Zimowe Stolice Europy 2006
czyli Białoruś i Ukraina przysypane śniegiem i solidnie zmrożone

Prolog
Wsiadam w Gdyni do pociągu Rybak relacji Szczecin-Białystok, a w Gdańsku dosiada się Marcin. Pociąg pośpieszny jedzie woooolno i zahacza o każdą większą dziurę; na szczęście dla nas nie zatrzymuje się już na stacji Stare Juchy! Z ciekawszych wydarzeń, po drodze mijamy pociąg z transporterami opancerzonymi.

Dzień pierwszy: Grodno
Drugi rok z rzędu będę spędzał urodziny w podróży… W Białymstoku lądujemy o 23:10, wg planu mamy 3,5 godziny do odjazdu autobusu z Pragi do Grodna. Szukamy jakiejś knajpy, w końcu zdesperowany pytam w informacji na dworcu kolejowym, gdzie możnaby się czegoś napić. Pani jest rzeczowa: „piwa czy herbaty”. Odpowiadam szczerze (na dworze jest -15), że nawet herbata nas uszczęśliwi. Dowiadujemy się, że mamy iść na piętro, a miłe panie z informacji zaraz przyniosły nam herbatkę. Siadamy w zamkniętym pomieszczeniu z automatami do gry. Na kilkunastu metrach kwadratowych stoi osiem automatów, na zmianę wygrywających swoje durne muzyczki midi. Oszaleć można od tego hałasu. Dostajemy SMS-a od Cagypckiej, że ich warszawski autobus jeszcze nie odjechał. Jak się wkrótce okazało, ten autobus miał 3,5 godziny opóźnienia… Czyli zamiast być w Białymstoku o 2:40 – pojawił się o tam o 5:20.

W międzyczasie czytamy to co mamy do czytania: w szulerni leży pismo branżowe producentów plastiku „Plastics Review”. I do tego 4-5 wydań pisma „Seksrety”. Cóż robić, siadamy z Marcinem i aby nie zasnąć czytamy sobie na głos co lepsze kawałki. Pismo składa się z 10 stron opowiadań oraz około 40 stron ogłoszeń. Lektury może niezbyt wyszukane, ale cel osiągamy – udaje nam się nie zasnąć. O 1:00 w nocy przychodzą do naszej „kryjówki” w szulerni dwaj ochroniarze. Pytają się o bilety, i czepiają się, że mamy bilety tylko do Białegostoku. Marcin leci więc szybko do kas i kupuje bilet do stacji dwa przystanki osobówki dalej, za jakieś 5 zł. Idziemy spać na dwie godziny, odłączamy od prądu automaty i muzyka cichnie. Kiedy o 3:00 rano ponownie otwierają dworzec, oddajemy bilet-przepustkę noclegu z potrąceniem 10% za zwrot („Spieszy się Panu ze zwrotem za te bilet? Jak nie to proszę przyjść za godzinę, koleżanka w kasie teraz śpi”).

Idziemy do McDonaldsa, ale okazuje się, że ktoś zdrapał dwójkę z drzwi wejściowych i McDrive’a zamykają o 24:00 a nie o 4:00 rano… Wracamy na dworzec autobusowy do baru, gdzie góry śmieci walają się na stołach i oblodzonej podłodze, zamawiamy po hamburgerze. W międzyczasie do baru wchodzi dwóch ostro podpitych osobników, ledwo trzymają się na nogach i zaliczają efektowne upadki na oblodzonych kafelkach, a potem usiłują poderwać sprzedawczynię. O piątej rano odjeżdżają dwa autobusy do Londynu, a jeden z panów odprowadzających żonę/córkę krzyczy do niej, że „Ty k**** , jeśli pojedziesz, nie masz po co wracać”. Nie ma to jak miła rodzinna atmosfera.

Mija 5:20. Jest! Jest nasz autobus. Wsiadamy i jedziemy do Grodna. Granicę przekraczamy bez problemów. Już białoruscy pogranicznicy mieli zabierać się za przeszukanie naszych plecaków, ale przyczepili się do kobiety, która przewoziła (przemycała?) 500 ołówków.

