W naszej 100-dniowej podroży po Ameryce Południowej co do zasady staraliśmy się blogować sumiennie i na bieżąco. Jednak część miejsc, które odwiedziliśmy; przygód, które nam się przytrafiły – nie znalazły się do tej pory na łamach bloga. Było wiele innych rzeczy, o których koniecznie chcieliśmy Wam opowiedzieć. Jednak z tych trzech miesięcy zebrało się parę barwnych historii, które jak napisałem „do niczego nie pasują”.
Jutro opuszczamy Rio de Janeiro w kierunku Warszawy i stwierdziliśmy, że jest to dobry (jedyny!) moment, aby zebrać te okruchy w jeden wpis. W kolejności przypadkowej, zapraszamy Was do lektury południowoamerykańskiego miszmaszu.
#1 Plastikowe kościotrupy w Limie
Przed wizytą w Limie kilkakrotnie słyszeliśmy opinie, że jest tam niebezpiecznie i oprócz tego „nic tam nie ma”. Po przyjeździe do stolicy Peru z zaskoczeniem odkryliśmy, że miasto autentycznie nam się podoba. Fakt, Lima nie posiada może monumentalnych zabytków przyciągających tłumy, ale bez większego problemu można spędzić tam przyjemne dwa dni. Elegancka i bezpieczna dzielnica Miraflores położona jest na imponujących klifach bezpośrednio nad Pacyfikiem. Z przyjemnością spacerowaliśmy po parkach rozłożonych na szczytach klifów i obserwowaliśmy startujących paralotniarzy. Niewiele dalej, po raz pierwszy świadomie zwiedziliśmy centrum handlowe. Centrum handlowe Larcomar to architektoniczny majstersztyk, wybudowany w 90% pod ziemia i wkomponowany w stromy klif.
W sercu starego miasta w Limie (na liście UNESCO) znajduje się konwent Świętego Franciszka. Warto go odwiedzić z trzech powodów. Po pierwsze, konwent sam w sobie jest przepiękny. Po drugie, można zobaczyć tam bardzo bogatą bibliotekę (komentarz turystki z Holandii: „Jak z Harry’ego Pottera!”) pełną zakurzonych woluminów. Po trzecie, w katakumbach pochowanych jest około dwadzieścia pięć tysięcy osób. W czasach epidemii osiemnastowiecznych ciała były chowane w gigantycznych studniach, trup na trupie. Aby zapobiec roznoszeniu się zapachu rozkładających się zwłok, groby zasypywano dużymi ilościami limonek.
Dzisiaj w katakumbach szkielety są wszędzie. Spędziliśmy godzinę przemykając w podziemnych alejkach między czaszkami i piszczelami ułożonymi w stosy. Spacer między nimi w dusznym powietrzu piwnicy to dość makabryczne przeżycie. Na szczęście o dobry humor w grupie zadbała nasza ulubiona turystka z Holandii, która pod koniec wycieczki zapytała przewodnika przepraszam, a czy te kości są prawdziwe?
#2 Polak potrafi
W Brazylii w środku dżungli znajduje się miasto Boa Vista. Udaliśmy się do konsulatu Gujany po wizę turystyczną. Pozwólcie, że powtórzę, do konsulatu Gujany, w mieście Boa Vista. Ten konsulat to miejsce tak zapomniane, że nawet w małej 250-tysięcznej Boa Viście taksówkarze twierdzili, że taka placówka dyplomatyczna nie istnieje. Na szczęście dla nas konsulat jednak istniał, przypominał zwykły dom jednorodzinny, na ulicy niepozornej jak każda inna.
W środku – niewielki pokoik o powierzchni 12 m², a w nim pięć osób. Sekretarka i czterech turystów oczekujących na krzesełkach na wizy. Proszę Bognę o podanie zdjęć paszportowych, wymieniamy po polsku kilka zdań.
Dwójka turystów wstaje i wychodzą bez słowa przed budynek.
Z nudów pytamy pozostałe dwie osoby, z jakiego kraju pochodzą. To Gruzini, podróżują z tamtymi, którzy właśnie wyszli. Gruzini są dziwnie zmieszani, i po chwili też wychodzą. Teraz już cała czwórka siedzi na krawężniku po drugiej stronie ulicy, pod betonową ścianą, w spiekocie tropikalnego południa. Dziwny wybór, poczekalnia konsulatu ma krzesełka, jest klimatyzowana, no oferuje darmową kawę.
