tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Paweł Nowakowski, Radek Pawłowicki
Ormianie to naród znakomitych handlarzy, obrotnych biznesmenów. Z kolei większość taksówkarzy w krajach Wschodu to urodzone cwaniaki. Trudno wyobrazić więc sobie osobę bardziej pazerną niż ormiański taryfiarz. A nasza przygoda z Armenią rozpoczęła się od spotkania z taryfiarzami.
Kiedy wychodziliśmy z przejścia granicznego, dwóch czy trzech z nich obskakiwało nas oferując swoje usługi. Mieli rację twierdząc, że z przejścia oddalonego o 50 km do miasta Alaverdi nie ma żadnej komunikacji publicznej, ale my liczyliśmy na autostop, żeby nie płacić ani grosza taryfiarzom, bo w każdym kraju ci kursujący z granicy są najdrożsi. Powstał więc trudny do pogodzenia konflikt interesów.
Niezrażeni ich krzykami odeszliśmy kilkaset metrów od przejścia i zaczęliśmy zagadywać kierowców tirów, czy by nas nie zabrali. I już pierwszy z nich się zgodził, kiedy podszedł do niego odprawiony przez nas taksówkarz i nastraszył go, że jeśli nas zabierze, to rozbije mu szybę w kabinie, zadba o to, żeby przy następnym przekraczaniu granicy spędził na niej odpowiednio dużo czasu i skutecznie uprzykrzy mu życie. Kierowca ciężarówki się przestraszył i odmówił zabrania nas, a wtedy rzeczony taksówkarz najbezczelniej w świecie podszedł do Marcina i zaproponował, żebyśmy jednak jechali z nim.
Marcina jest bardzo trudno wyprowadzić z równowagi, ale wtedy był rozjuszony nie na żarty. Obrzucił taksówkarza stekiem wyzwisk, nawrzeszczał, że nie dostanie od nas ani kopiejki, tak że tamten, trochę zdziwiony, nareszcie sobie poszedł i pozwolił nam łapać okazję.
Wkrótce wszyscy jechaliśmy w kabinach trzech ciężarówek, których kierowcy wozili do Armenii Coca-Colę z jedynej na Zakaukaziu fabryki, położonej w Gruzji. Bognie i mi trafił się stop z kierowcą tureckim, który zamienił swoją kabinę na dom, więc przy wejściu do samochodu trzeba było zdjąć buty, żeby nie zniszczyć… podłogi wyściełanej dywanem.
Droga do Alaverdi wiedzie przez zielony Kanion Debed, podobno jedno z najładniejszych miejsc w kraju. Faktycznie, z przeciwieństwie do wyschniętych płaskowyży, kanion kipi zielenią, ale i rdzą, żelazem, betonem, bo w czasach sowieckiej republiki co kilka kilometrów powstały zakłady przemysłowe, które dzisiaj umierają po obu stronach drogi.
Samo Alaverdi to jedno z najsmutniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałem. W trzęsieniu ziemi, które w 1988 zamieniło kraj w ruinę, Alaverdi mocno ucierpiało. Po upadku ZSRR kopalnia, największy pracodawca w okolicy, upadła z hukiem, a tysiące ludzi straciło pracę. Co prawda dzisiaj kopalnia znowu działa, ale liczba ludności spadła o połowę, do 25.000. Miasto jest szare, brzydkie, a zrzuca do rzeki tyle ścieków przemysłowych, że woda w niej jest brunatna i śmierdzi. Alaverdi położone jest w wąskiej górskiej dolinie, w której brakuje miejsca pod budownictwo, więc osiedle-miasto robotników powstało kilkaset metrów wyżej, przycupnięte nad urwistą skarpą. Dostać się tam można albo drogą, wspinającą się serpentynami przez sześć kilometrów, albo kolejką linową, która działa i przewozi pracowników w godzinach zmian w kopalni.
Zmierzchało, gdy dotarliśmy do dolnego miasta. Kierowca w wołdze, który bezinteresownie zgodził się podwieźć mnie i Bognę do górnego miasta, po czterech kilometrach wyjawił mi, że tak w zasadzie gdy nie pracuje, to dorabia do pensji jako taksówkarz, więc nie obraziłby się, gdybyśmy dali mu kilka dolarów.
Dostał jednego i wysadził nas na środku blokowiska, w ponurej i zaniedbanej części miasta, pod strasznym ciemnym gmaszyskiem Hotelu Debed, wg Lonely Planet najtańszego przybytku w okolicy. Dochodziła 22:00, była wyjątkowo ciemna noc, w oddali grzmiało, a Paweł i Pszczoła powitali nas wiadomością, że od jakiegoś czasu hotel jest zamknięty na cztery spusty na czas nieokreślony 'z powodu remontu’.