W Grodnie na dworcu odbiera nas pani ze Związku Polaków na Białorusi. Zrzucamy rzeczy w biurze ZPB, w tej chwili znajdującym się na trzecim piętrze jakiegoś magazynu. Opowieści tych ludzi są naprawdę poruszające, nie mają pracy i są regularnie zatrzymywani, wzywani przez milicję. Ale mimo dramatycznej sytuacji nie tracą ducha, a bardzo wiele wydarzeń politycznych w Polsce znaczy dla nich dużo np. ostatnia wizyta Andżeliki Borys u premiera. Dla nas w kraju – spotkanie jak spotkanie – u nich urasta do rangi wydarzenia. Dlatego też się cieszą nawet na przyjazd tak małych grup jak nasza – choć tego samego dnia przyjmowali też turystyczny wyjazd firmy z Krakowa.

Zwiedzamy Grodno, a przewodnika mamy bardzo dobrego – pokazuje nam wszystkie zabytki. Marcin jest wniebowzięty, bo oglądamy chyba wszystkie kościoły, cerkwie po drodze, a nawet udaje nam się wejść do synagogi.



Oprócz naprawdę pięknego miasta (choć pewnie na wiosnę wyglądającego lepiej), duże wrażenie w trakcie zwiedzania robi na nas szalet publiczny zaraz obok katedry. Jeden z obrzydliwszych, w jakich byłem.




Późnym wieczorem lądujemy na przedmieściach miasta w gościnie u pani Teresy. Na kolację serwuje nam pyszną babkę ziemniaczaną.

Dzień drugi: Nowogródek
Rano opuszczamy naszych arcymiłych gospodarzy i jedziemy taksówką za 6500 rubli białoruskich na dworzec autobusowy, skąd łapiemy marszrutkę do Nowogródka. Tamże od razu przejmują nas lokalni Polacy i nocujemy u starszych pań niedaleko dworca. Tym razem miasto zwiedzamy sami, tj. oglądamy muzeum Mickiewicza. Największe rozbawienie wywołuje u nas jeden z eksponatów – gęsie pióro z podpisem „atrapa pióra Goethego”.

Sam Nowogródek nie jest duży, jakieś 20 tys. mieszkańców, a bardzo charakterystyczne dla niego jest, że w ścisłym centrum są drewniane chałupy (niektóre dwupiętrowe z pokracznymi betonowymi kolumnami, stylizowanymi na styl koryncki). W Nowogródku nie ma dużo do zwiedzania, ale ośnieżone ruiny zamku wyglądają przepięknie. Po krótkim, acz treściwym zwiedzaniu lądujemy w końcu na clubbingu: odwiedzamy trzy (wszystkie trzy?) knajpy, jemy obiad i pijemy dobre białoruskie piwo.







Dzień trzeci: Mir i Mińsk
Po drodze do Mińska wysiadamy w Mirze, gdzie jak zwykle podczas tego wyjazdu – jest ZIMNO. Oglądamy zamek (na liście UNESCO, znakomicie zachowany) i robimy zdjęcia, ale potem wszyscy tracimy zapał i chowamy się w sklepie, gdzie jest w miarę ciepło.



W autobusie do Mińska siadamy na fotelach przed piątką wojaków białoruskich. Po trzech godzinach smażenia i duszenia się niczym cebulka z mięsem na patelni (bo siedzieliśmy na grzejnikach i było koszmarnie gorąco) za oknem widzimy przedmieścia Mińska. I jedziemy, jedziemy, jedziemy, jakieś 20-30 minut wzdłuż identycznych blokowisk. Betonowe klocki zdają się ciągnąć bez końca…

Znajdujemy nasz hotel Zwiezda, oddalony o kawał drogi od centrum. Nocleg to koszt 44000 RB (jakieś 22 USD).

Marcin z Anią poszli do kina, a ja z Magdą pojechaliśmy zwiedzić mińskie metro (przejechaliśmy całą czerwoną linię tam i z powrotem i kilka stacji niebieskiej). Na północ wróciliśmy wszyscy do hotelu.

Dzień czwarty: Mińsk
Spędziliśmy na zwiedzaniu Mińska. Tego dnia pociąg mieliśmy dopiero o 23:40, a więc po wyjściu z hotelu zostawiliśmy rzeczy na dworcu i „rzuciliśmy się w wir zwiedzania”. Całe centrum, główna ulica, muzeum wojny ojczyźnianej, Pałac Republiki, katedrę prawosławną, katolicką, piękny ratusz. Wszystko co należy. A potem pojechaliśmy oglądać Pałac Lodowy. Trening 10-letnich dzieci łyżwiarstwa sportowego zrobił na nas duże wrażenie. Dzieci dokonywały cudów na łyżwach, skacząc, kręcąc piruety. Tylko Marcin coś kręcił nosem, że nie zwiedziliśmy w tym czasie jakiejś cerkwi.











