Zanim zajmiemy się selfie, wyobraźmy sobie na chwilę Brazylijkę w Europie na wakacjach.
Niech to będzie klasyczna mieszkanka Rio, z brązowymi oczami, czarnymi kręconymi włosami, w sukience w tropikalne wzory.
Powiedzmy, że zobaczyła już Paryż, Londyn i Rzym, ale pomyślała sobie, że jej wakacje w Europie będą niekompletne bez kilku dni w Polsce. Słyszała, ze Cracow i Polish Pierogis są niesamowite. No więc wsiadła do kolejnego samolotu, tym razem do Krakowa. Pytanie: kto siedzi obok niej w samolocie? Adam Małysz! Mateusz Kusznierewicz! I do tego Krzysztof Hołowczyc!
I co Brazylijka na to?
NIC.
Kompletnie NIC.
Może gdyby obok niej usiadł Neymar, to odłożyłaby książkę i poprosiła o autograf. Ale – skąd miała wiedzieć?
Selfie z gwiazdorami
Kilka dni temu opuściliśmy plażę w Jericoacoara i zakończyliśmy kurs windsurfingu. Dość niechętnie wsiadaliśmy do jeepa 4×4, żeby przez wydmy dojechać w pięć godzin do betonowej, trzymilionowej Fortalezy. Tu mieliśmy wsiąść do samolotu do Belo Horizonte, a następnie stamtąd po przesiadce – do ostatniego celu w naszej podróży po Ameryce Południowej – ikonicznego Rio de Janeiro. Miłe zaskoczenie na lotnisku: na dzień dobry obsługa zaproponowała nam wcześniejszy, bezpośredni i o połowę krótszy lot do Rio. Do tej pory zdarzały nam się rożne przygody na lotniskach (jak trzydzieści godzin czekania na lot z London Stansted albo sprint z plecakami po CDG w Paryzu), ale jeszcze nie równie pozytywna inicjatywa ze strony linii lotniczych.
Po wejściu do samolotu byliśmy na tyle uszczęśliwieni nowym lotem, że dopiero po chwili coś rzuciło nam się w oczy: otrzymaliśmy dwa ostatnie wolne miejsca w środku kilkunastoosobowej grupy zawodników w białych dresach. Może gdybym odpowiednio wcześniej zauważyła wielkie złote zegarki na rekach zawodników (w Polsce tzw. cebule, szczególnie popularne wśród górali z Poronina) i najnowsze iPhony u obu moich sąsiadów, może wtedy poniższa rozmowa przebiegałaby inaczej:
Czarująco uśmiechnięty sąsiad z lewej, w dresie: Cześć!
Ja: Cześć!
(Sąsiad z prawej też w dresie patrzy w drugą stronę i włącza film na Iphonie)
Sąsiad z lewej: Co słychać? dobrze? (po hiszpańsku)
Ja: Tak, dziękuję. Pokazując na dresy pytam: Jaki sport? (Myślę – pewnie wracają z młodzieżowych zawodów judo albo regionalnych pokazów capoeiry itd…)
Sąsiad, z duma w glosie: Flamengo.
Ja: A co to jest?
Sąsiad, zdezorientowany: F-L-A-M-E-N-G-O! – Czeka na moją reakcję – wreszcie wykrzykuje: Football!
Ja: Aaa, super. (sięgam po książkę)
Sąsiad, kontynuuje z dumą: Właśnie wracamy z meczu z Fortalezy.
Ja: Wygraliście?
Sąsiad: Tak, 3 do 0.
Ja: No to gratulacje! (wracam do lektury kryminału, ciekawe, kto zabił?).
FLAMENGO – najpopularniejszy zespół piłki nożnej w Brazylii z prawie 40 milionami kibiców, wybrany przez FIFA na jeden z najlepszych klubów piłkarskich XX wieku. Jeden z najbogatszych zespołów Ameryki Południowej. Najwięcej meczów gra na słynnej Maracanie w Rio, którą uznaje za swój domowy stadion. Najsłynniejsi gracze – Zico, Dida, Reyes, Cesar (cytuję za Wikipedią bo nie jestem ekspertem, ale Radek kiwa znacząco głową).
