Podróż przez Albanię była częścią wyjazdu Transbalkania:
tekst i zdjęcia: Jacek Duda & Radek Pawłowicki
Serdecznie dziękujemy firmie GP za nieodpłatne przekazanie nam kilkudziesięciu akumulatorków, niezbędnych w trakcie wyjazdu:
Do Albanii? A po cholerę tam jechać? Pogrzało Was? To już nie macie gdzie spędzać wakacji? Mniej więcej takie komentarze mogliśmy usłyszeć od nietrampowych znajomych przed wyjazdem. A odpowiedź była przecież bardzo prosta – bo nas jeszcze tam nie było. Jak zwykle zresztą przy takich pytaniach, najlepiej jest w ten sposób odpowiedzieć.
No nie powiem, obawy były, w końcu to nie doskonale znana Ukraina czy z opowieści tylko straszna Rosja, ale kraj, który jest nazywany Azją w Europie, gdzie jeszcze w 1997 ludzie wychodzili na ulicę z bronią i niszczyli budynki rządowe z powodu bankructwa „piramid”, a jedynym znanym zwyczajem jego mieszkańców jest gjakmarrja czyli krwawa zemsta rodowa, w którą – według czytywanych w gazetach sporadycznych artykułów można być wciągniętym nawet będąc człowiekiem z zewnątrz. Niektórzy słyszeli jeszcze o Enverze Hodży oraz współpracy Albanii z komunistycznymi Chinami, która zaowocowała głównie powstaniem 700000 bunkrów, w których dzielni Albańczycy wyczekiwali na atak imperialistów, „kliki Tity” czy też wypaczających idee komunizmu „łobuzów z Kremla”. No i oczywiście przyszło wysłuchać kilku typowych pogadanek o brudzie, smrodzie, biedzie, żebrakach i złodziejach. Z drugiej jednak strony na lektoracie albańskiego, na który chodziłem przez rok dzięki uprzejmości ISZiP UW, Albania była mi przedstawiana jako owszem biedny i dość nieszablonowy, ale mimo wszystko normalny kraj. Gdzie owszem, trzeba zachowywać ostrożność, ale nie bardziej niż na doskonale przecież znanej już Polakom Ukrainie czy w Rumunii. Niemniej jednak przewodniki oraz relacje internetowe nawet znanych podróżników, którzy tam byli, mimo że uspokajające, zostawiły lekki dreszczyk. Okazało się później, że był to dreszczyk wynikający raczej z samego faktu podróży w nieznane, a nie z czegokolwiek innego.
No to jedziemy – po tak szybkiej decyzji staliśmy się na osiem dni członkami „ekspedycji naukowej Transbalkania 2006” czyli po prostu Trampowego wyjazdu na Bałkany i w okolice. Co prawda wiedzieliśmy, że z powodu niedopasowania terminów urlopu Kasi i lotów do Dubrownika w Chorwacji nie uda nam się odwiedzić Prokletija, zwanego tam Bjeshket e Nemunit, a u nas Górami Północnoalbańskimi, ale trudno, liczyło się to, że będziemy w tym kraju i chociaż trochę go poznamy.
Z Kasią do Albanii dotarliśmy 19.07.2006 o 7:30 rano, po półtoragodzinnej podróży busem z Ulcinj – miasta na czarnogórskim wybrzeżu, skąd codziennie i dość regularnie wyruszają prywatne busy do Szkodry (5 euro, 1,5-2h). Trzeba przyznać, że „wprawkę do Albanii” można już zaliczyć właśnie tam – w gminie Ulcinj mieszka bowiem 90% Albańczyków, Serbów i Czarnogórców jest tam zaś jedynie ok. 9%. Z pewnością Ulcinj jest inne niż reszta Czarnogóry – w centrum zamiast cerkwi stoją meczety, o 21 słychać muezzina, główna ulica w tym roku została w końcu przemianowana z Bulevara Maršala Tito na Rruga e Skenderbëu i tak dalej. Po szybkim marszu z Valdanos przez plantację oliwek oraz krótkim oczekiwaniu na zebranie się chętnych oraz rzecz jasna aż pan kierowca skończy poranną kawę, ruszyliśmy i po bardzo krętej wąskiej drodze, płosząc klaksonem uparte osły i mijając senne czarnogórskie wioski, dotarliśmy do dwóch drewnianych budek, które stanowiły granicę czarnogórsko-albańską. Za tą granicą pierwsze bunkry, ale też zaskoczenie – asfalt jest lepszy niż w Polsce a wioski mimo że biedne, wyglądają na bardzo zadbane.