Oczywiście obrotna dyrektorka hotelu znalazła wyjście z sytuacji, oferując nam nocleg u siebie w mieszkaniu w bloku, za jedyne piętnaście dolarów od osoby, za to z prysznicem. Mając w uwadze walące coraz bliżej pioruny, smutną okolicę i fakt, że już wzbudziliśmy bardzo duże zainteresowanie lokalnej młodzieży, szybko zdecydowaliśmy się na jej ofertę, stargowawszy przedtem do dziesięciu dolarów.
Czteropiętrowy blok miał ciemną, klaustrofobicznie wąską, obdrapaną i niemytą od dziesięcioleci klatkę schodową. W pięćdziesięciometrowym mieszkaniu dyrektorki hotelu gnieździła się jej cała rodzina, tj. mąż, córki, mama, siostra, dziecko siostry, mąż siostry. Jak się okazało, przyrzeczonym prysznicem była wanna pełna zimnej wody, z wiaderkiem do polewania się w zestawie. W mieszkaniu naliczyliśmy przynajmniej siedem osób, które stały we framudze bez drzwi i bezczelnie gapiły się na nas, komentując co robimy. Najwyraźniej obcokrajowiec zmienia podkoszulek, ziewa, albo drapie się po plecach w sposób zupełnie inny niż miejscowi. A może byliśmy interesującym zjawiskiem z innego powodu: bo co dureń płaciłby aż dziesięć dolarów od osoby za taką norę?
Dziewczyny były bardzo sfrustrowane warunkami i ceną, więc usiłowaliśmy je pocieszyć. Ktoś rzucił uwagę: „mogło być gorzej, przynajmniej jest prąd”. I wtedy, na zawołanie, jak na kiepskiej amerykańskiej komedii, za oknem strzelił piorun. I w całym mieście wysiadła elektryczność.
Korzystając z czołówki wygrzebałem z plecaka polar, włożyłem go pod głowę wreszcie układając się na karimacie, pomyślałem, jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. Tego samego dnia wstawaliśmy o świcie po nieprzespanej nocy, w środku Kaukazu Wysokiego, kilka godzin po wypadku samochodowym, w którym o mało wszyscy nie straciliśmy życia. Teraz zasypiając na podłodze w czyimś mieszkaniu, w środku ponurego blokowiska pozbawionego prądu, płacąc za nocleg astronomiczną jak na lokalne warunki kwotę, byłem szczęśliwy – że żyję, że wykąpałem się pierwszy raz od tygodnia, że mogę zamknąć oczy i nareszcie przestać się martwić.
Poranek przywitał nas słońcem. Wylegliśmy z plecakami przed blok, na betonowy placyk ze zrujnowanym sklepem spożywczo-przemysłowym. Puste półki w sklepie i siermiężna witryna przywodziły na myśl złote lata osiemdziesiąte naszego PRL, ale na szczęście zawieruszyły się wśród półek resztki jedzenia, więc wkrótce potem napawaliśmy się widokiem na bloki, jedząc na śniadanie lepioszkę z papryką i po raz kolejny wzbudzając zainteresowanie, tym razem miejscowej dzieciarni.
Czy po tym przydługim wywodzie zastanawiasz się, po co w ogóle przyjechaliśmy do Alaverdi? Otóż ta obskurna mieścina wyrosła w pobliżu wielu pięknych klasztorów, z których każdy ma około 1000 lat. Najbardziej znane i najłatwiej dostępne to Sanahin i Haghpat. Właśnie Sanahin, XI-wieczny kościół jest położony około 20 minut drogi piechotą od blokowiska, na którym spaliśmy. Na tej właśnie drodze między blokami pasą się świnie, i na tej drodze przyplątał się do nas miejscowy głupek, młodzian lekko ograniczony umysłowo, który z wielką werwą gestykulował, wspomagając swój monolog po ormiańsku, którego nikt z nas nie rozumiał.
Sanahin ukryty jest w środku wioski i otoczony drzewami. Kiedy zrzuciłem plecak pod drzewem, miałem duże wątpliwości, czy warto było tak się mordować dla tak niepozornej budowli. Otóż warto! Przekroczenie progu, szczególnie jeśli to pierwsza wizyta w ormiańskim klasztorze, to wejście do średniowiecznego świata. Budowniczowie zadbali, żeby wierni czuli, że to miejsce święte i mistyczne. Panuje tam półmrok, ściany i kolumny zdobią przepiękne płaskorzeźby i kaczkary, pod nogami mamy średniowieczne płyty nagrobne. W świetliku nad głową ptaki uwiły swoje gniazda, i słychać ich dźwięki odbijające się od porośniętych mchem i trawą ścian. Poczułem się jak bohater mojego dzieciństwa, Indiana Jones, wkraczający do zarośniętego labiryntu w dżungli, z dala od ludzi.
