– Stajemy w dwuszeregu, w dwuszeregu proszę! Proszę stanąć ciaśniej, bo grupa jest duża! Teraz odwracamy się w lewo. Co? Tak, w lewo, left! Uwaga, teraz można robić zdjęcia!!! Teraz możecie robić zdjęcia!!! Photo time!!!
Klik, klik, pstryk, szur, klik, klik…
– Uwaga, pierwsza grupa zaraz wychodzi z baraku, za minutę my wchodzimy! Na dwie minuty, powtarzam, na dwie minuty! Ależ proszę stać w dwuszeregu!!!
Trochę inaczej wyobrażałem sobie odwiedziny na granicy z Koreą Północną, ale o tym, co było w baraku, ciąg dalszy za chwilę.
***
Dzień wcześniej wylądowałem na lotnisku Incheon pod Seulem, lekko skołowany 7-godzinną zmianą czasu. Po przylocie linie lotnicze poinformowały mnie, że mój plecak utknął we Frankfurcie i doleci 24 godziny później, więc z bonem od Lufthansy na 35 euro i z samym bagażem podręcznym pojechałem pociągiem do centrum Seulu.
Hostel, w którym miałem rezerwację, otwierali dopiero popołudniu, więc aby zapełnić czas, pierwsze kroki skierowałem do koreańskiej knajpki obok stacji metra Jongno 5-ga. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nawet zamawiając potrawy przez wskazywanie palcem na talerze innych gości, można narobić niezłego zamieszania. Najpierw zamiast zamawianego dania dostałem trzy miseczki z dwoma rodzajami kimchee i ryżem. Odczekałem chwilę, ale najwyraźniej nikt nie kwapił się podawać mi nic więcej, zacząłem więc na migi domagać się od kelnera mięsa, a nawet zdesperowany w tym celu narysowałem na serwetce świnię (pomyślałem przy tym, że na rysunku świnia niebezpiecznie przypomina psa). Chwilę później odnotowałem z satysfakcją, że podano mi kolejne sześć miseczek, mięso z kraba i jakieś kiszone warzywa i tofu (?). Zadowolony przystąpiłem do konsumpcji, ale ku mojemu przerażeniu zaczęto mi przywozić na wózku kolejne miseczki z warzywami, mięsem, ryżem i jeszcze innym mięsem. Stop! Stop! krzyczałem najprostsze angielskie słowo do zdezorientowanego kelnera, który wyjaśniał mi, że przecież babo gwangwan, dangsin-eun naega jumunhan mueos eul gajyeoda hago eumsig-eul jumunnae hoebuhkeurapeuteuneun changuhro kadeuk cha isseyo!
Na szczęście po wielu uśmiechach, mianhamnida (koreańskie „przepraszam”) i wielu głębokich ukłonach z obu stron, przeliczyłem rachunek i odetchnąłem z ulgą, stwierdzając, że ostatecznie zapłaciłem tylko 25 złotych.
Wreszcie otwarto hostel. Właściciel wyjaśnił mi, że pokój który zarezerwowałem został zalany i muszę znaleźć inny nocleg. Ku mojemu zdziwieniu, nawet ta informacja nie wytrąciła mnie jeszcze z równowagi.
Znalazłem pokój w hostelu drzwi obok (w końcu bagaż ma dojechać pod stary adres), szczęśliwy położyłem się na łóżku, przymknąłem oczy… i wzdrygnąłem się na metaliczny odgłos jakiegoś piekielnego urządzenia, które najwyraźniej znajdowało się w łazience. Zajrzałem do pustej łazienki, otworzyłem w niej lufcik i trzy metry od mojej twarzy ujrzałem źródło hałasu – łyżkę koparki, używanej właśnie do wymiany nawierzchni w wąskiej uliczce.
***
Zimny prysznic i zakupiony czysty t-shirt przywróciły mi wiarę, że złe dobrego początki (czy jakoś tak).
Nieprzypadkowo wybraliśmy hostel znajdujący się tuż obok targu Gwangjang. Według wielu blogerów Gwangjang to stolica street foodu w Seulu, ale mimo szumnych zapowiedzi, jedzenie przekroczyło moje oczekiwania. Zdecydowałem, że aż do wyjazdu z Seulu będę się tam stołował rano, na obiad i wieczorem. Ze smakiem spróbowałem już zupy z kluskami, zupy miso z pierogami i kimchee, czegoś w rodzaju koreańskiej kaszanki, klusek w kimchee, smażonego kraba w kimchee oraz wołowiny duszonej w kimchee. Mimo pierwotnego entuzjazmu, odstąpiłem od jedzenia żywych tłustych robaków, bowiem na widok poprzednio zjedzone kimchee podeszło mi do gardła. Obok mnie dwudziestoletnie Koreanki (w białych koszulach i kostiumach prosto z biura) nie wydawały się jednak zrażone pełzaniem, rozgryzały tłuste robactwo w ustach i popijały winem ryżowym, radośnie plotkując.
