tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Paweł Nowakowski, Radek Pawłowicki, Marek Zieliński

Samolot podchodził do lądowania i zataczał łuk nad Półwyspem Abszeron. Ciemność za oknem ustąpiła światłom Baku – rozrośniętego azjatyckiego miasta. Granica świateł wyznaczała wyraźnie linię brzegową Morza Kaspijskiego, ale i na morzu migotały lampy – z dziesiątek platform wiertniczych. Samolot AirBaltic z Rygi do Baku wylądował na lotnisku im. Heydara Alijewa punktualnie o 3:45 czasu lokalnego. Gdy zakończyliśmy kołowanie, wysypaliśmy się z samolotu do terminalu.

Pośpiech ludzi dookoła zrozumieliśmy, gdy stanęliśmy w długiej kolejce do okienka z wizami. Początkowo pogranicznik sprawnie odprawił tych kilka osób, które miały nie czekać, a potem wyraźnie zwolnił. Początkowo kilkudziesięcioosobowa kolejka znosiła to cierpliwie, ale po godzinie kilkanaście osób zdecydowało się wręczyć łapówkę, i zostali wyłapani przez lokalnego spryciarza, który nie bacząc na protesty kolejki zaciągnął ich prosto do okienka. Gdy pogranicznik zrozumiał, że nikt więcej nie ma zamiaru dać mu w łapę, w przedziwny sposób zwiększył efektywność swojej pracy i odprawił kilkanaście następnych osób, w tym nas, w sposób iście ekspresowy.

Z terminalu wyszliśmy więc po dwóch godzinach i od razu zaskoczyła nas zgraja taksiarzy, którzy za niebotyczne pieniądze chcieli nas wieźć do hotelu Araz. Uderzył nas też klimat – przed szóstą rano nasze ciała atakowało nasycone wilgocią powietrze o temperaturze ponad trzydziestu stopni. Nic więc dziwnego, że po dwóch nieprzespanych nocach w podróży mój nos odmówił mi posłuszeństwa i zafundował pierwszy na tym wyjeździe krwotok spowodowany zmianą klimatu, tym razem na parkingu przed lotniskiem.

Głównie w związku z moim nosem zrezygnowaliśmy z jazdy autobusem, i chwilę później pędziliśmy dwoma samochodami dwupasmową drogą przez Półwysep Abszeron, nad którym dniało. Abszeron to jedno z najbardziej zniszczonych przemysłem i zanieczyszczonych miejsc na całej Ziemi. Przez dziesiątki lat z mokradeł i bagien wydobywano ropę, ale prawdziwą zagładę dla tego miejsca przyniosła sowiecka industrializacja. Dlatego dzisiaj na północ od Baku straszą kilometry opuszczonych rafinerii i fabryk w Sumgait; fabryki te nie były w stanie wytrzymać kapitalistycznej konkurencji. Abszeron to bagna opanowane przez malarię, tony rdzewiejącego żelastwa, zanieczyszczenia przemysłowe – krajobraz jak po wojnie atomowej z filmu science fiction.


Kierowcy taksówki oszczędzali hamulce, dlatego w ekspresowym tempie pokonaliśmy dwadzieścia kilometrów po pustych ulicach do Hotelu Araz, gdzie wreszcie po dwóch nocach mogliśmy się położyć się i zasnąć. Nie przeszkadzały nam rozgrzane pokoje, w których ledwo można było oddychać, mimo wyjących radzieckich wentylatorów przemysłowych.

Ze starego Baku nie zostało zbyt dużo. Centrum to szerokie promenady, rozrośnięte budynki rządowe i wszechobecny wielki plac budowy. Najstarszym zabytkiem miasta jest Wieża Dziewicy, w której roztacza się z jednej strony ładny widok na Morze Kaspijskie, a z drugiej – na morze dźwigów i pustych wieżowców. Jak wyjaśnił nam pewien Amerykanin mieszkający w Azerbejdżanie, deweloperzy przygotowują te budynki na przyszły boom naftowy – rosnące wciąż ceny ropy oznaczają, że ta kaspijska staje się ponownie konkurencyjna. Ale póki co, w 2007 roku, budynki dla setek tysięcy ludzi stały zupełnie puste.
