Dopiero kiedy sekretarka oddaje wszystkim jednocześnie paszporty, dwa gruzińskie i cztery polskie, orientujemy się, że Gruzini podróżują z Polakami.
Na końcu świata, w Boa Vista w ambasadzie gujańskiej, na dźwięk polskiego języka wyjść bez słowa z ambasady… Oj, Polak potrafi!
PS. Pokutuje taki stereotyp, że Polaka zagranicą lepiej unikać. Bzdura! Wszyscy bez wyjątku pozostali Polacy spotkani w podróży, byli przemili. Wesoła grupa przyjaciół z okolic Krakowa, uśmiechnięta rodzina z Bielska-Białej, windsurferzy z Radomia, szalony Rafał z Madrytu/Koluszek, niniejszym wszystkich Was pozdrawiamy!
#3 Boa Vista
Boa Vista – nie tylko ze względu na niemiłe spotkanie w konsulacie – zrobiła na nas nie najlepsze wrażenie. Boa Vista to jedno z wielu brazylijskich miast planowanych. Podobnie jak najbardziej znany okaz – Brasilia – Boa Vista powstała w latach 60-tych i 70-tych dwudziestego wieku. W tamtych czasach architekci zachłystywali się wizją samochodu dla każdego i tworzyli utopijne miasta „dla nowego człowieka”.
W efekcie dzisiaj Boa Vista to koszmar pieszego. Na każdym kroku szerokie czteropasmowe arterie, wszechobecne niby-parki, masywne i nieprzyjazne budynki administracyjne. Centrum rozlewa się na wiele kilometrów kwadratowych. Dystanse są duże i zniechęcające do poruszania się na piechotę. Wszechobecny beton sprzed czterdziestu lat kruszeje i gnije w tropikalnym upale.
Miasto rodem z ZSRR w tropikach? Uciekliśmy stamtąd czym prędzej.
#4 Jeepem na wulkan
W pierwszym tygodniu naszej podróży, jeszcze w Chile, staraliśmy się pracować nad naszą aklimatyzacją. W końcu Altiplano w Boliwii – dokąd udawaliśmy się później – osiąga niebagatelne 4500 m. Nocleg na takiej wysokości bez odpowiedniej aklimatyzacji może być nawet śmiertelny. Z tego powodu tak organizowaliśmy sobie czas wokół San Pedro de Atacama, żeby codziennie odwiedzać coraz to wyższe miejsca. Wpadliśmy na pomysł, że zwieńczeniem aklimatyzacji może być zdobycie jakiegoś wulkanu. Wybraliśmy wulkan Lascar, którego wysokość to solidne 5592 m.
Brzmi ambitnie?
Toyoty Land Cruisery agencji z San Pedro wdzierają się po kamieniach na wysokość 5200 m, a jak śnieg pozwoli to nawet wyżej. Po wyjściu z auta otumanił nas mróz -20 i brak tlenu, ale już po godzinie wyjrzało słońce i nasze organizmy zaczęły radzić sobie z wysokością.
I tak z parkingu na 5200 m w mozolne dwie godziny wyszliśmy na krater.
Agencje z San Pedro zapewniają też „opiekę przewodnika”. Nasz przewodnik był miły, rozmowny, wyposażony w pierwszorzędny szpej i kilogramy słodyczy. Jednak kiedy wędrująca z nami Francuzka Marie wpadła w panikę i zaczęła płakać, przewracać się i stanowić dla siebie samej poważne zagrożenie (ewidentne objawy braku tlenu), przewodnik rzucił tylko „tranquilo”, po czym pobiegł w dół przed grupą, uciekając od łkającej dziewczyny. Marie krzyczała, wymachiwała rękami, kopała w kamienie i dość umiejętnie przeklinała po hiszpańsku. Holowanie Marie na dol spadło na Bognę i na mnie. Jakimś cudem dociągnęliśmy ją do samochodu i wycieńczeni zjechaliśmy do San Pedro.
#5 Nowoczesne maniery na Gringo Trail
Po akcji na wulkanie od Marie nie usłyszeliśmy nawet zwykłego „dziękuję”. Co więcej, kiedy dwa dni później spotkaliśmy ją w Boliwii, uparcie udawała, że nas nie widzi.
Maniery Marie i kilku spotkanych backpackersów przyprawiały nas o zgrzyt zębów.
