Zamiast rozpisywać się o Borobudurze albo urokach Kratonu w Jogyakarcie pomyślałam, że przedstawię Jawę w paru dość istonych dla przeciętnego zjadacza chleba liczbach:
Po pierwsze, ile osób można zatrudnić na jednym przystanku autobusowym?
A może raczej, czy w ogóle można pracować na przystanku autobusowym? I nie chodzi o dworzec ani zajezdnię, ale dwie ławeczki i jeden daszek. Otóż odpowiedź brzmi: trzy! Zaraz po wyjściu z terminala lotniczego w Yogyakarcie mieliśmy przyjemność udać się na poszukiwanie publicznego transportu. Przystanek w stronę miasta przypominał trochę zamknięty kontener. Z jednej strony, przy biurku, urzędowo ubrana Jawajka sprzedawała bilety za całe 1 zł i wydawała karty magnetyczne. Metr dalej stał mężczyzna, który odebrał od nas karty po przejściu bramek i schował je do pudełka (bramki przypominały te do kolejki krzesełkowej na Skrzyczne). Obok, kolejny młody „mister” układał banknoty, które przekazała mu koleżanka, w równe słupki w otwartej szafce z półkami.
Podobnie na stacji benzynowej – w czasie naszej pierwszej wycieczki motocyklem odkryliśmy, że przy każdym dystrybutorze stoi jedna pani, która każdemu nalewa paliwo do baku. Na stacji stały trzy dystrybutory – a więc trzy urodziwe Indonezyjki zachwycały fantastycznymi, czerwonymi kostiumami idealnie dobranymi do czerwonych chust, które szczelnie otulały ich głowy. A to wszystko idealnie podpasowane do soczystej czerwieni logo stacji.
W Indonezji mieszka jakieś 240 milionów ludzi i jest to jedno z najludniejszych państw świata. I jak widać, polityka jest taka, żeby każdemu dać chociaż trochę ponad nic niż jednemu wszystko.
Po drugie, ile razy dziennie da się zjeść ryż?
Pytanie z gatunku kulinarnych. Jak na razie, co najmniej trzy – „spesial nasi goreng” śniadanie u miłego pana na ulicy, potem w przerwie w podróży autobusem w lekko krzywej budzie prosto z kociołka, na koniec dnia na kolację w małym, rodzinnym warungu. Jesteśmy tu niecały tydzień, a już mamy wrażenie, że wyrobiliśmy roczną normę ryżową na poziomie 120%. Staramy się znaleźć jakiś ryżowy zamiennik, ale na razie jest ciężko. Gwoli sprawiedliwości, tutejszy ryż jest o wiele wyższej jakości niż ten polski. Poza tym, Indonezyjczycy opanowali umiejętność podawania nierozgotowanego ryżu i jędrnych, nierozbabranych warzyw z woka. Coś, co w Polsce jeszcze przed nami.
Last but not least, ile jeepów może jednocześnie parkować o godzinie szóstej rano pod wulkanem Bromo?
Przekonani opisami z Lonely Planet, dołączyliśmy do owczego pędu podziwiania „jaw-dropping sunrise” pod wulkanem Bromo (2329 m). Nawiasem mówiąc, w Indonezji wszystko sprzedaje się zagranicznym pod hasłem wschodu słońca albo zachodu słońca. Niezapomniane przeżycie, jedyne w swoim rodzaju, zawieziemy Cię tam minibusem, potem przesiądziesz sie na jeepa, a ostatnie dwa kilometry pokonasz na koniu…Potem już tylko 50 metrów po schodkach wyciosanych dla turystów z Europy, ale chyba dasz radę, zwłaszcza że dostaniesz kawę po drodze?
Tym sposobem wstaliśmy w środę o jakiejś 3.30 nad ranem. Już 15 minut później staliśmy w pełnym rynsztunku przed hostelem, czekając na naszego nowego znajomego Raphaela ze Szwajcarii. A propos – w „hostelach” w okolicy nikt nie sprzątał od dobrych pięciu lat – tymczasem za cenę 18 zł w Polsce miałabym w Beskidzie Niskim pachnącą pościel, łazienkę z gustownymi kafelkami i co najmniej czajnik do dyspozycji! W każdym razie, okazało się że o tej czwartej nad ranem byliśmy jedynymi osobami idącymi pod słynny wulkan Bromo. Za to mijały nas dziesiątki jeepów, osłów i koni, produkując straszliwy hałas i korki. Próbowaliśmy ominąć tę wrzawę i iść pod górę skrótem, przez pola, ale prawie zapadaliśmy się w pyle wulkanicznym, już nie mówiąc o tym, że po ciemku deptaliśmy uprawy cebuli lokalnych rolników. Od najwyzej położonego hostelu na punkt widokowy szliśmy około godziny żwawym krokiem. Później przez kolejną godzinę oglądaliśmy spektakl czerwieni i oranży pojawiajacych się na horyzoncie – a na wypłaszczeniu pod nami jakieś 130 osób różnych narodowości pstrykało fleszami. Obok nas znaleźli się Słowacy spod Bratysławy – ale jak przystało na światowców, rozmawialiśmy po angielsku. Momentami widać było małe obłoczki gazów nad ciągle aktywnym Bromo, które pojawiały się na kilka sekund.
No dobrze, a gdzie odpowiedź na pytanie o jeepy? Z punktu widokowego ruszyliśmy skrótem przez krater w kierunku samego wulkanu. Kiedy byliśmy bliżej, nagle uświadomiliśmy sobie, że widzimy… korek pod samą górę! I dobre sto samochodów, zaparkowanych jeden obok drugiego. Z fotograficznego punktu widzenia, prezentowały się wspaniale – jak kolorowe cukierki – zielone, czerwone, niebieskawe. Samo wychodzenie na szczyt wulkanu przypominało schody ruchome w Złotych Tarasach przed Bożym Narodzeniem. Pomimo tego, udało mi się skoncentrować na samym wnętrzu wulkanu – widać było żółtozieloną siarkę, a wiatr rozwiewał dymy wydobywające się z wnętrza. Na pewno o wiele bardziej interesującym doświadczeniem byłoby wspięcie się na najwyższy na Jawie Gunung Semeru (3676 m), ale tym razem nie byliśmy na to przygotowani sprzętowo.
Z powrotem byliśmy na dole około dziewiątej. Wygodniali, dopadliśmy najbliższego ulicznego wózka z nasi goreng (smażonym ryżem).
Yes! We forgot to tell you about it.. but the hotel we stayed in near Bromo was definitely the worst 'hostel’ ive ever seen! Like a friend of ours said „I’d rather pee in the corner of my room than use that toilet!” 🙂 Happy travels in Indonesia!
Jawa to niezwykłe miejsce, mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane odwiedzić to miejsce 🙂 Pozdrawiam serdecznie.