Tydzień temu na lotnisku:
Radek – To kiedy wreszcie o niej napiszesz?
ja – Nie wiem. Niedługo.
Radek- No to kiedy?
ja – Naprawdę nie wiem. W tym tygodniu. Może jutro. No nie pytaj mnie tak ciągle.
Trzy dni później nad jeziorem Sajno:
Radek – To kiedy? Chcesz o niej w ogóle napisać czy nie?
ja – No pewnie że chcę! To mój Kraj. Dzisiaj to zrobię. Tylko już nie pytaj mnie to więcej,dobrze!?
Dzisiaj:
Tak, przyznaję się.
Nie mam zielonego pojęcia jak napisać o TYM KRAJU.
Nie chcę tu pisać ani o sushi, ani o ceremonii parzenia herbaty, ani o krajobrazach z wiśnią i Fuji-san w tle. To zostawiam folderom biur podróży, na pewno zrobią to lepiej ode mnie.
Ten wpis odkładałam już dobry tydzień. Codziennie znajdowałam nowy powód, żeby zrobić to jutro.
Bo jak napisać o kraju, w którym byłam zaledwie 7 dni, a już wiem, że mogłabym tu mieszkać? Jak napisać o Japonii w jednym, krótkim wpisie na blogu, unikając stylu „wiem już wszystko”, „młodym polecam Akihabarę a starszym ogrody Kioto”? (Ha, złapaliście się na Akihabarę? No trudno. O niej później.) Jedno co wiem, to Japonia wymknie się krótkim analizom i rzetelnym podsumowaniom. One dadzą Ci tylko złudne poczucie, że ten kraj daje się opisać. Nic z tego! Pewnie najlepiej byłoby ją poznawać stopniowo i powoli. Konsumować Japonię tak jak dania z miseczek w ryokanie, delektując się detalami i fakturami, kształtem i strukturą, jak nori powoli wilgnącym w Twoich ustach albo marynowaną śliwką delikatnie równoważącą smak surowego bonito. To jest Japonia.
Zazdroszczę mojemu bratu, który dobre trzynaście lat temu spędził trzy miesiące z japońską rodziną w prefekturze Oita na wyspie Kiusiu. Pojechał tam, żeby dla siebie uczyć się języka i poznawać kulturę. Przez dwa miesiące pracował jako wolontariusz w lokalnej bibliotece. Myślę, że jest to spory wyczyn jak na „gaijina„, czyli białego przybysza z zewnątrz, przelatującego przez lokalną społeczność jak kometa. Przez te trzy miesiące, udało mu się choć trochę zrozumieć zwykłą japońską codzienność.
I tyle. Aż tyle. Porównując Japonię chociażby z Ameryką Południową, tu raczej nie trafi się poprzez swobodną wymianę zdań w pociągu na domową fiestę ani nie zyska się nowego przyjaciela, niespodziewanie dzielącego się z Tobą historią swojego życia. Moim (naszym) zdaniem, Japonia wymaga czasu. Rozbawiło mnie pytanie znajomego z pracy „To ile wysp japońskich zwiedziliście?”. Nie pomyślałam o tym wcześniej. Zwiedziliśmy jedną! To nie ta kategoria. Jeśli planujesz tydzień w Japonii, pomyśl o jednym-dwóch miejscach. Poświęć im całą swoją uwagę. Zanurz się w nich, obserwuj ludzi, spaceruj. Zgub się w tłumie. Pij gorącą kawę z ulicznego automatu siedząc na ławce. Przyglądaj się twarzom i strojom zabieganych ludzi w Shibuyi, na najruchliwszym skrzyżowaniu świata. Idź kilka przecznic za dorosłą kobietą przebraną za uczennicę. Powiedz na migi szefowi baru, że zjesz wszystko, cokolwiek Ci zaserwuje. Wpatruj się przez pół godziny w irysy kwitnące w ogrodzie Meiji. Nie ma sensu pytać „po co”.
