tekst: Magda Kowalczuk
zdjęcia: Radek Pawłowicki
Prolog – 7.02.2007 (środa)
Rozpoczęła się długo oczekiwana podróż (bilety kupiliśmy w niesławnej dywersyjnej akcji z 06.09.2006). Rozpoczęła się na Centralnym niespodziewanym spotkaniem z Marcinem, który też wybrał TLK i umilał nam podróż opowieściami o swojej sesji.
W Gdyni przejechaliśmy się trolejbusem na koniec świata gdzie czekał na nas Radi i przygotowane przez jego mamę (SiP) przepyszne polędwiczki z ryżem i mozarrella z pomidorami. Dopakowywanie rzeczy (niektórym na styk, ale udało się zmieścić w limicie 20 kg), dyskusje nad mapą i przed 22:00 dojechaliśmy na Lech Walesa Airport gdzie czekał już Marcin z Jaśkiem. Udało się nam wynegocjować pieczątki w paszportach, Marcin pozbył się dezodorantu przy kontroli celnej (za to potem w kiblu znalazł ostry przedmiot – śrubkę !) i razem z nową dostawą taniej siły roboczej wylecieliśmy do Corku. Irlandia powitała nas niezłymi turbulencjami i tradycyjnym deszczem. Po szybkim zlustrowaniu lotniska w Cork wybraliśmy strategiczne miejsca i zalegliśmy w oczekiwaniu na otwarcie wypożyczalni samochodów (otwierali o 8:00 rano).
Południowe wybrzeże – 8.02.2007 (czwartek)
Kilka minut po 8:00 staliśmy się tymczasowymi posiadaczami wynajętego samochodu… który okazał się za mały na nasze bagaże. Udało się wynegocjować zmianę na Opla Astrę Kombi (w tej samej cenie) gdzie, wprawdzie bez dostępu do widoku ze środkowego lusterka, ale już było lepiej. Wspierana przez 4 pilotów wyruszyłam z lotniska trzymając się nie tej co trzeba strony drogi i powodując korek na jakieś 10 samochodów.
Pierwszym punktem podróży był Charles Fort niedaleko Kinsale, który udało się nam zwiedzić za friko, jako że otwierali go dopiero za 15 minut. Fort zbudowano zupełnie bez sensu w dolinie przy zatoczce otoczonej wzgórzami, miał więc znaczenie tylko szkoleniowe. Następnym naszym celem było samo Kinsale, ale zanim tam dotarliśmy przeżyliśmy chwile grozy gdy próbowałam podjechać pod stromą, krętą, wąską uliczkę z której z naprzeciwka nadjeżdzała ciężarówka…
i tył samochodu zatrzymał się 20 cm od ściany budynku. Dodam, że w celach oszczędnościowych nie wykupiliśmy ubezpieczenia samochodu od uszkodzeń… Sytuację uratował Radi, prawie spalając hamulec ręczny, ale oddalając od nas groźbę płacenia za nowe drzwi do bagażnika samochodu.
Kinsale było pierwszym z około dwudziestu malowniczych irlandzkich miasteczek na naszej drodze i nie zawiodło. Zrobiliśmy zakupy w SuperValu (Polka przy kasie), obejrzeliśmy parę budynków, kościół, a Jasiek nawet i zamek, Radi i Marcin z łezką w oku zasiedli do pierwszych w tym roku Baked Beans i wyruszyliśmy w kierunku Clonakilty, po drodze rzucając okiem na ruiny klasztoru w Timoleague.
Jako że poza kościołem i całym tabunem rudych, piegowatych, grubych i o tępym wyrazie twarzy dzieci irlandzkich obżerających się chipsami w czasie lunchu, jedyną atrakcją Clonakilty było West Cork Model Village – makieta regionu (1:24) z zabytkami i dawną kolejką – naszą wizytę w tym mieście zadedykowaliśmy Tomkowi D. Jak dzieciaki biegaliśmy za malutkim parowozikiem sunącym pomiędzy wzgórzami i mostkami (w końcu weszliśmy na bilet rodzinny).