Do samej Szkodry wjechaliśmy przyjemnym drewnianym mostem na rzece Bojanie obok ruin bizantyjskiej twierdzy Rozafa. Tak jak twierdza nazywa się też hotel przy głównym placu, gdzie parkują busy z Ulcinj. Tam też spotkaliśmy Radka, Marka, Młodego i Mydlaka, którzy właśnie zjechali z gór. Ucieszeni radosnym spotkaniem udaliśmy się na burka (byrek, 30-40 leków) oraz do banku wymienić pieniądze. Zarówno euro jak i leki pani przyniosła z zaplecza banku, owinięte w starą gazetę, ale trzeba przyznać, że poza tym bank wyglądał całkiem europejsko. Następnie udaliśmy się na piwo do parku w centrum miasta (w sklepie 50 leków, w knajpie 100-120), gdzie obgadaliśmy dalszą marszrutę. Zgodziliśmy się udać około południa do Krujë i spędzić tam noc, a następnego dnia pojechać do Tirany i Durrës i tam się podzielić (tzn. Radek i Marek chcieli jeszcze zobaczyć Berat, Mydlak i Młody się wahali, a my z Kasią nie chcieliśmy). Twierdzę Rozafa (położoną na górze nad miastem) zobaczyli Mydlak, Radek i Marek, a my raczyliśmy się kolejnymi zimnymi Tiranami aż panu ich zabrakło. Przy okazji nauczyłem się, że szklanka to „gotë”. Nauki nigdy za wiele.
Poza Twierdzą Rozafa to w Szkodrze raczej nic nie ma. Jest podobno most kamienny poturecki, ale 8 km od miasta, i jakiś Meczet Ołowiany (w przewodniku piszą, że zalany wodą, zatem cóż za przyjemność z oglądania czegoś zalanego wodą). Jest też duża katedra katolicka, dwa nowe meczety oraz pomnik Pięciu Bohaterów Vigu, czyli jakichś bohaterskich partyzantów. Ciekawsza była obserwacja miejscowego życia – np. kopyta jakiegoś zwierzęcia leżącego na jednym z głównych rond czy też zwyczaju albańskich kierowców, którzy najwyraźniej cieszą się z posiadania w samochodzie klaksonu, bowiem używają go zarówno do przepędzania pieszych, chodzących po ulicy krów ogłoszenia zamiaru wyprzedzania czy też pozdrowienia kolegi jadącego z naprzeciwka. Z innych rzeczy rzucił nam się w oczy zwyczaj polewania rano ulic i chodników, potem ta woda paruje i jest niby chłodniej, ale ja nie zauważyłem. No i prawie w ogóle nie ma Cyganów.
Ze Szkodry do Kruje pojechaliśmy z przesiadką za 370 leków (3h), to znaczy najpierw do Fushë Krujë na drodze Szkodra-Tirana za 300 i potem stamtąd od razu złapaliśmy marszrutkę zwaną tu furgonem do samej Kruji. Ostatni odcinek jest piękny, pojazd wspina się serpentynami w górę, a mijane lasy wyglądają jak sudeckie (przynajmniej mnie takie coś przypomniało). Miła odmiana po dość monotonnej jeździe po nadmorskiej nizinie prostą dwupasmową drogą (nadal świetny asfalt!). Wrażenie psuje tylko pyląca cementownia (jeden z nielicznych czynnych zakładów przemysłowych jakie widziałem!). Przy okazji informacja praktyczna – podobnie jak w Bułgarii, gdy Albańczyk się na coś zgadza, to kręci głową, zaś gdy nie, to odrzuca głowę do tyłu, sprawiając wrażenie potakiwania.