Na pociąg przeczekaliśmy w barze na głównej ulicy, ciężko było zająć jakiekolwiek wolne miejsce, bo zorientowaliśmy, że są Walentynki. O 23:00 na dworcu napisaliśmy kartki, wysłaliśmy, a Marcin ekscytował się bardzo długim pociągiem z Mińska do Moskwy.

Dzień piąty: Brześć
Wysiedliśmy w Brześciu i po zjedzeniu śniadania na dworcu autobusowy (pani w poczekalni serwowała cieburieki z torby), przeszliśmy się na twierdzę.

Przy przechodzeniu pod gwiazdą Armii Czerwonej zaskakują nas głośniki zamontowane w bramie – najpierw lektor odczytuje orędzie do narodu o ataku Niemiec na ZSRR, potem słychać ogłosy bombardowań, a następnie wchodzi monumentalna muzyka, jakiś marsz wojskowy, bardzo głośny. Wejście do twierdzy robi wrażenie.

Ale chyba i tak najlepsze jest, co Sowieci zamontowali wewnątrz. Już z daleka widać ogromny, 150-metrowy obelisk, obok którego stoi betonowa rzeźba przedstawiająca wykrzywioną złością twarz żołnierza. Ale to nic. Ta rzeźba ma wielkość sporej wielkości bloku, jakieś 30 metrów wysokości i 60 szerokości. Jest P-O-T-Ę-Ż-N-A.




Zwiedzamy muzeum twierdzy, a potem wędrujemy z powrotem co centrum. Marcin opuszcza naszą grupę i wraca do Warszawy zaliczać oblaną wcześniej lekturę z niemieckiego; nasza trójka natomiast wydaje ostatnie ruble białoruskie na zakupy i wsiada w autobus do ukraińskiego Kowela.

Na granicy białorusko-ukraińskiej mam znowu problemy z moim paszportem (od trzech lat odkleja się w nim zdjęcie i nigdy nie chce mi się wymieniać, poza tym jestem już mało podobny do dziecka na zdjęciu). Z Białorusi wypuszczają mnie bez problemu, ale po drugiej stronie granicy zostaję poproszony przez Ukraińców na zewnątrz autobusu. Nie za bardzo potrafię się dogadać się z pogranicznikiem, ale po chwili na scenę wkracza Ania i zdumiony słucham dialogu:
Ania: Ale o co chodzi?
Ukrainiec: Jest problem ze zdjęciem w paszporcie
Ania: Tak, ja mu już od dawna mówię, żeby ściął te włosy, bo źle w nich wygląda.
Ukrainiec: Ale to nie o wygląd chodzi, tylko o to zdjęcie (pokazuje odklejone zdjęcie)
Ania: Tak, tak, on źle tutaj wygląda. (i do mnie, głośno, z nutką agresji): Widzisz, nawet pan pogranicznik to zauważył. Powinieneś ściąć te włosy natychmiast jak wrócisz!

Pogranicznik spojrzał na mnie, spojrzał na Anię, westchnął i oddał mi paszport.

W Kowelu wymieniamy dolary u cinkciarza, a późnym wieczorem docieramy do Łucka. Nasz hotel Niwa mieści się na trzecim piętrze ogromnego betonowego klocka położonego w środku… targowiska. Żeby dojść do drzwi trzeba kluczyć przez ładnych 5-7 minut między straganami (szliśmy trochę po omacku, a ciemna noc była – czułem się trochę jak w Quake’u między pustymi ulicami straganów). Na szczęście nie atakują nas żadne potwory.

Hotel Niwa okazuje się być pierwsza klasa. Skorzystanie z prysznica kosztuje 85 kopiejek, stołujemy się w czymś na kształt hotelowej restauracji, gdzie za równowartość 5 zł można się najeść do syta.

Dzień szósty: Łuck
Zwiedzamy Łuck, w którym główną atrakcją jest bardzo ładny zamek (z efektownym krenelażem). Bardzo ciekawa jest też katedra katolicka oraz kolejka przed konsulatem Polski. Zawiedliśmy się natomiast na byłej synagodze, obecnie zamienionej na klub bokserski.