Dalej znów przyszło mi sprawdzić umiejętności jazdy po stromych, krętych, wąskich dróżkach, tym razem udało się bez wspomagania kierownicy przez Radka (bo nic nie jechało z przeciwka) i cofnęliśmy się do czasów gdy wyspę zasiedlali druidzi, oglądając kamienny krąg (Drombeg stone circle), orientowany na przesilenie zimowe. Dalsza część trasy utrzymana była w podobnej konwencji: prehistoryczny Altar Rock, wąskie, kręte drogi, dodatkową atrakcją były klify i groźnie wyglądające fale Atlantyku – zbliżaliśmy się do krańca półwyspu Mizen Head.
Trochę rozczarowała nas irlandzka gościnność i „Ordnung muss sein”, bo nie udało nam się zanocować na porządnym kempingu (sorry, close for the winter), ale samo Mizen Head nie rozczarowało – strome klify, fale Atlantyku rozpryskujące się na wystających skałach, w oddali latarnia morska… nieziemska atmosfera. Jedyne co mogło ją przyćmić to fakt, że most linowy na pobliską wysepkę był zamknięty a poza nami Mizen Head kontemplował trójkąt holenderskich turystów.
Po uzyskaniu porady u pomocnej sprzedawczyni w sklepiku w Goleen cofneliśmy się na Barley Cove Beach gdzie zanocowaliśmy tuż pod znakiem „No camping”. Piździło nieziemsko, na dodatek nie udało się rozpalić kuchenki benzynowej i zawisło nad nami widmo braku ciepłych posiłków w czasie wyjazdu (lub bankructwa). Jasiek i Marcin podduszali się śpiąc w bagażniku samochodu, Radek, Michał i ja wietrzyliśmy się w namiocie.
Półwysep Beara – 9.02.2007 (piątek)
Rankiem odpalenie kuchenki zakończyło się sukcesem, tak więc pokrzepieni ciepłą strawą przespacerowaliśmy się jeszcze nad samą plażę Barley Cove, niestety wydeptany przez na piasku nas napis TRAMP już po kilku minutach znikł w falach przypływu. Krętymi nadmorskimi drogami Radek prowadził nas pewnie do Bantry. Reklamowana w przewodnikach tamtejsza posiadłość okazała się po pierwsze zamknięta, po drugie brzydka, więc bez żalu przejechaliśmy za miasto zatrzymując się dopiero na stacji benzynowej w celu dokonania porannej toalety.
Dalej, znów drogą pnącą się po klifach jechaliśmy na płw. Beara. Pierwszy postój to Casteltown Bearhaven, urocze nadmorskie miasteczko z mnóstwem kolorowych kutrów (niestety bez rosyjskich trawlerów które wg. przewodnika miały cumować w zatoce). Radek i Marcin zrobili sobie letnie zdjęcia w T-shirtach i okularach przeciwsłonecznych na tle palm, po czym szybko założyli kurtki i czapki. Rozgrzaliśmy się przepysznym Seafood chowder (zupa rybna) i ci co mogli, szklanką Murphy Stout, zgodnie stwierdzając że współczynnik price to performance posiłku był bardzo dobry.
Dojechaliśmy do Garnish Point – krańca półwyspu. Tamtejszą atrakcją jest kolejka linowa na Dursey Island, ale poza sezonem turystycznym kursuje tylko dla potrzeb ok. 10 mieszkańców wyspy i musielibyśmy czekać 2h na kolejny kurs. (Mieszkańcy trzymają na wyspie samochody, by dojeżdżać od kolejki do domów, mimo że poza kolejką i kutrami wyspa nie ma połączenia z lądem i samochody niczemu innemu raczej nie służą). W toalecie Michał znalazł aparat „małpę”. Zrobiliśmy więc sobie pamiątkowe zdjęcie i zgubę zostawiliśmy tam gdzie była.
Dalsza część przejazdu przez płw. Beara obfitowała we wrażenia estetyczne, z uwagi na silny wiatr głównie przez szybę samochodu – przepiękne klify, fale, skały, a do tego widok na wymarzone przez Radiego, a niedostępne o tej porze roku, wyspy Skellig. W mijanych miejscowościach charekterystyczne małe, bardzo kolorowe domki. Na dłużej zatrzymaliśmy się w leżącym u początku półwyspu Kenmare, gdzie obejrzeliśmy kościół i sympatyczne domy przy głównej ulicy, po czym Radi i Marcin udali się na poszukiwanie sklepu spożywczego a reszta kolejnego Stone Circle, choć już nie tak imponującego jak wczorajszy. Korzystając z wyprzedaży, kupiliśmy też płyty z muzyką irlandzką: Jasiek utwory instrumentalne, Michal i ja – Irish Drinking Songs, które umilały nam od tego momentu drogę. Niestety naszej płyty zapomnieliśmy na koniec wyjąć z odtwarzacza w samochodzie.