Sama Kruja to dość duże i ładne jak na Albanię miasto położone na zboczu gór o wysokości około 1300 m. Główną atrakcją jest zamek Skanderbega, a w zasadzie to co z niego zostało, oraz dobudowane przez Hodżę (a projektowane przez jego córkę) Muzeu Kombëtar Gjergj Kastrioti Skenderbëu. W zasadzie 95% historycznych pamiątek, pomników i zabytków w tym kraju, zwłaszcza w północnej części kraju i Tiranie, będzie miało związek ze Skanderbegiem, no cóż, poszukiwanie bohatera narodowego, kiedy przestał nim być Towarzysz Enver… Co ciekawe, zwłoki bohatera są przechowywane w Lezhë, na północ od Kruji, mimo że w Kruji się bronił przed Turkami. Sam zamek (wstęp 100 leków, ale pan pobierający jest skorumpowany i wziął 400 od 6 osób) jest wart zobaczenia dla widoków z niego (świetnie widać Tiranę, lotnisko w Rinas, całą nadmorską nizinę i kawałek gór) i dla muzeum etnograficznego, które znajduje się w jednym ze starych domów na terenie zamku (wstęp 200 leków). Spać w Kruji można w hotelu Panorama – za 1000 leków dostajemy pokoje dwuosobowe z telewizorem (nawet satelita była 😉 ), łazienką i tego typu atrakcjami. Nie najgorzej. Jeśli chodzi o rozbijanie namiotów jest to wykonalne, acz trudne zwłaszcza nad morzem i w okolicach Tirany – po prostu bez przerwy występuje teren mniej lub bardziej zabudowany. W górach północy i interioru oraz na rzadziej zaludnionych terenach zachodniej czy południowej Albanii nie powinno być z tym problemów.
Wieczór w Kruji poświęciliśmy na fascynujące zajęcie, jakim jest jedzenie arbuzów (bostan, 30 leków za kg) oraz melonów (pjepër, 50 leków za kg) i picie lokalnego wina (300 leków za butelkę). Oraz obserwacja pana Albańczyka, który jak tylko zaczęło się robić chłodniej i słońce zaszło za domy począł umilać nam czas młotem pneumatycznym (przestał koło 21.30). Zagłuszył nawet muezzina z minaretu.
Ranek dnia następnego spędziliśmy jedząc – a jakże – burki i zastanawiając się z czego żyją Albańczycy. Po krótkiej dyskusji doszliśmy do wniosku, że nie bardzo wiadomo, bo jak ktoś nie jest rolnikiem i nie ma osłów (gomar), świń (derr) czy też kur (pula), to zostaje mu chyba tylko otworzyć myjnię samochodową (lavazh) albo zakład fryzjerski (berber). Przybytków tego typu jest po prostu mnóstwo i są czynne przez cały dzień, przy czym lavazh to nie taka myjnia jaką sobie wyobrażamy, a buda z blachy falistej albo nawet kawałek placu i pan/chłopiec ze zwykłym wężem ogrodowym. A, no i jeszcze handel częściami zamiennymi do mercedesów, volkswagenów i opli, bowiem inne samochody (80% to mercedesy) spotkać w Albanii ciężko.
Po śniadaniu udaliśmy się furgonem do Tirany (150 leków, 1,5h). Przedmieścia stolicy ciągną się prawie że od Fushë Krujë, i przypominają widoki z filmów o Mali albo Nigrze – buduje się co się chce, gdzie się chce i jak się chce, zresztą nie kończąc często budowli bo brakuje pieniędzy – zatem widoki np. skończonego parteru i słupów na których kiedyś będzie się opierać strop I piętra, lub odwrotnie, wykończone pierwsze piętro stoi na słupach między którymi kiedyś zabuduje się parter. Kolejna dziwna rzecz to maskotki wiszące na nieukończonych budowlach. Ale to nie albańskie dzieci są tak brutalne wobec zabawek, ale to po prostu przesąd, że przyniesie to szczęście do budowanego domu. Wjeżdża się do miasta szeroką Rruga e Durresit (tam jest polska ambasada) na szeroki plac, od którego odchodzi chyba 5 ulic. Gdy my byliśmy, plac był rozgrzebany przez koparki i sam w sobie stanowił niesamowity widok – asfalt w ilościach szczątkowych, tumany kurzu, jako że Tirana leży w kotlinie i w lecie pada tam bardzo rzadko i jest bardzo gorąco, oraz 9 pasów samochodów i autobusów, oczywiście trąbiących na siebie bez jednej przerwy.