Niestety – byliśmy w Alaverdi, a w dodatku wiejski głupek nie chciał się od odczepić. Podreptaliśmy z powrotem na blokowisko, skąd zjechaliśmy kolejką linową do dolnego miasta. Wynegocjowaliśmy z taksówkarzem wynajem dwóch taksówek, żeby przewiozły nas do Haghpatu (10 km; 1000 dram/taksówka), kolejnego z klasztorów. Po drodze, jakże by inaczej, taksówkarz usiłował mnie przekonać, że cena 2000 dram nie dotyczyła dwóch samochodów, ale jednego, więc powinniśmy zapłacić 4000 dram.
Haghpat robi mniejsze wrażenie niż Sanahin. Owszem, jest i odsłonięty, i większy, również lekko zarośnięty, ale po pierwsze nadal funkcjonuje jako klasztor, a po drugie jest tam bardzo dużo turystów, więc nie można się znaleźć sam na sam z wnętrzem sal.
Lekko rozczarowani wróciliśmy na alaverdzki dworzec autobusowy, a po drodze taksówkarz przekonywał mnie, że jednak należy mu się dwa razy więcej dram niż się umówiliśmy.
Chcieliśmy się dostać na Jezioro Sewan, zwane Morzem Armenii, gdzie w planie mieliśmy dwudniowy odpoczynek. To zaledwie 120 km, czyli w warunkach ormiańskich ponad trzy godziny jazdy. Problem w tym, że żeby dostać się tam komunikacją publiczną, trzeba przesiadać się aż trzy razy, a autobusy w Armenii jeżdżą jak chcą, wypełnione podróżnymi. Było już popołudnie, a nasza pozycja była nieszczególna: do wieczora tylko jeden autobus, do tego naładowany w 100%, a nas siódemka z olbrzymimi plecakami. Byliśmy zdani na łaskę i niełaskę ormiańskich busiarzy. Już wiecie to znaczy?
Oznaczało to Wielką Krucjatę. Tym razem chcieliśmy uzyskać prawdziwą cenę rynkową, a nie cenę jak z księżyca. Busiarze zaczęli targi od 30.000 dram. Razem z Marcinem przystąpiliśmy do targów, czyli tego, co lubimy i umiemy robić najlepiej. Po półgodzinie na placu boju został tylko jeden zainteresowany busiarz, który chciał od nas 20.000 dram. Po kolejnych targach zjechał do 15.000 dram. My twardo oferowaliśmy 12.000 za wszystkich. Po agresywnych słownych przepychankach nasza oferta brzmiała 13.000, a jego 14.000. Zaproponowałem ostateczny kompromis i 13.500. Busiarz twardo obstawał przy 14.000. Dyskusja nad pięciuset dramami trwała już dziesięć minut. Uświadamiam Wam, że chodziło o 5,50 zł na 7 osób, czyli 79 groszy od osoby. Paweł sklął nas na czym świat stoi, że jesteśmy debile i odjeżdża nasza ostatnia okazja na transport. Dalej obstawaliśmy jednak przy swoim – to w końcu kwestia zasad.
Kierowca busa oświadczył, że nie zgadza się na 13.500, że ma dość tej dyskusji i natychmiast odjeżdża. Zgodnie wzruszyliśmy ramionami i usiedliśmy niby nigdy nic na plecakach. Busiarz faktycznie wsiadł, odpalił swojego vana, i ruszył z dworca. I kiedy już wydawało się nam, że jednak przeholowaliśmy w negocjacjach, po kilkunastu metrach zatrzymał wóz. Wrzucił wsteczny, cofnął, popatrzył nam długo w oczy i powiedział, że zabierze nas po naszej cenie. Wygrać negocjacje z ormiańskim taksówkarzem – bezcenne uczucie!
Do Sewanu droga wspina się serpentynami ponad tysiąc metrów, a samo jezioro leży na wysokości 2000 m. n.p.m. Nawet w lecie w rozpalonej do czerwoności Armenii woda w jeziorze nie przekracza 20 stopni, więc kąpiel jest orzeźwiająca. Najbardziej znaną częścią wybrzeża są okolice miasta Sewan. Miasto jest brzydkie, zaniedbane i podupada, a do tego wcale nie leży nad samym jeziorem. Kilka kilometrów od centrum, w jezioro wrzyna się wysoki cypel, na którego najwyższym punkcie znajduje się klasztor Sewanank. Cypel obrósł polami namiotowymi, ośrodkami wczasowymi, a w lecie urlopy i weekendy spędza tam chyba połowa Ormian, a na pewno cała ludność Erewania. Na samym końcu cypla, za pilnie strzeżonym ogrodzeniem znajduje się dacza prezydenta Armenii.
