Im więcej krajów odwiedziłem, im więcej zabytków, miast, gór, krajobrazów widziałem, im więcej kultur dotknąłem w podróżach – stwierdzam, że coraz trudniej mnie zachwycić. Nadal czuję dreszcz emocji, kiedy przekraczam granicę, ale po jej przekroczeniu – porównuję nowoodwiedzany kraj z tym, co już widziałem – i trudno mnie zaskoczyć. Singapur po raz pierwszy od dawna mnie zaskoczył.
Dużym czerwonym napisem na deklaracji celnej “Kara śmierci dla przemytników narkotyków”,
Terminalem drugim lotniska Changi pokrytym dywanami,
Uderzeniem tropikalnego gorąca, kiedy dwie godziny po wylądowaniu wyszliśmy z pociągu metra i po raz pierwszy znaleźliśmy się poza klimatyzowanym pomieszczeniem!
Wielkimi betonowymi osiedlami a’la Ursynów na przedmieściach,
Fantastyczną jak na Azję organizacją i porządkiem – na każdym kroku i mnogością zakazów – na każdym kroku,
Pięknie oświetlonym nocą singapurskim CBD ze strzelistymi biurowcami,
Cudowną w smaku fajką wodną wypaloną przed dwupiętrowym barem między kilkudziesięciopiętrowymi wieżowcami,
Little India, dzięki któremu na godzinę wyemigrowaliśmy z powrotem do Delhi,
Smakami kuchni orientalnej w obdrapanym betonowym centrum handlowym w Chinatown.
Tym wszystkim może się jednak zachwycić każdy przybywający do Singapuru. Dzięki naszym przyjaciołom – Lavanyi i Pawłowi mieszkających od niedawna w tym mieście (i prowadzących blog IcedChai) – w naszej pamięci pozostanie jednak coś zupełnie innego i nieszablonowego.
Lavanya i Paweł zaprosili nas do wspólnego grillowania nad brzegiem Ciśniny Singapurskiej. Pomysł był na wskroś polski i iście genialny. Publiczny betonowy grill znaleźli wcześniej spacerując po parku na wschodnich rubieżach państwa-miasta. Już samo istnienie takiego miejsca jest zaskakujące, ponieważ w gęsto zaludnionym mieście położonym na równiku kultura wspólnego grillowania jest mało popularna. Jeszcze bardziej zaskakujący był fakt, że w supermarkecie udało nam się kupić kiełbaski reklamowane pod nazwą Polish Sausages i wyprodukowane w Stanach Zjednoczonych. Jako sałatkę zjedliśmy koreańskie kimchi, a całość popiliśmy duńskim piwem. Przez cały wieczór na horyzoncie migotały światła statków zakotwiczonych na redzie singapurskiego portu.
Na koniec czekało nas ostatnie zaskoczenie – Paweł oddał resztki jedzenia bezdomnemu, który spał na pobliskiej ławce. Pierwszemu i ostatniemu bezdomnemu, którego spotkaliśmy przez dwa dni pobytu w jednym z najbogatszych miast świata.