Centrum Tirany robi już lepsze wrażenie. Jest relatywnie czysto (tu należy napisać o tym, że Albańczycy odznaczają się dość specyficznym podejściem do odpadków – rzucają je wszędzie gdzie się da bez żadnego skrępowania i nie robi im różnicy, czy jest to śmietnik, koryto wyschniętej rzeki, trawnik w środku miasta, środek ulicy czy łąka) oraz budynki wyglądają na bogatsze, samochody na ulicach również. Centrum to plac Skanderbega (Sheshi Skenderbëu) i odchodzące od niego promieniście ulice, z głównym bulwarem Deshmoret e Kombit jako osią tego założenia. Właśnie to centrum, choć poza meczetem Ethem Beya oraz wieżą zegarową (Kulla e Sahatit) i budynkami rządowymi wybudowanymi w stylu monumentalnym przez Włochów w latach 30., nie ma tam budynków ani starych ani specjalnie ładnych, warto obejrzeć. Gdzieniegdzie, zwłaszcza w bocznych uliczkach widać jeszcze resztki starej tureckiej zabudowy. Interesująca jest też Piramida, czyli dawne mauzoleum Hodży, obecnie kompleks rozrywkowo-konferencyjny. Rzeką przepływającą przez Tiranę jest Lana, o szerokości mniej więcej 3 metrów jak dobrze pójdzie, wpuszczona w betonową rynnę. Polecamy też jedzenie w jednej z qebaptorë – za 250 leków można dostać mix mishi, czyli dość pokaźny talerz mięs z grilla, co skomponowane z sałatką i piwem stało się bardzo przyjemnym elementem.urozmaicającym wczesne popołudnie.
Zapewne z Tirany warto się wybrać na szczyt górującego nad miastem masywu Dajti, ale nie w lipcu. My wybraliśmy podróż do Durrës, jako że Radi z Markiem napalili się na Apollonię i Berat, a najlepiej im było z Durrës właśnie, a poza tym jazda tam wiązała się z nieco ekstremalnym przeżyciem, jakim jest korzystanie z usług Hekurudha e Shqipërise – czyli kolei albańskich. Trzeba przyznać, że mimo czytania o tym przedsiębiorstwie w sieci, rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Dworzec w Tiranie, usytuowany w górze Deshmoret e Kombit, wygląda jak prowincjonalna stacja typu Ozimek czy Kraśnik, ale posiada duży i równy peron. Na którym to peronie zaczepiały Marka cygańskie dziwki, a nas wszystkich dość namolne cygańskie dzieci. Pociąg to zaprzęgnięte do czechosłowackiej lokomotywy trzy zdezelowane wagony produkcji chyba włoskiej z lat 70, gdzie wykręcone i wybite jest dosłownie WSZYSTKO – od instalacji grzewczej i świetlówek po półki na bagaże, szyby oraz elementy przejścia między wagonami! Infrastruktura jest nie lepsza, bo nie ma semaforów (stoją tylko szkielety), szlabany obsługiwane są przez panów dróżników ręcznie (tzn podnoszą je i opuszczają rękami), a prędkość rozwijana przez wehikuł oscyluje w okolicach 40 km/h. Na szczęście do Durrës jest niedaleko – jedzie się góra 1,5h no i cena biletu jest adekwatna do jakości usług – 50 leków (1,6 zł) za mniej więcej 50 km.