Ponieważ robiło się już trochę późno, skierowaliśmy się w stronę Killarney, wkraczając na słynną trasę widokową Ring of Kerry – tradycyjnie wiodącą wąskimi, krętymi drogami na wzniesieniach, dodatkowo z pracami drogowymi i owcami na drodze. Już na terenie Killarney National Park zatrzymaliśmy się by spojrzeć na Ladies View i podziwiać Upper Lake w otoczeniu gór – wypatrywaliśmy zwłaszcza naszego jutrzejszego celu Carrantuohill, niezbyt zachęcająco okrytego śniegiem. W Killarney dowiedzieliśmy się, że w 1972 w Irlandii też było tak jak w Polsce ale dziś już jest Unia i w Unii nie można skorzystać z pola kampingowego poza sezonem. Na domiar złego wszystkie sympatyczne zielone łąki okazały się ogrodzonymi polami golfowymi.
Ponieważ ostro padało i zaczynało być ciemno poddaliśmy się i pojechaliśmy do hostelu. W drodze Radi zabłysnął pomysłem racjonalizatorskim 2+3, tzn. 3 osoby śpią w hostelu a 2 w samochodzie, za to wszyscy korzystają z prysznica i kuchni. Z tym założeniem przystąpiliśmy do negocjacji cenowych w hostelu. Koleś zza lady, wyraźnie fan Nirvany i luźnego podejścia do swojej pracy, zgodził się, że płacąc za 3 osoby możemy przenocować w 5, pod warunkiem, że skorzystamy tylko z 3 łóżek. A że jedynym poza nami gościem w pokoju był Polak, nie przeszkadzało mu, że Radi spał na karimacie a ja z Michałem 🙂
Ring of Kerry – 10.02.2007 (sobota)
Pogoda nie nastrajała optymistycznie, odłożyliśmy więc wejście na Carrantuohill (1038 m, najwyższy szczyt Irlandii) na powrót z Ring of Kerry i strategicznie wymknęliśmy się z hostelu, by poranna zmiana nie doliczyła się nas za dużo.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Killarney National Park, który Michała i mnie zachwycił w trakcie naszego poprzedniego pobytu w Irlandii, a i reszty grupy nie zawiódł tym razem. Dobrze było zresztą zrobić przerywnik w objazdówce w postaci spaceru.
W między czasie zrobiliśmy zakupy w Tesco (na kasie o dziwo sami irlandole, za to kilku naszych rozkładało towary na półkach).
Ring of Kerry – trzeci z półwyspów na naszej trasie już nie robił takiego wrażenia jak Mizen czy Beara. Z turystycznego obowiązku zatrzymaliśmy się w Sneem by obejrzeć wytwór sztuki nowoczesnej – stylizowane na celtyckie budowle „ule” czy jak kto woli piramidy. Niestety, nie udało nam się odpowiedzieć na pytanie, co autor miał na myśli stawiając te budowle. Dalej, krętą dróżką dojechaliśmy do Fort Staigue – świetnie zachowanego prehistorycznego muru chroniącego wnętrze osady. Dodatkową atrakcją była wyspreyowana w 3 oczojebnych kolorach owca.
By zakosztować co nieco historii Irlandii zajechaliśmy do Derrynane House, nadmorskiej posiadłości Daniela O’Connella – katolickiego działacza politycznego XIX wiecznej Irlandii. Dom przypominał raczej pałacyk, do tego niedaleka plaża, piękny ogród… widać było, że nie z biedy O’Connell zajął się polityką.
