochoczo podały nam swoje imiona, a za ich przykładem poszła tez cała wycieczka. Następnie zostaliśmy zaproszeni do obejrzenia wnętrza chatki z trzciny i przejażdżki łódką w kształcie smoka do sklepików z rękodziełem. Na koniec przewodnik wydał polecenie dwom kobietom (tym, których wcześniej nie przedstawił), aby rozpoczęły śpiewanie. Najpierw krótka piosenka w Aymara, później w Quechua, a następnie… amerykańska „Row, row, row the Boat” – a na koniec hit imprezowy „Hasta la vista, baby!”
Przez kolejne godziny nie mogliśmy zdecydować, co czujemy: komercja, wykorzystywanie mieszkańców wysp i lunapark – CZY – wspieranie ludzi, którzy bez nachalnej turystyki mieliby mniej środków do życia?
W skrócie – dowiedzieliśmy się, że większość młodych mieszka już tylko w mieście. Dach domku – tak, kryty trzciną, ale pod nią jest blacha, a na wszystkim kolektory słoneczne. Dzięki kolektorom nie ryzykują pożaru gotując w glinianych piecykach. Łódki – na zewnątrz trzcina, wewnątrz przebijający na niebiesko plastik. Zachowane wierzenia? Może częściowo, na codzień Adwentyści Dnia Siódmego. Smoki i bramy z trzciny – trochę romantyzmu dla turystów, czemu nie.
Co widzieliśmy?
Chyba probę połączenia tradycji z twardym dzisiaj. Pytanie, czym jest w tym miejscu Responsible Travel, o którym tyle pisze Lonely Planet? Pieniądze za kombo dywaniki plus hasta la vista? Czy zwykła rozmowa i podziwianie kolektorów słonecznych na daszku? Ja z zestawu wybieram kolektory. Ogólnie polecamy Islas Flotantes, ale dobrze jest zabrać ze sobą trochę zwątpienia i zdrowego rozsądku.
Cusco
Cusco to zupełnie inna historia. Gringo ground zero, ale nikt nie ukrywa, ze to właśnie o to tutaj chodzi. Dla nas – miasto fascynujące. Żyje tu prawie pół miliona ludzi, a co roku odwiedza je dwa miliony. Miasto na liście UNESCO World Heritage Site od 1983 roku.
Na początku XVI wieku hiszpańska konkwista trafiła na swoje szczęście na okres wojny domowej między dwoma inkaskimi braćmi – Atahualpa i Huascarem. Atahualpa zabił Huascara, a niedługo później sam został podstępnie porwany i ścięty przez Francisca Pizarra. Dodajmy, że aby zachować Atahualpę przy życiu, w ostatniej dramatycznej próbie Inkowie ofiarowali Hiszpanom 6 ton złota i 12 ton srebra, przetopionego z drogocennych dzieł w swoich świątyniach. Łaskawość Hiszpanów przejawiła się tylko w tym, że Atahualpy nie spalili, tak jak początkowo planowali, bo według wierzeń Indian wtedy jego dusza przestałaby istnieć – zamordowali go w „neutralny” sposób. Następnie, na krótko miasto odzyskał Manco Capac, ale Pizarro był szybki, skuteczny i działał bez skrupułów. Peru zadeklarowało swoją niepodległość od Hiszpanii dopiero w 1821 roku.
Dzisiaj prawie każdy kolonialny kościół z zapierającymi dech ołtarzami i obrazami to niegdyś święte miejsce Inków, zrujnowane i okradzione. Przykład? Qurikancha, najświętsze miejsce inkaskie, wokół którego Indianie zaczęli budować osadę Cusco (czyli w Quechua – Pępek) – to teraz kościół Santo Domingo i konwent Dominikanów. Na szczęście Dominikanie z przezorności wykorzystali do budowy trochę granitowych inkaskich murów, które przez setki lat zachowały się pod tynkiem i freskami, a po trzęsieniu ziemi w latach 50. zostały odkryte i pieczołowicie odrestaurowane przez Peru jako ruiny Świątyni Słońca.