W Durrës nic nie ma. To nie jest przesadne stwierdzenie. Był kawałek bizantyjskich murów, na górze widać było zdewastowany pałac króla Zoga, jest ładna nowa cerkiew i to wszystko. Nabrzeże spacerowe może będzie fajne, jak się wszystko wybuduje, na razie większość jest w trakcie (nad morzem boom budowlany jest jeszcze większy niż w Tiranie). Natomiast w supermarkecie przy ulicy prowadzącej nad morze mogłem sobie porozmawiać z jednym ze sprzedawców po… słowacku. Już nie wspominając o spotkaniu pary Polaków – których pozdrawiamy – i którzy pojechali dalej z Markiem i Radkiem. A my wróciliśmy sobie do Tirany, gdzie po zakwaterowaniu się w Hotelu Oski (1200 leków, oszwindlowali nas na 200, bo Jasiek spał tam z Olą za 1000 od łebka) spędziliśmy miły wieczór kosztując piwo Kaon za 100 leków (jedyne albańskie piwo posiadające „wafla”). Aha, Tirana nocą żyje! W dzień było niemal bezludnie, o 19:30 łaziło mnóstwo ludzi a knajpki były pełne.
Rano zdecydowaliśmy, że już dość Albanii i przemieszczamy się do Macedonii. Jasne, został niedosyt, ale poza Beratem i górami, których żałuję, w północnej i środkowej części kraju chyba nie zostało już wiele miejsc godnych zobaczenia. A południe, gdzie jest takich miejsc nawet więcej niż kilka, jest fatalnie skomunikowane z resztą kraju – jedzie się horrendalnie długo (np. z Tirany do Sarandy 8-9h) i jest bardzo mało połączeń. Dlatego południe lepiej zwiedzać wjeżdżając od strony Grecji. Poza tym przynajmniej mnie ten kraj zmęczył. Nie dlatego że nie ma w nim nic godnego zobaczenia, nie z powodu nieprzyjemnych ludzi czy czegokolwiek innego, nawet nie do końca potrafię to wyrazić, ale chciało mi się już zmiany klimatu. Nie obraziłbym się, gdybym mógł tam zostać jeszcze dwa czy trzy dni, ale równie dobrze z radością zmieniłem kraj na Macedonię.
Do Macedonii udaliśmy się znów pociągiem. Pierwsza uwaga – nie cały tabor albański wygląda jak pociąg, którym jechaliśmy dnia poprzedniego! Do Pogradeci jechaliśmy nowymi wagonami austriackimi, zaimportowanymi w 2003 roku (choć ciągniętymi przez identyczną czechosłowacką lokomotywę), czystymi i przestronnymi – wagony bezprzedziałowe. Pociąg wyjeżdżał o nieludzkiej 5:55, aby w Pogradeci, a w zasadzie w Guri i Kuq, skąd do miasta było jeszcze kilka kilometrów zameldować się o 12:43. Cena jedyne 245 leków! Za to mogliśmy się rozkoszować raz jeszcze drogą do Durrës (wszystkie albańskie pociągi poza relacją Tirana-Szkodra muszą tamtędy przejechać i tam zmienić kierunek jazdy), oraz 11 tunelami i 9 wiaduktami, w tym najwyższym w Albanii, 47 metrowym, zbudowanym, jak zresztą cały odcinek Elbasan-Prrenjas-Lin-Guri i Kuq, przez załogi zakładów pracy w czasie obowiązkowego miesiąca prac społecznych (!!!). Trzeba nadmienić, że pociąg choć jedzie wolno, to nie wolno mieć do niego pretensji, bo linia jest bardzo wymagająca technicznie. Po dojechaniu przesiedliśmy się w autobus za 50 leków do centrum Pogradca, a później po nieudanej próbie zjedzenia czegokolwiek w knajpie (na słowo „menu” pan tylko się uśmiechnął i pokiwał, znaczy pokręcił głową) czem prędzej za 7 euro od 4 osób pojechaliśmy busem na granicę do Tushemishti. Muszę przyznać że takiej granicy to jeszcze nie widziałem i długo nie zobaczę. To wyglądało jak przejście na szlaku turystycznym – wąska droga nad jeziorem, dwie blaszane budy (jedna dla pograniczników, druga z ubezpieczeniami), dwóch znudzonych mundurowych i kurz. A pan pogranicznik nie umiał wbijać pieczątek, Mydlakowi „zajechał” tuszem po okładce paszportu 😉 A potem jeszcze 500 m, podziurawiona kulami tablica z czarnym orłem na czerwonym tle, no i byliśmy już w Macedonii.