Dodatkową atrakcją była przyczepa jakieś pary z dreadami, psem i całym dobytkiem dosłownie upchniętym w tejże przyczepie. Z obejrzenia miejsca urodzin rzeczonego O’Connella zrezygnowaliśmy i skierowaliśmy się na Valencia Island, tym razem zdecydowani na nocleg pod namiotem. Terenów zielonych na wyspie było sporo, ich wadą była natomiast zdecydowana wilgotność podłoża, potęgowana jeszcze deszczem. W końcu udało się nam znaleźć pole relatywnie suche i z relatywnie dobrym dojazdem dla samochodu i pokrzepieni tą myślą skierowaliśmy się do pubu na końcu wyspy, w Knight’s Town.
W pubie, przy Guinessie i innych lokalnych specjałach panowie kontemplowali rozgrywki sportowe, a ja na trzeźwo obserwowałam lokalną młodzież i tatusiów którzy dla swoich kilkuletnich pociech zamawiali w pubie soczki – oczami wyobraźni widziałam te rude piegowate żony, które pozwalały mężom wyjść na piwo pod warunkiem, że rude piegowate dziecko wezmą ze sobą. Na noclegu zjedliśmy jakąś prytę, Michał z Marcinem wylosowali samochód, a ja z Radim i Jaśkiem walczyliśmy z paskudnym wiatrem w namiocie.
Ring of Kerry i Limerick – 11.02.2007 (niedziela)
Przemarznięci, w deszczu, jak najszybciej ewakuowaliśmy się z wyspy do Cahersiveen, gdzie czekaliśmy do 8:00 na otwarcie stacji benzynowej, w międzyczasie jedząc śniadanie i wzbudzając pewną sensację naszym obłoconym wyglądem. Już z pełnym bakiem zwiedziliśmy Barracks w Cahirsiveen (budynek przypominający bardziej bawarski zamek)i stojącą nieopodal lokomotywę upamiętniającą kończącą się tutaj trasę kolejki.
Pojechaliśmy zobaczyć kamienne forty, podobne do poprzedniego, ale trochę niższe oraz zamek Ballycarberry, a raczej malowniczą wieżę obrośniętą bluszczem, która z niego została. Wiedzieliśmy już, że Carrantuohill pozostanie szczytem niezdobytym przez TRAMP, więc aby zrekompensować sobie brak wrażeń na przereklamowanym nieco Ring of Kerry zajechaliśmy obejrzeć mierzeję na Rossbeigh Beach. Piździło. Opuszczając Ring of Kerry pomknęliśmy w stronę Limericku. Chcieliśmy zaszpanować i znaleźć się w Matrixie, jako że zamek o tej nazwie mijaliśmy, ale po prawie półgodzinnym kręceniu w Rathkeale utknęliśmy jakieś 100 m od zamku odcięci od Matrixa płotami i podmokłą łąką.
Kolejny postój zrobiliśmy w Adare, gdzie na turystów czekają kryte strzechą chatki, kościół i remontowany zamek. Jakieś 80% osób jakie spotkaliśmy na ulicach Limericku pochodziło z Polska (Merkury – polski sklep). Obstrykaliśmy zamek Jana bez ziemi, siedzibę Loży Masońskiej i ruszyliśmy do Bunratty Castle. Cena wejścia do zamku i otaczającego go skansenu okazała się zaporowa dla wszystkich z wyjątkiem Jaśka, na którego poczekaliśmy w samochodzie. Ponieważ ten nocleg zdecydowaliśmy się spędzić w hostelu, przejechaliśmy przez (P)Ennis i kierowaliśmy się jak najbliżej klifów Moheru. W bardzo klimatycznym hostelu Rainbow w Doolin młody piegowaty rudy człowiek zgodził się pod nieobecność rodziców wpuścić naszą piątkę za 50 euro (cena wyjściowa 14 za osobę). Wódką z Polska uczciliśmy urodziny Prezesa i przy kominku ogrzewanym turfem miło spędziliśmy wieczór.
Cliffs of Moher, The Burren, Irlandia Środkowa – 12.02.2007 (poniedziałek)
Z samego rana dojechaliśmy na Cliffs of Moher – wnioskując z otaczającej tę unikalną formację skalną infrastruktury turystycznej mogliśmy się tylko cieszyć, że jesteśmy tam prawie sami. Ciągnące się na kilka kilometrów strome klify wyrastają z morza na ponad 200 m.