Po trzech tygodniach w podróży zdecydowaliśmy się odpocząć i wynajęliśmy na dwie noce mały domek rodem z polskich ośrodków wczasowych. Chwilę później spotkaliśmy po raz czwarty w ciągu dwóch dni czeską parę z Cieszyna, Ondre i Mariją, których zaprosiliśmy do siebie i w tym miłym towarzystwie spędziliśmy dwie noce. Czas upływał nam na jedzeniu, praniu, piciu piwa. Pełen relaks, a po Sewanankiem spotkaliśmy Polaka z Bielska-Białej, który na motorze wybierał się do Iranu, i jak się okazało, miał wspólnych znajomych z Bogną.
Ale o tym, że świat jest naprawdę mały, przekonaliśmy się idąc z plecakami na główną szosę. Daleko z przodu pojawiły się cztery osoby z plecakami, idące w naszą stronę. 'Z plecakami, pewnie Polacy’ rzucił Paweł. 'A wy sami atkuda?!’ wydarła się w naszą stronę jedna z postaci. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że to Jasiek Rolle, nasz kolega z Trampa, ze swoją ekipą! Drugi rok z rzędu spotkaliśmy się z Jaśkiem na końcu świata, w zeszłym roku podczas wyjazdu do Albanii niby nigdy nic wszedł do tej samej knajpy w Fushe Kruje.
Po zjedzeniu lodów postanowiliśmy razem jechać do oddalonego o 50 km Erewania. Niestety, wszystkie marszrutki albo były wyładowane, albo kierowcy nie byli zainteresowani dalekobieżnym kursem. Na dodatek napatoczył się natrętny taksówkarz, który blokując całą drogę namolnie przekonywał mnie do jazdy z nim. Powiedziałem, że nie dam mu ani grosza, ale potem zaproponował sensowne rozwiązanie, że w takim razie zawiezie mnie do miasta Sewan, trzy kilometry dalej, a tam na przystanku busów do Erewania zagadam z busiarzem ostatnim w kolejce, żeby podjechał po naszą jedenastkę kilka kilometrów dalej.
– Ale ostrzegam – nie mam pieniędzy i nie dam ci ani grosza – ostrzegłem go.
– Student? Dobra, trudno, i tak jadę do miasta. Wsiadaj! – krzyknął.
Wsiadłem i pojechaliśmy. W pośpiechu zapomniałem zabrać telefon. Po kilometrze taryfiarz zagaił:
– Wiesz, mógłbyś mi dać za ten przejazd choć kilka dram…
– Nie mam pieniędzy. Dostaniesz prowizję od busiarza, który nie będzie musiał czekać w kolejce na postoju – wytłumaczyłem mu moją łamaną ruszczyzną. Zamilkł i przejechaliśmy kolejny kilometr. Tuż przed miastem zwolnił i powiedział:
– Zapłać mi choć połowę ceny!
– Nie zapłacę. Obiecałeś mnie zawieźć za darmo.
– To wysiadaj natychmiast! Nie jadę dalej!
A ponieważ wiedziałem, że do postoju busiarzy już niedaleko, wysiadłem słuchając przekleństw taksówkarza i dalej poszedłem piechotą przez miasto.
Na przystanku busów duży natłok kierowców, i kilku było chętnych podjechać po nas pod Sewanank. Już prawie udało mi się dobić targu, kiedy podjechał do nas taksówkarz, od którego wysiadłem parę chwil wcześniej. Nie wysiadając z samochodu nakrzyczał do busiarzy, po czym… wszyscy busiarze olali mnie totalnie i stracili zainteresowanie przewiezieniem nas.
Niech to dunder świśnie! Skląłem ormiańskich taryfiarzy na czym świat stoi, zorientowałem się, że zostawiłem telefon przy plecaku i ruszyłem piechotą, trzy kilometry z powrotem. Udało mi się złapać dwa ultrakrótkie autostopy, a ostatni kilometr przeszedłem poboczem dwupasmowej szosy w lejącym się z nieba żarze.