Dwa dni w Górach Północnoalbańskich.
To miał być jeden z gwoździ wyjazdu. Po 52-godzinnej podróży dwunastoma pociągami (przesiadki w Bydgoszczy, Krakowie, Hidasnémeti, Abaújszántó, Szerens, Nyiregyháza, Cegled, Kiskunfélegyháza, Kiskunhalas, Kelebii oraz Suboticy) dotarliśmy do Podgoricy, gdzie za 24 euro (niestety, mimo znajomości kilku słów po serbsku nie dało się stargować) taryfiarz zawiózł nas do odległej o około 20 km granicy w Hani-i-Hoti. Przy przekraczaniu przejścia nie było problemów (no, pogranicznik trochę dziwnie na nas się patrzył), co więcej – miła niespodzianka! – okazało się, że obywatele Polski, Czech, Słowacji oraz Estonii nie muszą płacić wymaganej opłaty 10 euro za wjazd (Serbowie płacą 30 euro). Za granicą porwał nas jedyny środek lokomocji, czyli kolejny taksówkarz, który lawirując między bydłem na drodze dowiózł nas rozpadającą się drogą, wzdłuż pięciu opuszczonych stacji benzynowych do miasteczka Koplik.
Dostanie się do wsi Boga nie było takie proste. Busiarze chcieli odpowiednio 100, 50, 100 euro. W końcu poszliśmy na wylot miejscowości i tam złapaliśmy (za 5 euro od osoby) samochód terenowy właściciela sklepu w Boga. Ruszyliśmy z kopyta, a siedząc na tylnej ławeczce w bagażniku obserwowałem jak szybko oddala się od nas Koplik oraz brzeg Jeziora Szkoderskiego. Po około 30 minutach szaleńczej jazdy skończył się i tak wąski do tej pory asfalt, a zaczęła górska droga gruntowa. Wjeżdżaliśmy coraz głębiej w dolinę, a po kolejnej godzinie terenówka się zatrzymała pod czymś na kształt sklepu/baru, obok którego stał wrak samochodu terenowego. To była Boga.
Boga to bardzo ciekawa wieś. Po pierwsze, jest katolicka (jest nawet kościół), a w całej Albanii jest podobno tylko kilka takich wsi. Po drugie, leży w Dolinie Suchej Rzeki, czyli jak sama nazwa wskazuje – jest tylko kamieniste, szerokie na 3-4 m koryto, które służy miejscowym jako droga. Wodę można zdobyć tylko w kilku miejscach (jedno – obok baru, drugie jakieś 1000 m dalej, trzecie – gdzie się kąpaliśmy – około 30-40 minut marszu w górę doliny). Te 'źródełka’ to plastikowe węże doprowadzające wodę spod szczytów.
Koryto rzeki ma też inną funkcję – służy za śmietnik. Wszystkie odpadki i śmieci (plastiki, metal, cokolwiek) są wyrzucane luzem do koryta, gdzie wszystko dokładnie żrą świnie. Raz na rok śmieci z całej wioski są zbierane i palone (chyba, że zmywa je po prostu sezonowa rzeka).
Interesująca, ale niegodna pozazdroszczenia, jest pozycja kobiet we wsi. Nie mogą same chodzić po wiosce po zmroku. W wieku 14 lat są zaręczane ze starszymi o 10-15 lat mężczyznami (choć we wsi do 26 roku życia mężczyzna jest uważany za „chłopca” przez co nie pracuje, tylko się bawi z młodszymi). Steve’ego Cooka (Albanian Alps Institute) i Marvel Nichols, którzy pracują tam niejako „na misji” opowiadali nam o pewnej kobiecie, której narzeczony 15 lat temu trafił do więzienia w Londynie za handel narkotykami. Jak wyszedł, dostał kolejny wyrok za recydywę. Kobieta ma w tej chwili 29 lat, nie ma męża, ale nie może wyjść za nikogo, bo „w księgach zapisano, że są zaręczeni”. Zerwanie zaręczyn wymaga zgody rodziny narzeczonego oraz jego samego (a facet, którego w życiu nie widziała, ma teraz 45 lat i nadal kilka lat w więzieniu). Kobieta ta klepie więc nieprawdopodobną biedę (sama nic nie może zarabiać jako kobieta). Inni jej nie pomagają, bo sami cienko przędzą. Ta Albanka żyje więc wyłącznie z pomocy od Marvel i Steve’a.