Dzielnica handlowa rozlewa się od Gwangjang we wszystkie strony. Są ulice, gdzie handluje się t-shirtami, są ulice pełne aptek, ulice z asortymentem metalowym. Mimo nowoczesności Korei Południowej i bogactwa Seulu, targowiska Jongno przypominają rozgardiaszem gdyńską halę targową, giełdę warzywną w Chwaszczynie, a nawet targi indyjskie. Tym większe było moje zdziwienie, gdy znalazłem ulicę, na której handluje się tylko sprzętem turystycznym, a przy niej sklepy firmowe: Mammuta, Salewy, Arcteryxa, Meindla (!) i wielu innych marek (w tym koreańskiej Redface). Takiego stężenia sprzętu campingowego, uprzęży wspinaczkowych, lin, kijków/butów trekkingowych, namiotów nie widzieliśmy nawet w Katmandu, przy czym w Seulu handluje się tylko oryginałami. Jedna koreańska uliczka jest lepiej wyposażona niż wszystkie sklepy Warszawy, Trójmiasta i Bielska-Białej razem wzięte. Koreańczycy lubują się w noszeniu górskich ciuchów – w metrze, na targach, na ulicach co rusz spotyka się osoby obrane w najnowsze trójwarstwowe goretexy, tak jakby wybierały się na Babią Gorę zimą. Spotkani przeze mnie studenci przebywający na wymianie w Seulu twierdzili, ze popularną rozrywką w Korei jest rodzima odmiana campingu, czyli rozbijanie namiotów w parkach, namiot przy namiocie, oraz zamawianie dostawy jedzenia na wynos – podobno są nawet firmy specjalizujące się w dostawach do parków.
PS. Trzeciego dnia pobytu w Seulu odkryliśmy – już razem z Bogną – kolejny fascynujący targ – targ rybny Noryangjin. Wizyta w tym fantastycznym miejscu tak nas pochłonęła, że z wrażenia odważyliśmy się zjeść na targu świeżo pokrojoną ośmiornicę, której macki nadal żwawo się ruszały (i przylepiały ssawkami do języka). Do tego sashimi z jakiegoś dziwnego skorupiaka, a wszystko popiliśmy smacznym soju.
***
Długo biłem się z myślami, czy będąc w Seulu odwiedzić słynne JSA na granicy północnokoreańskiej, czy też jako odpowiedzialny turysta nie powinienem tego robić. W końcu egzotyka i mroczne tajemnice Korei Północnej to nic innego jak szczelny totalitarny system dla ludzi mieszkających po drugiej stronie zasieków. Czy oglądanie takiej klatki przystoi, czy też jest wątpliwe moralnie? Na pewno w żadnym razie nie zdecydowałbym się odwiedzić Pjongyangu, ponieważ dochody z takich wyjazdów zasilają kufry północnokoreańskiego reżimu. Ale obejrzenie granicy od strony demokratycznego Seulu?
Ostatecznie zdecydowałem się wykupić wycieczkę do JSA z trzech powodów. Po pierwsze, stwierdziłem, że bliskość północnokoreańskiej granicy w duży sposób definiuje życie w Seulu. W 1968 roku oddziały specjalne Korei Północnej bez problemu przekradły się do miasta i próbowały przeprowadzić zamach na prezydenta Park Chung-hee’ma. Seul to jedna z niewielu światowych stolic z mnogością schronów przeciwlotniczych i prawdopodobnie jedyna, gdzie nad autostradą wjazdową do miasta wiszą zapory przeciwczołgowe. Obie Koree formalnie od 1953 roku pozostają w stanie wojny, a dwa razy w roku dwudziestomilionowa metropolia zamiera na pół godziny podczas ćwiczeń wojskowych.
Po drugie, teren JSA jest terenem wojskowym, a dostęp do niego jest ograniczany pewnymi formalnościami. Liczba miejsc dla turystów jest ściśle określona, więc polecane jest zrobienie rezerwacji minimum dwa tygodnie wcześniej; wjazd do JSA jest możliwy wyłącznie od wtorku do piątku w wyznaczonych godzinach; podczas ćwiczeń lub alarmów wojskowych wstęp jest odwoływany. Wszystko to powinno przynajmniej w pewnym stopniu tworzyć kulturę obdartą z komercji.