W międzyczasie Jasiek i Paweł załatwili transport w rozpadającym się vanie, rodem ze ScoobyDoo. Nasz bezzębny kierowca śmiejąc się radośnie rozpędził rozwalającą się konserwę do maksimum jej możliwości, tj. 50 km/h, na zjazdach osiągając oszałamiające prędkości rzędu 70 km/h. Wolno, ale przynajmniej bezpiecznie, no i hamulce działały. Nie obyło się bez przygód, na zjeździe na zakręcie usłyszeliśmy okropny huk, strzeliła tylnia opona, a nasz kierowca ledwo wyhamował, umieszczając jeżdżącą kupę rdzy na poboczu i ucieszył się jak małe dziecko, śmiejąc się z przygody radośnie od ucha do ucha.
Po wymianie koła dotarliśmy wreszcie do Erewania na zapuszczony dworzec kolejowy. Z dworca tego przed upadkiem ZSRR jeździły pociągi do wszystkich zakątków Imperium, do Moskwy, Władywostoku, Petersburga. Teraz kursuje kilka dziennie, w tym raz na dwa dni nocny skład do Tbilisi (~350 km, dwanaście godzin). Na dworcu wyrósł targ, a kilkaset metrów dalej znaleźliśmy polecone nam bardzo prymitywne kwatery, ale za to w cenie 3 USD od osoby.
Ochrzciliśmy Erewań miastem najbrzydszych pomników. Wysoko nad miastem góruje paskudna, ale olbrzymia Matka Ormianka, z wyciągniętym w kierunku granicy z Turcją mieczem. W postumencie pomnika znajduje się Muzeum Wojska, niestety podczas naszej wizyty było zamknięte. Do pomnika można się dostać od Opery Kaskadą, czyli swego rodzaju parkiem-schodami, które kończą się 200 metrów wyżej, na tarasie widokowym z fenomenalnym widokiem na całe miasto i Ararat. W okolicy Kaskady można znaleźć pomnik Żołnierzy Ormian, czarne szkaradztwo, mające wyobrażać nagiego żołnierza, w hełmie, z wielkim tyłkiem. Dzieło sztuki jest tak ohydne, że nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że artysta został powieszony za obrazę stanu. W ścisłym centrum miasta nie ma żadnych monumentalnych zabytków do oglądania, można co najwyżej zrobić wycieczkę do siedziby Radia Erewań. W okolicy opery wyrosła za to masa kawiarni, barów i pubów.
Głowa ormiańskiej cerkwi rezyduje w Echmiadzinie [czyt. Eszmiadzin], miasteczku odległym o godzinę jazdy marszrutką od centrum. Przewodnik Lonely Planet zachwala to miejsce jako jedno z najważniejszych w kraju, co wydaje się być grubą przesadą. Cerkwie Echmiadzinu nie są ani najstarsze, ani najładniejsze, ani malowniczo położone. Zaletą wycieczki do Echmiadzinu jest na pewno bliskość imponującego Araratu, ale i tak jeśli chcesz podziwiać ten szczyt w pełnej krasie, powinieneś wsiąść do busa do klasztoru Khor Virap. Reasumując: omijając Echmiadzin wiele nie stracisz.
Z Erewania warto natomiast wybrać się do klasztoru Geghard, do którego dojazd zajmuje półtorej godziny. Na ostatnich sześciu kilometrach do klasztoru nie dojeżdża komunikacja publiczna. Mury klasztoru są ozdobione fantastycznymi kaczkarami, ale największe wrażenie robią wykute głęboko w skale w środku góry kaplice. Przy odrobienie szczęścia można usłyszeć przejmujący śpiew, odbijający się echem od skalnych ścian kaplic.
W niedalekim Garni znajduje się rzymska świątynia, kiedyś rezydencja króla ormiańskiego. Bliższy rzut oka na imponującą budowlę pozwala odkryć w jej konstrukcji nowoczesne pręty zbrojeniowe. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu były tam tylko fundamenty, ale obrotni Ormianie odbudowali zabytek (!), tworząc jego wierną betonową kopię. Rzut kamieniem w bok znajdują się pozostałości rzymskich łaźni, z zachowanymi resztkami fresków. Świątynia jest też ładnie położona wysoko na brzegu kanionu, a jedyną wadą jest wygórowana opłata za wejście.
Radek, targiem z ormiańskim złotówą stałeś się moim mentorem, podziwiam !
Fajny artykul. W alawerdi jeszcze nie bylem ale to miasto jakos mnie fascynuje bo jest takie jakie jest. Tylko troszke nie odpowiada mi takie dziadowanie nawet jesli autostopem to benzyna tez kosztuje podwozacych. Ich, pomimo grzecznosci, tez wypada jakos wynagrodzic. Ale to problem tych co tak korzystaja. Dzieki a zdj. i artykul.