Któregoś dnia jedliśmy śniadanie w hostelu w Sucre, kiedy do naszego stolika dosiadła się nastoletnia Brytyjka. Nie usłyszeliśmy ani „cześć”, ani „co słychać”. Sądziliśmy, że jest niema, lecz po chwili dołączyła do niej koleżanka i obie zaczęły radośnie szczerbiotać o dość intymnych przygodach, jeśli wiecie co mamy na myśli.
Jeszcze kilka lat temu hostele i tanie hoteliki były pełne gwaru rozmów, dzisiaj 80% backpackersów w common roomach wlepia ślepia w iPhone’y i uparcie ignoruje pozostałych gości. Jaki jest sens wyjeżdżać na drugi koniec świata, żeby żyć jak zombie przylepionym do smartfona?
Moim zdaniem ludzie tracą umiejętność nawiązywania rozmowy z obcymi. A im więcej kijków do robienia selfie, tym gorzej.
Kiedyś wystarczyło poprosić kogoś o zrobienie zdjęcia. Widzieliśmy na Corcovado ludzi, którzy nieporadnie pozowali do kijka. Widząc ich zmagania, proponowaliśmy, ze zrobimy im zdjęcie.
Wszyscy patrzyli na nas jak na ufoludków i odmawiali.
Dlatego jeśli kiedyś założymy nasz własny hostel, będą w nim pokoje z zakazem używania smartfonów, łajfajów i innego badziewia. A kijki do selfie będziecie obowiązkowo zostawiać przy wejściu.
#6 Dziewiczy lot
Lotnisko w Kajennie w Gujanie Francuskiej jest równie ważnym portem lotniczym jak Zielona Góra-Babimost i podobnie jak Zielona Góra obsługuje szczątkowy ruch pasażerski. W efekcie na lotnisko nie sposób dojechać transportem publicznym, a taksówka z centrum miasta kosztuje upiorne 35 EUR za 18 km.
Przed terminalem zaprojektowano dość duży dach, w teorii mający chronić pasażerów przed tropikalnymi nawałnicami. Oczywiście jedyny poprowadzony pod dachem pas ruchu jest na stałe zamknięty szlabanem. Kiedy podjechaliśmy taksówką pod terminal, przechodziło nad nim największe oberwanie chmury jakie Gujana Francuska widziała od tygodni. Pobiliśmy rekord świata w biegu na 30 metrów, ale i tak my, jak i bagaż, byliśmy przemoczeni do suchej nitki.
Na lotnisku w Kajennie jest jeden kiosk, w którym sprzedaje się wyłącznie prasę francuską. Wiemy, bo nasz kolega Alex czekając na samolot przeglądał w tym kiosku gazety:
Sprzedawca do Alexa (po angielsku): Czy mówisz po francusku?
Alex: Nie.
Sprzedawca: Tu jest tylko prasa francuska. Jak nie mówisz po francusku, to proszę stąd wyjść.
* * *
Z tejże przyjaznej Kajenny wykupiliśmy lot do amazońskiego Belem, na pokładzie brazylijskich linii lotniczych Azul.
Zaczęło się dziwnie. Brazylijki stojące w kolejce do check-inu, robiły sobie zdjęcia komórką. Uśmiech za uśmiechem, selfie za selfie, trzaskały zdjęcia seryjnie. Pewnie pierwszy raz lecą samolotem – skomentowaliśmy między sobą.
Wkrótce wyjaśniło się, dlaczego kolejka do check-inu posuwała się tak wolno – wszystkie karty pokładowe (PAWLOWICKI/R CAY – BEL, GATE 2, 5B, tag bagażowy A1245231, itp.) wypisywane były długopisem. Przy tym pracownik Azul był podejrzanie uprzejmy i cały w skowronkach. Co za dziwaczne lotnisko – myśleliśmy – nie dość, że wypisuje długopisem, to do tego jeszcze się cieszy.
Po przejściu przez security obserwowaliśmy z budynku terminala, jak na płycie lotniska wylądował nasz samolot z Belem. Wysypała się z niego cała masa oficjeli w garniturach i po wymianie tysiąca uścisków z lokalnymi oficjelami w garniturach wszyscy oficjele raźnym krokiem ruszyli w naszym kierunku – czyli do hali odlotów.