W górach zrobiliśmy dwie wycieczki – jedną na przełęcz ponad Jaskinią Boga (1000 m przewyższenia na odcinku 1 km – jedno z najgorszych podejść, jakie pokonałem kiedykolwiek. 4 godziny w górę poza ścieżką, przez gęste krzaki oraz po zwałowiskach) oraz drugą na koniec doliny skrótem do doliny Theth – najpierw drogą, a przed ostrym odbiciem drogi na zbocze – prosto starą ścieżką dla koni. Na górze niesamowity widok na góry Kosowa oraz dolinę Theth).
Z wiadomości, które otrzymaliśmy od Stevego – na piechotę nie wolno zapuszczać się dwie doliny dalej. Podobno grasują tam rozbójnicy (!) i zdarzało się, że turyści nie wracali. „Samochodem albo rowerem to OK, ale na piechotę zbyt łatwo was namierzyć”. Opowiadał też, że w 1994 do doliny wrócili komuniści i zabili kilka osób za „zdradę z 1991”. Wycofali się dopiero rok później. Wszystkie te historie są jak najbardziej realne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w Boga nie ma policji, lekarza, administracji, mieszkańcy dla rządu Tirany praktycznie nie istnieją bo nie płacą podatków i jednocześnie nie należą do systemu emerytalnego. To wszystko zaledwie 10 km w linii prostej od Czarnogóry.
Na koniec smaczek – jak wyjeżdżaliśmy z Boga naszym busem na wysokim zawieszeniu, to jechało w nim ponad 20 osób oraz… owca, którą ktoś wiózł na targ do Kopliku. Szybkiej jazdy półkami skalnymi w rytm albańskiej muzyki przy beczeniu śmiertelnie przerażonej owcy (była związana i wgnieciona do plastikowej skrzynki) nie zapomnę przez długi czas.
Apollonia i Berat
czyli dlaczego zostałem Walecznym Radziochem
Upierałem się, żeby koniecznie zobaczyć Apollonię i Berat – gdyż jak jestem w Albanii raz w życiu – „no bo co kurczę blade!” zobaczyć ciekawsze rzeczy trzeba. Pojechaliśmy wraz z Markiem oraz parą Polaków spotkanych w Durres (pozdrowienia) busem, autostopem do Fier. Wylądowaliśmy tam późnym, ciemnym wieczorem, przeszliśmy więc na przedmieścia, gdzie za jedyne 500 leków właściciel nauki jazdy zgodził się nas przewieźć 9 km do „starożytnego miasta”.
Na miejscu skorumpowaliśmy strażników i za jedyne 500 leków od osoby zapewniliśmy sobie rozbicie namiotu na dziedzińcu klasztoru bodajże z XIV wieku, kąpiel w zlewie w podziemiach tegoż klasztoru oraz poranne wejście do ruin Apollonii. Nocleg był wspaniały, o czym zaświadczą poniższe zdjęcia:
Następnego dnia zwiedziliśmy Berat – którego stare miasto wznosi się po obu stronach rzeki na stromych wzgórzach. Na jednym brzegu dzielnica chrześcijańska – na drugim prawie identyczna – dzielnica muzułmańska. Nad wszystkim góruje forteca, w obrębie której również mieszkają ludzie. Generalnie rzecz biorąc Berat jest inny niż reszta Albanii – mniej tu brudu, więcej knajp i turystów – ale też jest co zwiedzać. Jest to niewątpliwie jedno z najładniejszych miejsc w Albanii.
