tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Paweł Nowakowski, Radek Pawłowicki

Rano pociąg z Baku zatrzymał się na granicy w Gardabani. Pogranicznicy pracowali powolnie, nigdzie im się nie spieszyło. Wypełniliśmy wjazdową deklarację celną, całą w makaronie, czyli gruzińskim alfabecie, i czekaliśmy cierpliwie przed wagonem. O dziwo, miejscowi po odprawie od razu zabrali rzeczy i gremialnie ruszyli do marszrutek i taksówek do Tbilisi, oddalonego o jakieś 60 km. Stwierdziliśmy, że ponieważ odprawa ma się ku końcowi, to niedługo odjedziemy z granicy, więc nie będziemy przepłacać i zaczekamy. Niestety, na tym przejściu granicznym nikomu się nie spieszyło. Wyjechaliśmy dopiero około 11:00, po pięciu godzinach spędzonych bezproduktywnie na siedzeniu przed wagonem i oglądaniu zapchlonych i wychudzonych kundli, które włóczyły się po chodniku licząc na jedzenie od podróżnych.

Gruzja powitała nas nie tylko okropnie zasyfionym kiblem na dworcu w Gardabani, ale także nieszczególnym dworcem w stolicy. Rozkruszone betonowe perony, poodrywany tynk, ciemne przejścia umazane graffiti. Zwykle w krajach byłego bloku sowieckiego dworce są wizytówkami miasta, pilnie strzeżonymi, tak też było w Azerbejdżanie. W Gruzji jak widać jest inaczej.

Na nocleg wybraliśmy Bus Station Hotel, który jak sama nazwa wskazuje znajduje się na dworcu autobusowym – Ortachala – jednym z trzech głównych w stolicy. Ortachala ma czasy świetności za sobą, kręcą się wokół niej podejrzane typy, hala jest zapuszczona i niemyta od ćwierćwiecza, i w zasadzie opuszczona, a w środku tego smutnego miejsca, w ciemnym korytarzu za rozwalonymi drzwiami znajduje się hotel. Jego jedyną zaletą jest cena – 7 USD za osobę za noc (w Tbilisi trudno o nocleg tańszy niż 15 USD nawet na kwaterze). Pokój klasy lux składa się z drzwi z zepsutym zamkiem, który wisi w nich na słowo honoru; z łóżka z zawszonym materacem; z wystroju godna uwagi jest różowa szmata zawieszona na ścianie (robiąca za gobelin?) w celach dekoracyjnych, oprócz niej ściany to goły beton, nieotynkowany; w wyposażeniu pokoju także śmieci zalegające pod łóżkiem, niesprzątnięte po poprzednich lokatorach. Mi do gustu szczególnie przypadł bliski zawalenia sufit w 'łazience’ oraz gustowna dziura w ścianie pod zlewem. Jak się okazało, nie było co narzekać, bo w hotelu były też pokoje bez okien, oczywiście tańsze, za jedyne 5 USD.













Na zwiedzenie najciekawszych miejsc Tbilisi potrzebowaliśmy dwóch dni. Obowiązkowe miejsca to plac Wolności, aleja Rustawelego, kilka cerkwi, twierdza, łaźnie. Warto zejść z głównych ulic i powałęsać się po bocznych alejkach, często obsadzonych drzewami, bardziej zapuszczonych, ze zniszczonymi fasadami, ale więcej mówiących o historii miasta niż Aleja Rustawelego z McDonaldsem i innymi zagranicznymi szyldami.





