Nasza południowoamerykańska przygoda nieubłaganie zbliża się do końca. W 84. dniu podroży dotarliśmy do brazylijskiego Sao Luis. Miasto leży na wybrzeżu Atlantyku, dwa stopnie szerokości geograficznej na południe od równika, wróciliśmy więc po kilkutygodniowej przerwie na półkulę południową.
Wcześniej podczas wyjazdu odwiedziliśmy Chile, Boliwię, Peru, Kolumbię, Brazylię (Amazonia), Gujanę, Surinam i Gujanę Francuską. Jeśli poprawnie policzyliśmy, to przez osiemdziesiąt trzy dni spaliśmy w pięćdziesięciu różnych hostelach, hotelikach, polach namiotowych, czy też na dziko w górach. Do tego należałoby dodać pięć nocy spędzonych w samolocie, autobusach i na statku. Wygląda na to, że w jednym miejscu spędzaliśmy statystycznie mniej niż 36 godzin.
Między innymi z tego powodu postanowiliśmy, że końcówka naszego wyjazdu będzie zupełnie inna. To będą „prawdziwe wakacje”. Z punktu widzenia czytelników tego bloga, teraz będzie nudno. Plaża, słońce, caipirinhie – wybraliśmy północno-wschodnią Brazylię.
Zanim dotarliśmy do upragnionego Sao Luis, na krótko (wieczorny przylot i wyjazd o szóstej rano autobusem) zatrzymaliśmy się w Belem, tuż obok ujścia Amazonki. Belem nie cieszy się najlepszą reputacją, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, ale z drugiej strony które południowoamerykańskie miasto uważane jest za bezpieczne? Nie byliśmy więc specjalnie zlęknieni.
Jednak to w Belem byliśmy po raz pierwszy w życiu świadkami strzelaniny, i to w samej hali dworca autobusowego, około 22:00. Dwóch mężczyzn goniło się z bronią. Coś, co brzmiało jak fajerwerki albo kapiszony, okazało się wystrzałami z pistoletu. Spowodowało to lekki popłoch w tłumie podróżnych, lecz strzelanina nie zrobiła najmniejszego wrażenia na naszym kasjerze, który przerwał sprzedaż biletów tylko na minutę; i to chyba tylko i wyłącznie dlatego, że chciał obejrzeć dalszy bieg wydarzeń.
Charakterystyczny już dla nas huk wystrzałów usłyszeliśmy też dwa dni później w biały dzień, w głównym pasażu handlowym Sao Luis. Hałas pochodził z jednej z bocznych uliczek. Ludzie zastygli na kilka sekund, sprzedawcy z ciekawością wyjrzeli ze sklepów. Wszyscy patrzyli w kierunku uliczki, ale nikt nie kwapił się podejść. Kilkanaście sekund później życie toczyło się, jak gdyby nigdy nic.
Sao Luis to jedno z najstarszych miast w Brazylii, lecz słynie nie tylko z pięknie zachowanej starówki (na liście UNESCO), lecz również z czerwcowego festiwalu Bumba Meu Boi. Na nasze szczęście, w sierpniowy weekend kiedy dotarliśmy do Sao Luis, miasto zorganizowało na rynku Tydzień Kultury Stanu Maranhao połączony z Festiwalem Równości LGBT. Na starówce zebrał się kolorowy tłum wszystkich kolorów skóry, rodziny z dziećmi, pary hetero- i homoseksualne, emeryci, młodzież, sprzedawcy drinków. Wszyscy obserwowali niekończący się wir tancerzy i tancerek Bumba Meu Boi, bębniącą procesję w rytm brazylijsko-afrykańskiej muzyki. Niestety nie mieliśmy przy sobie aparatu, więc ilustrujemy tancerzy Bumba Meu Boi zdjęciem zapożyczonym z internetu. Osobom zainteresowanym festiwalem polecamy pierwszy odcinek serii Michaela Palina „Brazil”, w którym filmowcom BBC udało się oddać duch Sao Luis podczas czerwcowych nocy.
Korzystając z Sao Luis jako bazy, odwiedziliśmy położoną po drugiej stronie zatoki Alcantarę. Dzisiaj dość senne miasteczko, kiedyś ważny ośrodek handlu niewolnikami. Ocenia się, że przez tamtejszy port przewinęło się aż sto tysięcy niewolników przywiezionych przez Portugalczyków z Afryki (z ponad 4 milionów; Brazylia zniosła niewolnictwo w 1888 roku). Oglądając powoli popadające w ruinę centrum Alcantary trudno uwierzyć, że zaledwie kilka kilometrów dalej Brazylijska Agencja Kosmiczna ulokowała swój kosmodrom.
Po aż trzech nocach w Sao Luis, naszym kolejnym celem było niewielkie Barreihnas. Barreihnas to taka brazylijska Łeba, miasto położone tuż obok piaszczystych wydm w parku narodowym Lencois Maranhenses. Zatrzymaliśmy się tam aż na dwa dni. Zamiast słów istotę tego miejsca lepiej oddadzą zdjęcia.
Te słowa piszemy z wioski Jericocoara, częściej nazywanej pieszczotliwie „Dżeri”. Zatrzymaliśmy się tutaj, na, uwaga, rekordowe osiem nocy! Dżerikoakoarska plaza jest według New York Times`a jedną z najładniejszych plaż na świecie. Być może jest to trochę przesadzona opinia (dla nas numerem jeden są bałtyckie plaże), lecz na pewno jest to jedno z najlepszych miejsc do uprawiania kite- i windsurfingu, porywisty wiatr wieje tu bowiem dzień i noc.
Z pozdrowieniami „znad morza”,
Bogna i Radek
A kiedy wracacie? potrzebujecie pit stopu w Warszawie?:)
Zdjecie drzwi skojarzylo mi sie z Irlandia… Tylko ta brazylijska farba jakby bardziej wyplowiala niz to, co widzielismy w Corku.
Tez mialem takie skojarzenie kiedy robilem to zdjecie!