Z centrum, a nawet z Bulwaru Nafciarzy w zasadzie nie widać kaspijskich platform wiertniczych. Znakomicie widać je za to z drogi do Qubustanu [czyt. Gobustan], miasteczka około 50 km na południe od Baku. W centrum Qubustanu oprócz rozwalających się pawilonów i kilkunastu sowieckich bloków nie ma nic ciekawego, w sklepie można wybierać między chlebem a wodą, ale właśnie w tym miejscu należy szukać taryfiarzy, którzy (po próbie oszwindlowania turystów) zawiozą nas do głównej atrakcji – błotnych wulkanów, położonych kolejne 5-10 km wzdłuż ropociągu na południe. Wulkany rozrzucone są na niewielkiej powierzchni w promieniu 100 m, każdy z nich ma swój 2-3 metrowy kopczyk. Kratery są małe, od kilku centymetrów do metra, ale widok bulgającego w nich błota jest przedziwny, i wart poświęcenia kilku godzin na wycieczkę z Baku.








Niedaleko Qubustanu, tym razem 10 km na zachód od miasteczka, w skałach można oglądać starożytne petroglify. Przy obrazkach wyrytych w skałach wyrosło muzeum, które kasuje horrendalne pieniądze (jak na lokalne ceny) za wejście, na szczęście podobnie jak w Wieży Dziewicy studenci z kartą ISIC płacą grosze. Muzeum szczerze mnie rozczarowało, podobnie jak rysunki, które w żaden sposób nie są opisane. Dla nas wizyta tam była tylko nędznym spacerem między skałami, choć zapewne archeolog dostałby spazmów z wrażenia.



Po powrocie do Baku kupiliśmy bilety na pociąg do Tbilisi, na pięć dni w przód, i popołudniu pojechaliśmy autobusem do Quby [czyt. Guby], miasta na północy kraju, 30 km od granicy z Dagestanem. Stamtąd następnego dnia rano mieliśmy w planie jechać do Xinaliq [czyt. Hynalyh] w Kaukazie Wielkim. Choć sama Quba miała być wyłącznie przystankiem przelotowym, to bardzo ją polubiliśmy. Po pierwsze, hotel Xinaliq położony na piętrze nad targiem, okazał się być bardzo przyjazny cenowo (2 USD miast 10 USD, które płaciliśmy za nocleg w Arazie w Baku). Po drugie, na targu wypiekali wspaniałe lepioszki (rodzaj dużego pszenicznego placka) i sprzedawali niezły ser. Po trzecie, przy okazji pobytu w aptece kupiłem Cholinex, wyprodukowany w Polsce, choć przeznaczony na rynek rosyjski. Po czwarte, w cukierniach oferowano fantastyczne wypieki; no i wreszcie po piąte: w rzeczonej cukierni spotkaliśmy Sachina Dalala, Amerykanina pracującego od 2 lat jako wolontariusz w Korpusie Pokoju.






Sachin ucieszył się na rzadki widok turystów i zaproponował oprowadzenie nas po mieście. Ku naszej uciesze zaprowadził nas przede wszystkim na bardzo dobry kebab. Wbrew naszemu mniemaniu centrum Quby nie znajdowało się wcale przy targu, tylko trochę bliżej rzeki. Sachin pokazał nam ruiny łaźni tureckich, słynną gubiańską Szkołę Mistrzostwa Szachowego, a potem po schodach zaprowadził nas do mostu, który nie tylko łączy oba brzegi, ale wyznacza granicę dwóch kultur.