Przez kolejne dwie godziny lotu dowiedziałam się, że mój sąsiad z Kolumbii zaczął grać w piłkę w wieku 5 lat. Przed Flamengo grał między innymi w West Ham United, Udinese, Napoli i Milanie. Rozmawialiśmy (z moim łamanym hiszpańskim) o presji na boisku, o mieszkaniu w rożnych krajach i o piłce nożnej w Polsce („Jaki jest najlepszy klub? Hmm, nie mam pojęcia!”). Próbowałam opisać na czym polega najpopularniejszy sport w Polsce – skoki narciarskie oczywiście, ale ani moja gestykulacja (dynamiczne przedstawienie wybicia się z progu przy pomocy rąk, ani hasło „Małysz” nie wzbudziły większych emocji…
Od mojego rozmówcy otrzymaliśmy zaproszenie na wspólne wyjście na miasto, na piątek, „w sobotę nie mogę, bo mam zgrupowanie, a w niedzielę mecz”. (PS. Z zaproszenia koniec końców nie skorzystaliśmy, bo mieliśmy dość napięty program biegania po Rio w piątek.) Pablo pokazywał mi zdjęcia swojej rodziny i pytał, jacy są ludzie w Polsce – czy nie są smutni i czy nie jest tam zimno? W kontraście do kolegów z zespołu zagłębionych w telefonach i tabletach, uśmiechających się tylko do selfie ze stewardesami, wydał się … normalny. Zastanawiające było to, że zawodnicy praktycznie nie rozmawiali ze sobą. Gdyby nie identyczne dresy, nigdy nie pomyślałabym, że to jeden zespół – ludzie, którzy powinni się znać na wylot i polegać na sobie nawzajem. Rywalizacja? Ego gwiazdorów? Grupa indywidualistów? A może zwykłe zmęczenie po meczu?
Po wyjściu z samolotu, piłkarze natychmiast skręcili do innego wyjścia. My spotkaliśmy jeszcze tłum dziennikarzy z kamerami i mikrofonami w hali przylotów, a potem w autobusie publicznym do centrum miasta oglądaliśmy na monitorach wywiad z trenerem i migawki z meczu w Fortalezie. „Flamengo? A co to jest?” – teraz śmiałam się do łez! Odkryliśmy, że to właśnie na mecz Flamengo i Fluminese idziemy w niedziele. Już wcześniej w Jeri zaplanowaliśmy sobie, że wybierzemy się kultowy stadion – Maracanę. Teraz mieliśmy kolejny powód – zobaczyć na boisku naszego nowego „znajomego” z samolotu!
Gwoli uściślenia – nie, nie zrobiliśmy sobie selfie z gwiazdorami i nie, nie umawiamy się z kimś tylko dlatego, że jest znany (dodaję na wypadek gdyby Roger Federer po przeczytaniu tego bloga chciał się z nami spotkać).
Selfie z Chrystusem
Rio to miasto ikona. Słońce, wzgórza schodzące do oceanu, figura Chrystusa z rozłożonymi rękami, Copacabana, karnawał, favele, piękności w żółto-zielonych stringach, drinki na tarasach wieżowców, helikoptery…
Jeśli jesteście fanami filmów katastroficznych albo science-fiction, to wiecie na pewno, że według amerykańskich filmowców kosmici w czasie inwazji najpierw opanują Los Angeles, potem Paryż, a następnie Rio de Janeiro (raczej nie będą zainteresowani Słowacją ani Paragwajem). W filmie „2012”, który obejrzeliśmy dwa dni temu z portugalskimi napisami w hostelu, słynna figura Chrystusa chwieje się w gigantycznym trzęsieniu ziemi, a następnie spektakularnie opada na miasto, jako znak ostatecznej destrukcji.
Więc w zasadzie nie wiem, dlaczego byliśmy zaskoczeni, kiedy zobaczyliśmy kolejkę do wyjazdu wagonikami na osławionego Cristosa Redemptora w turystycznej dzielnicy Cosmo Velho. Zaraz później okazało się, że to tylko pierwsza z dziewięciu kolejnych kolejek, które nas czekają. Jednak ponieważ już w sobotę próbowaliśmy zobaczyć Cristosa, ale była mgła i żadnego widoku, tym razem postanowiliśmy konsekwentnie wytrwać. Prawo Murphy`ego mówi: jeśli coś może się wydarzyć, to pewnie się wydarzy. Wiec wagoniki nie działały z powodu awarii, a do tego właśnie trwał w najlepsze brazylijski Dzień Niepodległości, 7 września – święto państwowe. Wolne. Oprócz nas, tysiące turystów i mieszkańców Rio w klapkach, z dziećmi, psami i kanarkami, szturmowały drogę do Cristosa, a właściciele minibusów dojeżdżających na szczyt wzgórza chyba jeszcze nigdy nie mieli tylu pasażerów!