Do tego należy dodać wschodzące słońce, widoczną z dala tęczę, wieżę na szczycie jednego z klifów i naprawdę całość robi fantastyczne wrażenie. Michał, Jasiek i ja ograniczyliśmy się do spaceru po głównej ścieżce turystycznej, Radi z Marcinem przeszli się dalej ścieżką na krawędzi klifów.
Wciąż spragnieni pięknych widoków zajechaliśmy na parking restauracji nad zatoką z Ballyvoughan, jednak zacinający deszcz skutecznie ostudził nasze zapędy turystyczne i nie wysiadając z samochodu pojechaliśmy do Burren – robiącego kosmiczne wrażenie pofałdowanego obszaru pociętego skałami.
W samym środku tej odludnej krainy, z której wycofał się swego czasu Cromwell ze swoimi wojskami, bo nie było tu nawet drzew do wieszania pokonanych, stoi dolmen Poulnabrone. Przejeżdżając przez odludny park narodowy Burren udzieliliśmy wskazówek Niemcom szukającym dolmenu i zmieniliśmy krajobraz na nieco bardziej zielony.
W Kilmacdaugh obejrzeliśmy ruiny opactwa, kolejnym punktem była mieszkalna wieża Thoor Ballylee, którą poeta Yeats wyremontował dla swej małżonki. Zamknięty pałac w Portumnie opiewany jako atrakcja w przewodnikach chyba przelał miarę naszej przyswajalności turystyczno-krajoznawczej.
Zachęceni rekomendacją Radka i Marcina pojechaliśmy wzdłuż najdłuższej w Irlandii rzeki Shannon do Clonmacnoise – jednego z ważniejszych w Irlandii ośrodka monastycznego. Po drodze mineliśmy elektrownię opalaną torfem oraz wiodącą do niej z torfowiski kolejkę wąskotorową. Korzystając z know-how Marcina i Radka unikneliśmy płacenia za wstęp do Clonmacnoise i weszliśmy na teren opactwa od strony pobliskiego cmentarza.
Kolejne już opactwo może nie zrobiłoby na nas wrażenia, gdyby nie wspaniała tęcza rozciągająca się od rzeki Shannon aż po torfowiska po drugiej stronie opactwa. Ogarnęła nas niemalże gorączka złota, wspierana jeszcze irlandzką legendą o Leprechaunach i zakopanym na końcu tęczy garncu złota – który pozwoliłby nam już nie marznąć w namiocie a stołować się w Bed&Breakfast.
Ponieważ Michał miał problemy żołądkowe dalsza trasa, początkowo z widokiem na torfowiska, przebiegła pod znakiem poszukiwania hostelu, co pozwoliło nam zobaczyć Bannager, Shannonbridge i Athlone, gdzie wprawdzie zobaczyliśmy zamek i naprawdę irlandzki pub, ale dowiedzieliśmy się też że wszystkie okoliczne hostele są zamknięte.
Wróciliśmy więc do Banagher, gdzie już po ciemku rozbiliśmy się na Marinie, w porcie nad rzeką Shannon. Mimo, że razem z Michałem wylosowaliśmy samochód, czyli teoretycznie sucho i cieplej niż w namiocie, nocy nie dało się zaliczyć do udanych, bo Marinę upodobali sobie lokalni dealerzy i do 1:00 w nocy co chwila niepokoiły nas światła i klaksony klientów. Na szczęście Community Watch Area nie uznała nas za zagrożenie i jakoś dotrwaliśmy do rana.
Kilkenny, Cashel, Cahir – 13.02.2007 (wtorek)
Dość wcześnie opuściliśmy Marinę w Bannager i o bladym świcie zaparkowaliśmy pod zamkiem w Birr. Zza ogrodzenia zamek prezentował się imponująco, ale nie na tyle, by czekać do otwarcia (wstęp płatny). Radi z Marcinem poprzednim razem przetestowali i wykluczyli możliwość wejścia do zamku alternatywnymi drogami. Ponieważ z z itinerariusza odpadł nam Dublin i Carantuohill czasu mieliśmy sporo, zmodyfikowaliśmy wiec nasz pierwotny plan i zajechaliśmy do Kilkenny – najbardziej średniowiecznego miasta Irlandii.