Azerowie, co tu dużo gadać, to naród mentalnie azjatycki. Choć są kulturowo związani z Turkami (alfabet łaciński), to higienicznie bliżej im do Arabów. Ulice miast podobnie – są brudne, zaśmiecone. Brakuje koszy na śmieci, które zresztą i tak byłyby raczej nieprzydatne, bo każdy jest przyzwyczajony do wyrzucania śmieci za siebie. Każdy turysta, który był chociaż raz w Azji albo Afryce, jest przyzwyczajony do wszędobylskiego syfu. I my również szybko przywykliśmy.

Tym większy szok przeżyliśmy, przechodząc przez most. Po drugiej stronie rzeki znajduje się dzielnica żydowska. Ulice są czyste, zadbane, elewacje domów odnowione, a i same domy – większe, bogatsze. W Europie te ulice nie różniłyby się od innych, ale w brudnym azjatyckim Azerbejdżanie, zaraz przy granicy z Dagestanem, stanowiły enklawę porządku wśród chaosu. Był akurat szabat, a grupa Żydów siedząca przy zastawionym stole w małej uliczce, poczęstowała nas ciastem.


Sachin twierdził, że Quba jest wyjątkowo spolaryzowana, i że pojawia się coraz więcej konfliktów między stronami rzeki. Po prawej biedne dzielnice kilkunastu tysięcy Azerów, często bez pracy; z lewej stronie mostu bardzo bogata i równie rozrośnięta dzielnica tysiąca-dwóch tysięcy Żydów, którzy mają znaczne wpływy w stolicy oraz u lokalnych władz. Póki te wpływy istnieją, Azerowie raczej nie podniosą na Żydów ręki i ograniczają się do otwartego okazywania niechęci.

Następnego dnia rano załatwiliśmy z kierowcą transportowego UAZa, że za 60 USD zawiezie naszą siódemkę do położonego wysoko w górach Xinaliq. Uzupełniliśmy zapasy jedzeniowe na 5 dni i wsiedliśmy na pakę.

Droga początkowo wiedzie doliną szeroko rozlanej rzeki, przez las i pola. Po drodze z lewej strony mija rezydencję prezydenta Azerbejdżanu, Słońca Narodu Alijewa. Najpiękniejszy odcinek zaczyna się po przełomie rzeki, skąd prowadzi wąski pas asfaltu, w bardzo wąskiej dolinie. Droga wspina się ostro, bez końca pod górę, po głębokich koleinach przejezdnych tylko dla 4WD. Schodzi na dno głębokiego na kilkaset metrów kanionu, prowadzi półkami wąskimi na szerokość jednego samochodu, wyrytymi w skalnej ścianie! Następnie zaczynają się niewiarygodnie ostre serpentyny, na rozjeżdżonym w błocie podjeździe o nachyleniu 10-12 stopni. Wszystko nad przepaścią, bez żadnych barierek. Najmniejszy błąd kierowcy albo wpadnięcie w poślizg i ląduje się kilkaset metrów niżej.




Co ciekawe, po wdrapaniu się dwa tysiące metrów do góry po takich przepaściach, wjeżdża się do bardzo szerokiej doliny, w której spokojnie zmieściłaby się cała Wisła. Na zboczu takiej doliny leży Xinaliq, rozciągnięta w pionie wioska zamieszkana przez około 1000 mieszkańców, których najwyższe domy położone są na szczycie góry, a najniższe ponad 200 metrów niżej, w dolinie.

Pogoda w Xinaliq była parszywa, a do tego miejscowi oświecili nas, że jeśli nie mamy pozwolenia na trekking zdobytego w kwaterze głównej armii azerskiej w Baku, to kilometr dalej zatrzymają nas pogranicznicy (dywagacje na ten temat – w informacjach praktycznych). Po zmarnowaniu kilku godzin na próbie odszukania w górach tzw. „kuchenki gazowej”, czyli miejsca, gdzie od stuleci pali się ulatniający się ze skał gaz, wyszliśmy z Xinaliq na południe, w kierunku Lazy k. Qebele.