22ego lipca spędziliśmy z Markiem 10 godzin na przejechaniu 300 km nad Jezioro Ochrydzkie: autobusem, busem, busem, piechotą, autostopem, busem (stargowaliśmy poniżej ceny rynkowej!) oraz wreszcie – ponieważ skończyły nam się leki – ostatnie 7 km do granicy na piechotę. Oczywiście za granicą musieliśmy przedrałować kolejne 5 km, ale na wieczór dotarliśmy na Autokamp Gradiszte, gdzie spotkaliśmy się z Kasią, Jackiem, Młodym i Mydlakiem.
Informacje praktyczne (2006):
Dojazd: pociągiem się nie dojedzie, a samolotem jest drogo, najlepiej jest zatem jechać pociągiem (kombinacja od granicy do granicy: Kraków – Muszyna – Koszyce – Hidasnémeti (to pociągiem CRACOVIA), dalej: przesiadki w Miszkolcu, Budapeszcie i Kiskunhalas do Kelebii na Węgrzech (opcja przez Abaújszántó i Szerencs od nowego rozkładu będzie już nieaktualna, bo zlikwidowano połączenia do Abaújszántó z Hidasnémeti), z Kelebii do serbskiej Suboticy pociągiem przygranicznym lub IC AVALA i z Suboticy do Podgoricy w Czarnogórze (pociąg bezpośredni, warto wziąć kuszetkę, ale praktycznie niemożliwa do zdobycia w lipcu i sierpniu). Z Podgoricy do granicy albańskiej wyłącznie taksówki (20 EUR). Z Ulcinj można pojechać do samej Szkodry busem za 5 EUR. Koszt takiej operacji od 140 do 200 zł, zależy czy kuszetką, czy jest 50% ulga <26 w Serbii, weekendowa zniżka na Węgrzech i jak skorumpowana jest słowacka obsługa Cracovii : ). Inna opcja to samolot tanimi liniami do Dubrownika w Chorwacji i przedostanie się stamtąd do Podgoricy bądź Ulcinj (da radę w 3-6 godzin). Bilet na samolot kosztował w granicach 60-200 zł (w zależności od momentu kupienia, 199 zł zamawiany 2 miesiące przed wylotem).
Waluta lek (=100 qindarka, nieużywane), 1 euro to 117 (w banku) – 120 (u cinkciarza) leków, za 1 USD w banku dawali 97,7 leków.
Przejazdy głównie furgonami – czyli marszrutami (busy). Cena za przejazd Szkodra-Tirana (100 km) to 400 leków. Jak wyliczyliśmy z Markiem, cena rynkowa to 100 leków za każde 30 km. Pociągi są bardzo tanie – najdłuższa możliwa podróż (z Tirany do Pogradca) kosztowała nas 245 leków za 199 km.
Ceny żarcia: byrek 25-40 leków, piwo w sklepie 50 leków, w knajpie 100-120, obiad w knajpie (mięso plus buła plus sałatka plus piwo) to wydatek rzędu 400 leków. Napój IVI – 50 leków za puszkę. Kartka pocztowa – 20-25 leków.
Bankomaty są w większych miastach (Szkodra, Tirana, Durrës), niemniej nie korzystałem.
Wbrew stwierdzeniom, które można znaleźć w Internecie, są kafejki internetowe, i to dużo.
Dojazd do Boga w Górach Północnoalbańskich: 2 razy dziennie ze Szkodry odjeżdżają busy za 200 lek (ok. 2 USD). Jednak w Szkodrze nie ma dworca i może być ciężko znaleźć takiego busa. Najpewniej próbować szczęścia w Kopliku, skąd nam udało się dojechać na płatnego stopa za 5 EUR/osoby. Z Boga spod sklepu odjeżdża bus o 6:00 i o 6:30 do Szkodry. Do Theth można się dostać wyłącznie samochodem terenowym. Koszt takiej jazdy to około 100 EUR. W górach należy się liczyć z zupełnym brakiem wody i źródeł. Nie istnieje tam też żadne ratownictwo. Nie ma szlaków ani ścieżek.