Trzeciego dnia spakowaliśmy plecaki i podmiejską marszrutką pojechaliśmy do Mcschety, ważnego ośrodka religijnego dla Gruzinów, zaledwie 30 minut drogi od zachodniego dworca. Głównym miejscem wartym odwiedzenia w miasteczku jest katedra, jedna z największych cerkwi w Gruzji. Dużo większe wrażenie robi jednak cerkiew Św. Jvari, którą łatwo wypatrzyć na szczycie góry. Dojazd niestety nie jest taki łatwy – to 8 km, a nie da się podejść piechotą, bo zanim zacznie się wspinać, trzeba przekroczyć trzeba dwie rzeki. My w celach oszczędnościowych zdecydowaliśmy się na negocjacje cenowe z kierowcą Wołgi. Wołga jak wiadomo jest samochodem o dużej pojemności – i faktycznie – zabrała całą naszą siódemkę. Nasze dziadowanie nie wyszło nam jednak na dobre, bo w połowie drogi złapaliśmy gumę. Nawet szczególnie nie zdziwiło to naszego leciwego kierowcy, bo opony w trzydziestoletnim przerdzewiałym gruchocie już dawno zapomniały, co to takiego bieżnik. Gorsze było to, że i lewarek pamiętał czasy Stalina i był nieskładalny, więc skończyło się tym, że musieliśmy samochód rozbujać, żeby wrzucić go na rozłożony lewarek. Godzinę później niż planowaliśmy dotarliśmy więc do ładnej cerkiewki, w której właśnie odbywał się ślub. Cerkiew jak cerkiew, ale dużo ciekawszy był widok ze szczytu góry na łączące się zielone rzeki i drogę poniżej. Po zjeździe z powrotem do miasteczka udaliśmy się na pyszne lobio, czyli potrawę z mielonej fasoli, i poszliśmy na dworzec, skąd chcieliśmy złapać elektriczkę do Gori.









Przygoda z kolejami gruzińskimi to osobna historia. Na dworzec wtoczył się zielony obdrapany pociąg. Wypakowany ludźmi po brzegi, bo pociągi są dużo tańsze niż autobusy, a przejazd przez pół kraju kosztuje zaledwie 1 lari (~1,7 zł). Było popołudnie, więc z Tbilisi wracało sporo handlarzy. I tak pociąg osobowy był w zasadzie towarowym, każdy z podróżnych jechał z przynajmniej trzema walizkami, skrzyniami, tobołami, pustymi kratami po oranżadzie itd. Brak okien w wielu miejscach w pociągu także miał swoje uzasadnienie – przez okna wyładowywano bagaż. W pociągu kwitł też handel obnośny, tj. handlarze pociągowi sprzedawali swoje barachło handlarzom wracającym z Tbilisi. Żeby zrobić zakupy w Gruzji nie trzeba iść do sklepu, wystarczy wsiąść do pociągu. Piwo, pieczywo, słodycze, lody (!), zeszyty, ołówki, buty – do wyboru, do koloru!



Wysiedliśmy w Gori – rodzinnym mieście Stalina. Przy dworcu zamknięta jakaś fabryka, po głównej ulicy łażą krowy – smutny obraz. Gruzin poznany w pociągu zaprowadził nas m.in. do remizy strażackiej, gdzie jak się poprosi można przenocować za darmo pod dachem, ale to opcja dla bankrutów, bo do dyspozycji jest zakurzone pomieszczenie w na wpół opuszczonym budynku bez prądu. Jako że Bogna była chora, a i nie byliśmy wyłącznie w męskim towarzystwie, zdecydowaliśmy się na nocleg w hotelu Intourist przy ulicy Stalina. W byłym ZSRR Intouristy należały do hoteli najwyższej klasy, przeznaczonych specjalnie dla cudzoziemców. Ten w Gori w 2007 roku dogorywał. Ma przestronny i przytłaczający wielkością hol, na górze eleganckie fotele i dwa czyste (ale nic ponadto) pokoje dostępne dla gości. Ale w korytarzu obok za zasłonką odsłaniało się inne oblicze Intourista – zakurzony, betonowy korytarz, zdewastowana wykładzina. Podobnie na wyższych piętrach. Chluba ZSRR jest w 90% zamknięta, a my byliśmy jedynymi gośćmi. Na szczęście dla polskich studentów można się za to wyspać tanio: płaciliśmy za 4 osoby śpiąc w 7.

Zaraz obok Intourista w Gori znajduje się Muzeum Stalina. Niestety od 2007 roku wejście i oprowadzenie z przewodnikiem kosztuje aż 15 lari (~28 zł!), co jest zdzierstwem nastawionym na turystów zagranicznych, bo tubylcy płacą 1 lari (1,70 zł). W środku byli Ada, Marcin i Paweł, którzy zgodnie orzekli, że jeśli w ogóle wchodzić, to tylko z przewodnikiem. W środku są zdjęcia, pamiątki (m.in. podarunek z wałbrzyskiej fabryki), biurko Stalina itd. Przed muzeum (na szczęście za darmo) stoi pomnik, no i domek, w którym Stalin mieszkał przez około 4 miesiące, gdy był w wieku szczenięcym. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby domek nie był przykryty betonową konstrukcją ze stylowymi kolumnami, która to schroni ten domek przed zniszczeniem od deszczu i śniegu…