W hali odlotów zaczęła się część oficjalna. Po francusku przemawiała Bardzo Ważna Osoba. Potem po portugalsku przemawiała inna Bardzo Ważna Osoba. Następnie po francusku przemawiał minister transportu departamentu Gujana Francuska. Wszystko filmowała gujańska telewizja. Były uściski dłoni, poklepywania, ochrona dbała o bezpieczeństwo i było bardzo dostojnie. Było też wesoło, bowiem z nieukrywanym rozbawieniem obserwowaliśmy jak wszystkie wykrochmalone kołnierzyki łakomie patrzyły na stolik zastawiony ciasteczkami oraz jedną (słownie: jedną) litrową butelką coli na czterdzieści osób. Nikt nie zebrał się na odwagę aby napocząć jedzenie przed ministrem, mimo że wszyscy wyglądali na bardzo głodnych.
Od postronnego pasażera dowiedzieliśmy się, że linie lotnicze i obsługa lotniska świętują z okazji otwarcia przez Azul połączenia Belem – Kajenna – Belem. Jednym słowem nasz międzynarodowy lot do Belem miał być lotem dziewiczym!
Świetnie – pomyśleliśmy – w takim razie jestesmy uprawnieni do dołączenia do poczęstunku.
Bogna odważnie przystąpiła do akcji, samodzielnie nalewając sobie szklankę coli (czyli tym samym konsumując 20% zapasu przeznaczonego na imprezę). Wkrótce pracownica Azul upomniała nas niemiło, że jedzenie jest tylko dla VIPów i że siedzimy na krzesełkach „za blisko gości”.
Z przekąsem zapytaliśmy ją, czy wie o której odleci nasz samolot. Byliśmy jedynymi pasażerami w zasięgu wzroku, a mijała już wyznaczona godzina odlotu. Mimo ewidentnego spóźnienia ważniaki obok szczerbiotały między sobą w najlepsze i nikt nie zbierał się do wyjścia z terminala.
Pracownica Azul w garsonce ze zwycięską miną odparła, że stoimy przy niewłaściwej bramce. Rzut oka na tablice – no przecież jak byk wyświetla się Belem! – nasze pytające spojrzenie…
– Przy tej bramce odbywa się część oficjalna. Dlatego na bramce wyświetla się „Belem”. Odprawa pasażerów do Belem trwa od godziny przy bramce 1A, piętro niżej.
Popatrzyliśmy na siebie znacząco i pobiegliśmy zdążyć na samolot.
* * *
Na szczęście dla nas odprawa była jednak opóźniona o godzinę, ponieważ piloci i stewardessy uczestniczyli w imprezie na gorze i nie byli w stanie przygotować samolotu na czas. Pasażerowie tłoczyli się przy bramce, przy której nie było nawet krzeseł, nie wspominając o coli i ciasteczkach.
* * *
Po godzinie od startu, z fotela wstał Dyrektor Generalny linii lotniczych Azul. Rozpoczął przemowę po portugalsku i wkrótce dostał od całego samolotu gromkie brawa. Pomyśleliśmy: tak, to jest ten moment! Zaraz dostaniemy szampana oraz voucher na darmowy lot.
Zagadnęliśmy stewardessę, która potwierdziła, że czeka na nas bardzo atrakcyjna niespodzianka. Dyrektor Generalny przejdzie się po pokładzie i każdy pasażer będzie miał okazję zamienić z nim kilka słów i uścisnąć jego dłoń!
Zniechęceni, powiedzieliśmy Generalnemu tylko tyle, że jesteśmy z Polski i że nie mówimy po portugalsku. Podekscytowany dyrektor oznajmił po angielsku, że w Polsce nigdy nie był, ale w przyszłości bardzo chciałby Polskę odwiedzić. Po czym poszedł dalej ściskać dłonie.
* * *
Myliliśmy się – linie lotnicze Azul przygotowały jednak dla nas coś niesamowitego.
Kiedy z godzinnym opóźnieniem wylądowaliśmy w Belem, i szykowaliśmy się do wyjęcia bagażu podręcznego z luku, okazało się, że na płycie lotniska czekają na nas wozy strażackie.
Stewardessa oznajmiła , że „aby uhonorować dziewiczy lot dwa wozy strażackie na sygnale skrzyżują nad samolotem strumienie z armatek wodnych”.
Zrezygnowani, usiedliśmy karnie na dodatkowe dziesięć minut, aby w czarnej jak atrament nocy obserwować ten niezapomniany spektakl, który uwieczniliśmy dla Was na poniższym zdjęciu.