Dla oddania atmosfery miejsca, pozwólcie, że wymienię dokładnie wszystkie kolejki, w których staliśmy tego dnia:
kolejka do wagoników, kolejka do pierwszego minibusa, kolejka do biletów za minibusa, kolejka do drugiego minibusa, kolejka do biletów wstępu pod figurę, kolejka do poczekalni, kolejka do trzeciego minibusa, kolejka do pierwszego minibusa powrotnego, kolejka do drugiego minibusa powrotnego. Razem – pięć godzin w kolejkach i pół godziny pod Cristosem.
Jednak – warto! Ale nie mowie o oglądaniu samego Cristosa i absolutnie niezapomnianym widoku na Rio. Mam na myśli równie niezapomniane rozmowy w kolejce, z cyklu „Tu es bonita! Bonita! What do you say? Ah, oh thank you. So where are you from? Estados Unidos? Oh, I like your hairstyle” itd. W czwartej godzinie wspólnego czekania, wszyscy byli już najlepszymi znajomymi i powszechnie udzielała się atmosfera wycieczki szkolnej z wczesnej podstawówki. Każdy chciał być tym niegrzecznym cool chłopcem. Doszło do małej przepychanki przy rozdarciu żółtego podkoszulka „Brazil” o barierkę przed minibusem, spontanicznych braw przy przeskoczeniu grupy przyjaciół do następnej kolejki, chichotów na widok jeszcze kolejniejszej kolejki oraz wzajemnego podjadania sobie chipsów, kiedy w lokalnym sklepiku skończyło się całe dostępne jedzenie.
Na szczycie góry – tak, przyznam się do tego – nie poświeciłam za wiele czasu na podziwianie widoków. Pokusa była zbyt silna. Setki ludzi biegających we wszystkich kierunkach z kijkami do selfie i smartfonami, żeby zrobić sobie zdjęcie z Cristosem. Przy czym SOBIE to słowo klucz! Poprawiali fryzury, kładli się na ziemi dla lepszego kąta, przybierali uśmiechy pt „I´m sexy and I know it”, poprawiali Raybany i wrzucali posty online na Facebooka. A potem już każdy wiedział, że ten drugi wie, że właśnie mu robię zdjęcie i on też robi mi zdjęcie i on wie, że ja wiem i od razu wymieniamy się zdjęciami i dodajemy się nawzajem na Fejsie! A Cristos pozował spokojnie, zarówno do zdjęć pstrykanych u jego stóp, jak i do tych pstrykanych z helikopterów z turystami spod Pao de Acucar (7 minut w helikopterze = 250 PLN). W tle starsza para z Niemiec cedziła przez zęby: „scheisse selfies” [tak, czyt. szajse selfis!], wycofując się na schody. Jak mawia nasz przyjaciel Lukasz P. – rarytas!
Selfie z Pilsudskim
Przez kilka dni obejrzeliśmy Rio poruszając się po udeptanym turystycznym szlaku – od Cristosa Redemptora, przez Głowę Cukru (Pao de Acucar), dzielnice Santa Teresa ze słynnymi schodami w kafelkach i grafitti, centrum z wieżowcami i modernistyczną siedzibą Pertobrasu, po katedrę a´la betonowy statek kosmiczny i osławione plaże Copacabana i Ipanema. Od razu piszę – nie ma w tej chwili karnawału, nikt nie tańczy samby na ulicach w skąpych majtkach, jest wiosna, pada deszcz, a nasze polskie plaże w Gdyni i Sopocie spokojnie dorównują / przeganiają plaże w Rio.
Na koniec – miły akcent patriotyczny – pierwszego dnia na Ipanemie powitał nas pomnik Piłsudskiego. Wszystkich zainteresowanych informuję, że nie zrobiliśmy i nie przewidujemy selfie z Piłsudskim, ale jeśli bardzo chcecie – prosimy o nadesłanie Waszych selfie z nim, zamieścimy na blogu!
🙁
nie można dodawać komentarzy do poprzedniego posta. Skandal! zatem chcę TU zagłosować na historię nr 6!:) Uśmiałem się do łez. Poranki z Waszymi opowieściami stają się tradycją.
Świetne anegdotki!
Cudowne historie! Pamiętam czasy, kiedy pod słynna figurą było prawie pusto, to co się dzieje teraz jest niesamowite!