Michał i ja byliśmy tu już poprzednio, wiec robiliśmy za przewodników dla reszty. Wprawdzie czerwcowe słonce dodawało więcej uroku niż lutowy deszcz, ale i zamek, katedra i opactwo, a nade wszystko kolorowe domki w zachowanym od średniowiecza układzie ulic robiły bardzo sympatyczne wrażenie.
Kontynuując wątek średniowieczny, pojechaliśmy następnie do Cashel. Tamtejszy Rock of Cashel, dawny klasztor górujący nad miastem robił duże wrażenie, na tyle ze panowie postanowili zwiedzić jego wnętrze za 2,10 euro, ja postanowiłam zwiększyć bezpieczeństwo podroży swojej i pasażerów i w tym czasie ucięłam sobie drzemkę w samochodzie. Kolejny zamek, w Caher, zwiedziliśmy już tylko z zewnątrz i po obowiązkowych fotkach z powrotem wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się do Corku.
Michał, Jasiek i ja postanowiliśmy zaszaleć i przenocować w hostelu – Radi i Marcin postawili na nocleg w samochodzie, skorzystali jednak z naszej gościnności i wspólnie ugotowaliśmy ostatnia w tej podróży wyjątkowo smaczna berbeluchę. Wieczorem wyruszyliśmy zwiedzać Cork by night. Poza spacerem przez centrum miasta obowiązkowym punktem programu był pub na przeciw browaru Beamish (tytułowy, niestrawny Beamish Stout).
Cork, Blarney i Cobh – 14.02.2007 (środa)
Ostatni dzień naszej wizyty w Irlandii rozpoczęliśmy relatywnie późno, bo pobudka była o 7:30. Na zwiedzanie Cork by day i zakup suwenirow mieliśmy 2h, bo na tyle kupiliśmy bilet parkingowy. Czasu starczyło spokojnie na najważniejsze atrakcje Cork – wzgórze Shandon z giełdą maślaną, dzielnice hugenocka, English Market (w sprzedaży mięso gulaszowe – głosiła wywieszka po polsku), katedrę sw. Finnbara.
Następnie udaliśmy się do Blarney – leżącego nieopodal Corku zamku i parku. Odżałowaliśmy po 6 euro za wstęp – faktycznie, zamek w wypielęgnowanym ogrodzie robił sielskie wrażenie, mimo ze poza główna więżą i zarysami komnat w środku nie wiele się zachowało. Nie to jednak stanowi o atrakcyjności Blarney –
turyści ciągną tu by pocałować słynny „kamień z Blarney” mający zagwarantować talent krasomówczy. Kamień stanowi fragment murów na szczycie wieży zamku – pomiędzy kamieniem a podłogą jest spora dziura, przez którą w dawnych czasach na nieproszonych gości z zamku wylewano gorącą oliwę. Właśnie od spodu należy pocałować kamień – z asekuracja profesjonalnego ratownika !
Z naszej piątki tylko Jasiek odważył się na ten manewr. My z zapartym tchem obserwowaliśmy jego wyczyn i czekaliśmy na pierwsze słowa Jaśka, które miały potwierdzić cudowne działanie kamienia. I faktycznie, złotousty już Jasiek przemówił do nas – tu cytat: „Jestem ciekaw, czy mi się parchy na ryju pojawią?” . Przespacerowaliśmy się jeszcze po ogrodach wokół zamku i omijając Cork obwodnicą z tunelem skierowaliśmy się do nadmorskiego Cobh.
Przed miastem zrobiliśmy jeszcze postój na stacji benzynowej, żeby doprowadzić samochód do stanu wskazującego „normalne ślady użytkowania”, co było stanem, w jakim powinniśmy zwrócić samochód do wypożyczalni, a niestety stan, w jakim nasz Opel się znajdował zdecydowanie od tego odbiegał. Zafundowaliśmy mu wiec odkurzanie wnętrz, czyszczenie ze śladów błota oraz spłukiwanie, bo w ręcznej myjni w najtańszej opcji nie udało się uzyskać efektu mycia jako takiego. Na wszelki wypadek podłożyliśmy foliowe worki pod nogi, żeby dalej nie zaśmiecić podłogi i pojechaliśmy do Cobh. To Michał i ja zaproponowaliśmy ten punkt na naszej trasie, bo to nadmorskie miasteczko zrobiło na nas bardzo sympatyczne wrażenie poprzednio. Nad miastem i portem góruje kościół, uliczki tradycyjnie pełne kolorowych domów. Do tego w budynku starej stacji znajduje się muzeum opowiadające o historii miasta.