Patrząc na Cusco i wdychając zapach kadzideł z kościołów, nie mogliśmy przestać myśleć o średniowiecznym Krakowie. I o tym współczesnym też, tym tak zatłoczonym latem, że nie da się wejść na Wawel.
Połączenie indiańskiej i chrześcijańskiej kultury daje fascynujące rezultaty, tak jak na obrazie ostatniej wieczerzy w katedrze, gdzie Jezus z apostołami spożywają świnkę morską!
Ps. Okazuje się, że w Cusco znajduje się hotel, gdzie w pokojach jest dodatkowo emitowany tlen – do 30% więcej tlenu w powietrzu! To ze względu na wysokość – 3400 metrów, ale jak widać 5-gwiazdkowe hotele nawet i z rozrzedzonym powietrzem potrafią sobie poradzić!
Miło zacząć tydzień od takiej lektury. Wszechobecna komercja to temat na dłuższą dyskusję, może po powrocie znajdziecie (dłuższą) chwilę na opowieści. Ile czasu Wam pozostało i dokąd docelowo zmierzacie?
2-3 tysiące turystów dziennie nie brzmi jakoś powalająco? Pewnie chodzi o powierzchnię całego zabytku i jego względną niedostępność? Da sie to jakoś porównać wielkościowo, np. do zamku na Wawelu czy Malborka?
2-3 tysiace to duzo, biorac pod uwage fakt, ze Machu Picchu na zdjeciach wyglada na wieksze niz jest w rzeczywistosci. Otwarte jest od switu do zmierzchu, ale gros turystow dociera tam od 7:30 do 13:00. Grupy zorganizowane buszuja po zabytku pi razy drzwi od 9:30 do 13:00, wtedy jest istny rush hour. Warto zauwazyc, ze Machu Picchu jest zawsze na zdjeciach zielone, a to dlatego, ze po ruinach wyznaczona jest tylko jedna piesza petla turystyczna (dlugosc 800-900 m; petle latwo rozpoznac po wydeptanym piachu). Zejscie z trasy jest surowo pietnowane przez wszechobecnych przewodnikow. To wszystko tworzy gigantyczne korki. W ruinach da sie miec troche spokoju, ale wymaga to baaaardzo wczesnego wstawania albo przyjscia zamiast rano poznym popoludniem, co z kolei wymaga zaplanowania dwoch noclegow w paskudnym Aguas Calientes…
Odnosnie komercji miałam podobne przemyslenia na Camino w Hiszpanii… Niby duchowe przezycie, pielgrzymka itp. a w kazdej knajpie „menu peregrino” , podwozenie plecaków za jedyne 10 eur ect. Ale z drugiej strony – w srodku hiszpanskiego niczego wioska na 100 mieszkancow, bedaca na szlaku Camino tetni zyciem, jest praca dla ludzi itp., wioska 5 km obok jest zabita dechami i wyludnia sie kompletnie…
Świnka morska …- pycha. Jak wracaliśmy to znajomym kazaliśmy je przed nami chować;-)
Do dziś żadna nie może się czuć bezpiecznie w naszej obecności…. Świnie drżyjcie jak Bogna z Radziem Powrócą;-)
Czy z okazji święta policji na placu przed katedrą w Cusco był targ?
Pozdrówka
Rene&Greg
W dzisiejszych czasach już nie ma miejsc nieodkrytych, a najpiękniejsze z odkrytych są lub stają się komercyjnym produktem. Pozostaje nam więc odkrywać je po swojemu i patrzeć na nie tak, jakby były odkrywane pierwszy raz. Z Waszych zdjęć i opisów wygląda na to, że czujecie się jak odkrywcy, krajobrazy nadal są piękne, a ludzie fascynujący – nawet jeśli pod trzciną kryją konstrukcję z blachy falistej i 100konny silnik Yamahy 🙂
Ja ten wpis odbieram jako nieco zblazowany jednak. Ludzie muszą z czegoś żyć a jak napisał Jaco komercja jest wszedzie, a uciekanie od niej na siłę jest równie mainstreamowe.
Ale to tylko moje zdanie.