Jeśli ktoś zagaja do mnie „No i jak tam Japonia?”, pewnie oczekuje ode mnie skondensowanej 1-minutowej odpowiedzi. Daję takim osobom coś w rodzaju „Arcyciekawy kraj. Połączenie niezwykłej uprzejmości i tradycji z perwersją. Niesamowita kuchnia. Świątynie, a obok pornograficzna manga i anime”. Niemniej czuję się z taką odpowiedzią źle. Z jednej strony spłaszczam wieki starożytnej japońskiej kultury, z drugiej strony nadmuchuję do sensacji japońskie wieżowce z sex-shopami i tokijskie przebieranki. Nie chcę tego. Prawda jest taka, że poczułam się w Japonii dziwnie na swoim miejscu. Tutaj dla ludzi najwyższą wartością jest wyrażenie szacunku rozmówcy. W czasie jednej rozmowy kilkukrotnie dziękuje się za coś i przeprasza za niedogodności (realne lub wyimaginowane). Japończycy kontemplują piękno ogrodów, piękno serwowania herbaty z żelaznego imbryka, piękno sposobu podawania jedzenia (smak jest na drugim miejscu) jak żaden Europejczyk. Jednocześnie myślę o tym, że te same osoby w weekend pewnie będą przebierały się za kawaii Hello Kitty, grały godzinami na automatach w salonie gry paczinko, przeglądały w metrze ulubione erotyczne komiksy albo wybiorą się do teatru oglądać kobiety występujące jako kobiety udające mężczyzn…
Po siedmiu dniach tutaj mamy wrażenie, że zaledwie „liznęliśmy” Japonii i japońskiej kultury. Japonia jest dla mnie jak nierozwikłana zagadka. Kilka dni nie wystarczy, żeby próbować się z nią zmierzyć. Kiedy już zaczynam myśleć „może tu kiedyś mogłabym zamieszkać ” – hola!hola! – przypomina mi się nieobecny wzrok sararimenów w metrze (od ang. salary men – dyskretni i milczący panowie w jednakowych szarych garniturach pracujący w tej samej korporacji od studiów po emeryturę) i radykalne i bezlitosne rozgraniczenie ról kobiet i mężczyzn w społeczeństwie. Dom i kariera. Hierarchiczność, posłuszeństwo, zbiorowość ponad jednostkę. Oczywiście nie jest tak, że do wszystkich tych wniosków doszliśmy sami przez zaledwie kilka dni – to byłoby niemożliwe! Ale większość naszych obserwacji pokrywa się z wnioskami gaijinów mieszkających w Japonii. Drobnostki, które mogliśmy dostrzec – jak japońscy mężczyźni za wszelką cenę nie nawiązują kontaktu wzrokowego z kobietą cudzoziemką, usłużne i potakujące kobiety versus stanowczy i poważni w języku ciała biznesmeni, skupione dzieci w mundurkach z wypchanymi tornistrami zatopione w smartfonach… To tylko wycinki, ale … co kryje się za nieporównywalną uprzejmością i potrzebą okiełznywania naturalnych drzew do bonsaiów? Nam w zrozumieniu japońskich fenomenów pomogła doskonała książka Joanny Bator „Japoński wachlarz” oraz „Bezsenność w Tokio” Marcina Bruczkowskiego, jak również film naszym zdaniem oddający atmosferę współczesnego Tokio „Lost in Translation”.
No dobrze, a teraz czas podać chociaż kilka tzw. konkretów – gdzie byliśmy i co widzieliśmy. Napiszę dokładnie odwrotnie, niż zrobiła by to kobieta z Japonii. Nie będzie elegancko, harmonijnie i detalistycznie – będzie krótko, bezpośrednio i obcesowo. Po europejsku!
W sumie spędziliśmy w Tokio trzy dni, z czego większość włócząc się po centralnych dzielnicach Harajuku, Akihabarze, Shinjuku i Ueno. Harajuku to dzielnica ze sklepami dla fanów cos-play, czyli modowych eksperymentów inspirowanych bohaterami mangi albo postaciami z baśni. Akihabara słynie z gigantycznych salonów z komiksową mangą właśnie, automatów do gry i… wielopiętrowych sex-shopów. Panie w przyciasnych szkolnych mundurkach i wysokich skarpetach zapraszały przechodniów z uśmiechem do tajemniczych drzwi ozdobionych neonami… (Czy to było „sopurando”? Być może). Z kolei Ueno zachwycało pięknymi świątyniami shinto-buddyjskimi, parkami i muzeami. Jeden dzień z podróży poświęciliśmy na okolice Nagano i niezwykły Shibu-Onsen, czyli wioskę z licznymi gorącymi źródłami, gdzie zażywa się kąpieli w tradycynym japońskim stylu. Idea kąpieli w prawie wrzącej wodzie, nago, w dość odległy sposób kojarzy się ze spędzaniem zimowego wieczoru w podlaskiej bani nad Hańczą. Dalej – kolejny dzień spędziliśmy wędrując lasem i polami ryżowymi między Magome a Tsumago, starą drogą samurajów. Co ciekawe, co kilkaset metrów należało tu dzwonić przydrożnymi dzwonami, aby zapobiec spotkaniu z niedźwiedziem. Wreszcie dzięki idealnie punktualnym i szybkim shinkansenom, spędziliśmy półtora dnia w Kioto. Opisując Kioto, powinnam dodać, że prawie nic tu nie zdążyliśmy zobaczyć, bo czym jest zaledwie kilka świątyń i ogrodów w starożytnym mieście, które rozmachem może się równać z Rzymem albo Paryżem? W sumie, nasz zaledwie tydzień w Japonii to jedynie przedsmak i zaproszenie do kraju, któremu gotowi bylibyśmy poświęcić lata.
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież żadnego kraju nie da się zobaczyć ani zrozumieć w tydzień. Nie zgodzę się (znów nie jest to stwierdzenie zbyt japońskie). Byliśmy już w wielu krajach, w których tydzień wystarczył na zobaczenie wielu ważnych kulturowo i historycznie miejsc. Znam przypadki świetnych książek, które powstały po tygodniu czy dwóch autora w nowym miejscu. Ale nie Japonia. Z Japonią jest tak, jakbyśmy doszli do jakiejś krawędzi znanego nam świata, przechylili się – i nagle zobaczyli cały ciekawy i odrębny mikrokosmos. Albo po prostu tak, jakbyśmy dzisiaj spodziewali się na obiad kolejnej porcji mięsa i ziemniaków na talerzu z ikei, a dostajemy kilkanaście miseczek z surową rybą i wodorostami. Sięgasz po cienki plaster ryby z niepowtarzalnej miseczki, sięgasz wstecz pamięcią smaku, lecz takiego smaku jeszcze nie znasz, to po prostu coś nowego.