Towarzyszył nam uroczy wyrośnięty owczarek kaukaski, który przyplątał się do nas jeszcze w wiosce. Muszę zaznaczyć, że spisał się dzielnie, kiedy odstraszył szczekaniem dwa agresywne psy pasterskie, w nagrodę dostał zresztą polskie na wpół spleśniałe kabanosy.


Dolina, w którą weszliśmy, była bardzo wąska. Większość bocznych dolin w Kaukazie Wysokim jest V-kształtnych, przez co cały czas trawersuje się zbocze. Niestety, w dwóch miejscach zbocze po naszej stronie było tak nachylone, że zupełnie tarasowało nam drogę. Pierwsze przekroczenie rwącej lodowcowej rzeki nie nastręczyło nam trudności, a dokonał tego nawet nasz pies, ale kilkaset metrów wyżej przy drugiej próbie czekała nas już bardziej ekstremalna przygoda.


Zapłaciliśmy za brak przezorności – a w zasadzie brakiem liny. Trzeba było sobie poradzić – rzekę z wielkim trudem przeszli wszyscy faceci, po czym ustawiliśmy się w szpaler, tam gdzie nurt zwalał z nóg. Chcieliśmy asekurować dziewczyny i podawać je między sobą, ale nawet z plecakami były za lekkie na tak silny prąd. W kilkudziesięciocentymetrowych przerwach między nami nurt obracał je; i Ada, i Pszczoła popłynęły, ledwo udało nam się je utrzymać w kipieli. Tylko Bogna jakimś cudem pokonała rzekę nie mocząc plecaka. Rozbiliśmy się zupełnie mokrzy w dogodnym miejscu kilka minut drogi dalej, a ja przypłaciłem kilkunastominutowe przebywanie w lodowatej rzece najprawdziwszą hipotermią. Dużo uczyłem się o tym stanie, ale rzeczywistość jest dużo gorsza. Przez kilka minut po wyjściu z rzeki czułem, że jestem krańcowo wyziębiony, i że jest mi coraz zimniej. Po zrzuceniu plecaka nie byłem w stanie się ruszyć, ani nawet sięgnąć po śpiwór. Nie byłem w stanie kontrolować swoich ruchów, ani emocji. Czułem się jakbym obserwował tę scenę z boku, bo nie miałem żadnego wpływu na zachowanie tego faceta, który leżał na ziemi i trząsł się jak galareta. Wtedy pierwszy raz w życiu przydał się koc NRC, kilka śpiworów i naprędce zagotowana przez Marcina woda z aspiryną.

W tamtym miejscu spędziliśmy trzy noce. Pogoda nie pozwalała się wysuszyć, jeszcze wyższy stan wody ruszyć w dół, a przemoczone ubrania i strach przed kipielą – pokonać tę samą rzekę jeszcze siedem razy w drodze w górę doliny.








Po długich debatach, kiedy trzeciego dnia wyszło wreszcie słońce, zapadła decyzja (słuszna, jak się potem okazało) o wycofaniu się z wąskich gardeł dolin. Rzeki przekroczyliśmy asekurując się na sznurku do bielizny Marka, a kilka godzin później największego orędownika pójścia w górę, czyli mnie, trafiła gorączka, spowodowana zapewne przygodami w rzece.






Całą dobę przeleżałem u gościnnych górali na szczycie wioski Xinaliq, a w międzyczasie Bogna zabawiała naszych gospodarzy rozmową i rozwiązywaniem równań matematycznych (!), a pozostała piątka korzystała z gościny innych górali w dole wioski i wybrała się na po raz drugi na poszukiwanie „kuchenki gazowej” – tym razem również nieudane.