Wreszcie po trzecie, odkrywaliśmy przez ostatnie miesiące z Bogna kino koreańskie, w tym film JSA, którego akcja rozgrywa się w strefie (z innych filmów polecamy również Zły dzień, Chaser, oraz trylogię Pani Zemsta / Pani Zemsta / Oldboy.
***
Przed zarezerwowaniem wycieczki na granice północnokoreańską, warto rozszyfrować kilka skrótów. DMZ, czyli Demilitarized Zone (Strefa Zdemilitaryzowana), to pas szerokości 4 km (po 2 km dla każdej ze stron), przecinający wszerz Półwysep Koreański. Środkiem DMZ biegnie MDL, czyli linia demarkacyjna. JSA to bardzo mała część DMZ (zaledwie kilka kilometrów kwadratowych), położona zaraz obok dawnej wioski Panmunjom. JSA jest przecięta na pół przez MDL. Wjazd do JSA odbywa się przez bazę wojskową Camp Bonifas. Aby dodatkowo zamieszać w głowach, nazwy JSA i Panmunjom są często używane przez Koreańczyków naprzemiennie. Na koniec warto wspomnieć, że każda wycieczka z Seulu udaje się do DMZ, lecz nie każda do JSA.
Codzienną pieczę wojskową nad JSA sprawują wojska Korei Południowej i Północnej, których żołnierze trzymają wartę naprzeciwko siebie, zawsze w groźnych pozach i nieruchomo. Na terenie JSA nie brakuje jednak również polskich akcentów. Od 1953 roku pod egidą ONZ funkcjonuje Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych, która pierwotnie administrowała JSA. Podczas Zimnej Wojny w komisji zasiadały Szwecja i Szwajcaria (po stronie południowej) oraz Czechy i Polska (po stronie Północy). Wraz z upływem lat rola KNPN w administrowaniu JSA malała. Po upadku ZSRR wojska czeskie całkowicie wycofały się z prac, a i zmiany polityczne w Polsce były podstawą kwestionowania wiarygodności Polaków przez Koreę Północną. Dzisiaj na terenie JSA można spotkać już tylko oficerów Szwecji i Szwajcarii, lecz Polacy nadal raz kilka razy w roku odwiedzają JSA i MDL.
***
Wizyta w JSA była absurdalnym przeżyciem, gdzie ekscytacja miesza się z horrorem, a horror z groteską. Drugi raz bym JSA nie odwiedził. Dziwnie było patrzeć, jak podczas przekraczania zasieków Camp Bonifas żołnierze salutują autokarowi pełnemu turystów na wakacjach. Zaskoczyło mnie, że na teren wojskowy wjeżdża nie jeden, nie dwa, ale sześć autokarów w ciągu jednej godziny. Absurdalnym przeżyciem (choć zapewne uzasadnionym historią JSA) było ustawianie turystów w dwuszereg i trzymanie szyku jak podczas musztry. Z pewnym zażenowaniem robiłem zdjęcia północnokoreańskich budynków, na komendę przewodnika. Chwilę później już z wielkim wstydem obserowowałem, jak wewnątrz baraku (notabene przypominającym wyglądem zwykłą salkę konferencyjną), uczestnicy wycieczki ochoczo pozowali do zdjęć przy krzesłach ustawionych po północnokoreańskiej stronie – i zapewne po to, by wysłać selfie na fejsa. Na końcu wizyty w Camp Bonifas, zostaliśmy zaprowadzeni do armijnego sklepu z pamiątkami. Tam za 15.000 wonów (około 50 złotych) można było kupić pamiątkowy kawałek drutu kolczastego z JSA, w stylowej ramce.
Absurd? Oczekujesz od odwiedzin w JSA czegoś innego? JSA można odwiedzić również od strony Pjongyangu. Korea Północna oferuje identyczne wycieczki, na pewno w mniejszych grupach i w trochę innych godzinach. W końcu turyści robiący zdjęcia nie życzą sobie widzieć po drugiej stronie linii demarkacyjnej innych turystów, tylko żołnierzy wroga w groźnej pozie. Dochód z wycieczki trafi do Kim Dzong Una.
Ja mówię pas, wypisuję się i dodaję moreugesseumnida, czyli nie rozumiem.
Kiedys w paizie delegacja z Korei Pld w podarku dala dam drut kolczasty w ramce.
No to chyba zmieścili się w kwocie, powyżej której funkcjonariusze publiczni powinni doliczyć podatek 🙂