Do muzeum wprawdzie nie weszliśmy, ale z przewodnika dowiedzieliśmy się sporo o ciekawych zdarzeniach związanych z Cobh – miasteczko, wtedy zwane Queenstown, było głównym portem wysyłającym emigrantów do USA. Stoi tu nawet pomnik dziewczynki, która razem z braćmi wypłynęła z Cobh i jako pierwsza została przyjęta w nowo otwartym centrum dla imigrantów na Ellis Island niedaleko Nowego Yorku – obecnie muzeum imigracji do USA – gdzie zresztą z Michałem tez udało nam się być kilka lat wcześniej. Wracając do Cobh i historii miasta – to stad odpłynął w swój ostatni rejs Titanic, tutaj tez zwieziono rozbitków ze storpedowanej w 1915 r. Lusitanii. Jedynym rozczarowaniem, jakie spotkało nas w Cobh była zaporowa cena Fish&Chips, jakie mięliśmy w planach.
Czasu było jeszcze sporo i panowie nalegali na powrót do Corku, jednak jako kierowca zgłosiłam prawo veta i powiedziałam ze w godzinach szczytu w korkach w Corku stać nie chce. Pojechaliśmy wiec do centrum handlowego niedaleko obwodnicy miasta. Nie było to wprawdzie największe centrum handlowe, jakie w życiu widziałam, nie specjalnie dawało nam gwarancje w miarę znośnego spędzenia czasu pozostałego do odlotu, ale przynajmniej znaleźliśmy tam bar, w którym udało nam się zidentyfikować prawdziwe Fish&Chips (dla niewtajemniczonych: smażona ryba z frytkami). Pokrzepieni na ciele wyruszyliśmy do Tesco, by zaopatrzyć się w resztę suwenirów dla siebie i rodziny – z ciekawostek wypatrzyliśmy Whisky marki Tesco. Niestety w międzyczasie zamknęli nam resztę centrum handlowego wiec nie zostało nam wiele wyboru i pojechaliśmy na lotnisko.
Wypakowaliśmy graty i oddaliśmy samochód – ulżyło mi niesamowicie… nadal nie wiemy, czy poza tym nie ulży nam z karty kredytowej, ale jesteśmy dobrej myśli. Przy inwentaryzacji bagażu zorientowaliśmy się, ze brakuje naszej karimaty… musiała wypaść na jednym z parkingów:( a potem skapowaliśmy się, ze nasza płyta z Irish Drinking Songs została w samochodzie. Kontemplacja znanego już widoku lotniska Cork zajęła nam kolejne kilka godzin.
Lotnisko w Cork i Gdańsk – 15.02.2007 (czwartek)
Urozmaicając sobie czekanie na lotnisku zabawą w „znajdź Polaka”, jak tylko znaleźliśmy się w samolocie usnęliśmy, budząc się już przed lądowaniem na Lech Walesa Airport w Gdańsku, skąd na szczęście kursowały już pierwsze autobusy. Skorzystaliśmy z gościnności Jaśka i jego mamy i pożegnaliśmy się z Radim i Marcinem w autobusie. Po odespaniu kilku godzin i śniadaniu (Mama Jaśka uświadomiła nam pączkami, że to tłusty czwartek), po upojnej jeździe TLK i KM dostaliśmy się do domu.
Informacje praktyczne (2007):
w tych, które są otwarte, można negocjować ceny – dwa razy spaliśmy za 50 euro za 5 osób, choć cennik mówił o 14-16 euro od osoby. W przypadku rozbijania się na dziko dwie osoby zupełnie komfortowo wysypiają się w samochodzie (można rozważyć wynajęcie kombi nawet dla dwójki). Jeśli chodzi o rozbijanie namiotów, to dwa odwiedzone przez nas pola namiotowe poza latem były zamknięte. W Irlandii wszechobecne są płoty, ale nie należy mieć oporów przed otwieraniem bramek na pastwiska i wjeżdżaniem tam samochodem – raczej nikt nie reaguje krzykiem.