Duże wrażenie robi na mnie restauracja przy głównej ulicy, gdzie za 2 hrywny kupuję spaghetti. Cudów za tą cenę się nie spodziewałem na talerzu, ale jestem zaszokowany, kiedy dostaję talerz makaronu z burakami posypanego żółtym serem.


Popołudniu ruszamy do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie znajdujemy nocleg w bursie jakiegoś gimnazjum. Jest bardzo obskórne, drzwi ledwo się otwierają, ściany toalety zbudowane są z dziurawej dykty. Woda w spłuczce śmierdziała przeokropnie, stęchła już dawno, dawno temu. Ale trudno narzekać, nocleg kosztuje tylko 8 hrywien od osoby, czyli około 5 złotych… Czekamy na Jacka w knajpie w centrum. W końcu około 21:30 Jacek przyjeżdża. Wygląda na to, że dobrze zaznajomił się z panem kierowcą autobusu, bo przy wysiadaniu żegnają się bardzo wylewnie.

Dzień siódmy: Włodzimierz Wołyński, Lwów
Dzisiaj ma do nas wrócić Marcin. Chyba niemiecki nie poszedł mu tak źle. Duże jest nasze zdumienie, kiedy na dworcu pojawia się Marcin, ale z Adą. Według naszych informacji, Ada powinna była znajdować się gdzieś w okolicach Wilna. Nasza grupa powiększyła się więc do 6 osób.

Szybko się dzielimy, bo Ada, Jacek i Marcin jadą do Łucka pozwiedzać, my natomiast z Anią i Magdą ruszamy do Lwowa. Robimy zakupy na rynku we Włodzimierzu Wołyńskim, kupujemy porządny kawał chałwy.

We Lwowie znajdujemy nocleg przy ulicy Halickiej, zaraz obok rynku. Zwiedzamy uniwersytet im. Iwana Franko (w tym przepiękne sale konferencyjne). Potem dojeżdżają Ada, Jacek i Marcin. Wieczór spędzamy na piwie na mieście.


PS. Oczywiście zostawiliśmy w autobusie naszą chałwę.

Dzień ósmy: Lwów
Zwiedzamy Lwów. To już mój trzeci raz w tym mieście, ale tym razem wszystko mamy więcej czasu, aby zobaczyć miasto na spokojnie. Wysoki Zamek, Rynek, kościoły. Wraz z Jackiem idziemy w okolice dworca kolejowego na targ, gdzie odświeżamy wspomnienia stołując się w Grill Barze i robimy zakupy (kilo chałwy, kilki, proszek do prania). Wszystko w bardzo przystępnych cenach, uwielbiam to miejsce!

Kiedy wymieniamy w kantorze pieniądze to nagle z tablicy z kursami odpada jedna z cyferek. Pan wychodzi z kantoru, dłuuuuugo wpatruje się w tablicę i z dużymi wątpliwościami, niepewnie dostawia tabliczkę z „2” do kursu franka szwajcarskiego.

Wieczorem ponownie urządzamy sobie rajd po knajpach. Stołujemy się w bardzo fajnym barze mlecznym zaraz obok McDonaldsa.















Dzień dziewiąty: Lwów, Lublin, podróż
Z rana znowu zwiedzamy. Z wydarzeń godnych odnotowania, udaje się nam z Adą, Magdą i Marcinem zjeść kebab ukraiński. Do tej pory udało mi się zjeść kebaby: polski, mołdawski, węgierski, bośniacki, serbski, czarnogórski, irlandzki, brytyjski, białoruski, no i ukraiński.

Nasz autobus do Lublina to ośrodek przemytu. Nas z pleckami polscy pogranicznicy od razu przepuszczają, ale ostro kontrolują wszystkich Ukraińców. Obserwujemy zmagania celników z podróżnymi z umiarkowanymi emocjami, ale dla podróżujących z nami w autobusie Włochów spotkanie z przemytem, to jest wielka egzotyka.

W pociągu z Lublina do Warszawy jedziemy z Wojtkiem, pijemy piwo i zagryzamy paluszkami krabowymi. Trafiam do mieszkania na Batorego o wpół do trzeciej. Nad ranem pora zacząć wiosenny semestr.










Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.