Do Quby zjechaliśmy autostopem – ja z Bogną razem z fotoreporterem AzerPhoto, a reszta – czego im bardzo zazdrościmy – olbrzymimi Tatrami, które dowoziły wysoko w góry budulec. Rzeczone Tatry nie były w stanie zakręcić na opisanych wyżej serpentynach, więc pokonywały połowę z nich jadąc… tyłem.



W Qubie Ismat, czyli bardzo uprzejmy reporter, ale chyba nieco przesiąknięty ideologią państwową, zabrał nas do Muzeum Heydara Alijewa, w którym przekonaliśmy się, jak wspaniałym ojcem, przywódcą narodu, dyplomatą, zwierzchnikiem armii, gospodarzem, itd. był ojciec jaśnie panującego obecnie prezydenta Ilhama Alijewa.



Nasza przygoda z Azerbejdżanem dobiegała końca. Po noclegu w naszym ulubionym ze względu na parametr cena/jakość hotelu Xinaliq, po wieczorze spędzonym na spokojnym piciu piwa – jak nam tego brakowało podczas dramatycznych przygód w górach! – pojechaliśmy autobusem do Baku, gdzie wsiedliśmy w wieczorny pociąg do Tbilisi, do Gruzji. Wyłączony początkowo nawiew i zabite szczelnie okna nie przeszkodziły nam rzucić jeszcze raz okiem z linii kolejowej na rozciągnięte po horyzont Baku, na półpustynię koło Qubustanu i na platformy wiertnicze na Morzu Kaspijskim.

Informacje praktyczne (2007):

  • Dojazd do Azerbejdżanu: autobus Eurolines Białystok – Ryga 128 PLN (zniżka studencka); ryski autobus miejski na lotnisko 0,30 LTV (~2 zł); nocny lot AirBaltic Ryga – Baku zakupiony 4 miesiące przed odlotem koszt całkowity 76,60 LTV (~425 zł).
  • Koszty na miejscu: autobus Baku – Quba 3 manaty (ew. +1 bagaż); siedem osób Quba – Xinaliq wynegocjowane 50 manatów; nocleg w Qubie w hotelu Xinaliq 2,5 manata; nocleg w Baku w hotelu Araz 10 manatów; bilet Baku – Tbilisi (jadą tylko kupe) 18 manatów.
  • Wstępy: w Azerbejdżanie jest stosunkowo mało miejsc, do których jest płatny wstęp, bo nie ma rzucających na kolana zabytków, ale np. Wieża Dziewicy w Baku: około 3 manaty. ISIC była honorowana w Wieży Dziewic i Qubustanie. Dla chętnych: muzeum Heydara Alijewa w Qubie: od hotelu Xinaliq około 15 minut wzdłuż drogi na Baku, po lewej stronie w małym parku.
  • Zezwolenie na trekking: Światowid nie naciął się na posterunki, ale była to kwestia raczej szczęścia. Faktycznie jest tak jak pisał („Zielone granice Dagestanu”). Trzeba mieć zezwolenie. My mieliśmy szczęście – jak wychodziliśmy była paskudna pogoda i po prostu wojskowi nie stali. W drodze powrotnej nas sprawdzali, i mam wrażenie, że nie było problemów tylko i wyłącznie dlatego, że powiedzieliśmy, że wyszliśmy z tej samej wioski (tj. zgłoszenie tego sugerowałoby ich zaniedbanie, że ich nie było na posterunku jak wychodziliśmy).
  • Korzystaliśmy z przewodnika Lonely Planet: Georgia, Armenia and Azerbaijan z 2004. Przewodnik po trzech latach od druku był bardzo zdezaktualizowany (ceny nawet 2 razy wyższe).
  • Trunki: najlepsze piwo azerskie to Xirdalan [czyt. Hirdalan]. Oprócz tego względne jest 33 Export. Piwa Konsul, Bizim, Uc Gonbul smakują tak jak się nazywają.
  • Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.