Po zwiedzeniu Gori wsiedliśmy w marszrutkę do Uplistscyche, skalnego miasta położonego około 10 km dalej (wejście 5 lari). Miasto powstało tam w starożytności, na przecięciu szlaków handlowych, i mieszkało tam 20.000 osób. Skorzystaliśmy z usług lokalnego przewodnika (10 lari za grupę – warto – inaczej to tylko spacer wśród kamieni), który wskazał nam, która dziura służyła jako kanalizacja, gdzie była szkoła, zakłady rzemieślnicze itd.





Główną atrakcją Uplistscyche była jednak gruzińska telewizja IMEDI, której dziennikarka zaczepiła nas i poprosiła o wypowiedź na temat „Czy w tym miejscu jest czysto i co sądzisz o czystości w Gruzji” – w związku ze Światowym Dniem Czystości (?). Cała nasza szóstka (Bogna leżała chora w hotelu w Gori) zgodnie odpowiadała, że jest czysto i nie ma nic do zarzucenia. Po udzieleniu dwuzdaniowego wywiadu przemyślałem jednak sprawę i stwierdziłem, że nikt nie pokaże w TV tak bezbarwnej i małokontrowersyjnej wypowiedzi. Na szczęście pojawiła się druga szansa, tj. w trakcie poprzedniego nagrania zacięła się taśma i poproszono nas o ponowną wypowiedź. Więc zaznaczyłem: „Tak, jest tu dość czysto, choć tam w kącie za skałami leżała kupa śmieci i można by trochę poprawić. Ale muszę powiedzieć, że ostatni tydzień spędziliśmy w Azerbejdżanie i w porównaniu z nim Gruzja jest generalnie bardzo czysta”. Wieczorem w głównym wydaniu dziennika ukazał się materiał z Uplistscyche, a w nim Marcin z Adą przechadzający się wśród ruin i moja wypowiedź. Gdy piszę te słowa jest grudzień 2007 i zaledwie dwa tygodnie temu Michaił Sakaaszwili zamknął z hukiem telewizję IMEDI jako opozycyjną dla jego rządów. W lipcu skorzystaliśmy jednak z gościnności ekipy IMEDI, która podwiozła nas autostopem prosto po hotel Intourist do Gori.








Tymczasem wrzuciliśmy bagaże na dach ostatniej tego dnia marszrutki do Borżomi. W czasach ZSRR miasto było słynnym uzdrowiskiem, do którego na wczasy zjeżdżali obywatele wszystkich republik związkowych. Transformacja nie wyszła miastu za zdrowie, i dzisiaj niegdyś bogate hotele, domy wypoczynkowe świecą pustkami, a spora część z nich jest w ruinie. Bogaci Rosjanie wybierają dzisiaj prawie wyłącznie Soczi, i większość kuracjuszy to biedni emerytowani Gruzini, którzy jeżdżą do wód raczej z sentymentu. Lokalny samorząd stawia na turystów zagranicznych, a z myślą o nich stworzył nawet punkt informacji turystycznej, gdzie po angielsku i rosyjsku można się bez problemu porozumieć. Odnawiany jest park zdrojowy, ale lokalna woda źródlana, może i lecznicza, dla nas była nie do przełknięcia i zbierało nam się na wymioty już po pierwszym łyku.







Wybraliśmy się do Borżomi niejako przy okazji, bo stamtąd chcieliśmy iść na krótki 3-dniowy trekking w góry. Niestety od 2007 roku obowiązują we wszystkich gruzińskich parkach narodowych niemałe opłaty, tj. 15 lari za wstęp i 10 lari za każdy dzień pobytu. Mnogość strażników, tzw. Rangersów uniemożliwia pobyt bez specjalnie wykupionej opłaty (uwaga – można to wykupić wyłącznie w dyrekcji parku w Borżomi!), a zezwolenie jest sprawdzane przy wejściu, przy wyjściu i na trasach.










Bogna nadal była na antybiotykach i została w mieście na kwaterze (15 lari) więc byliśmy zmuszeni ograniczyć nasze plany do jednego noclegu. Pierwszego dnia w dość wolnym tempie podeszliśmy do chatki pod Lomis Mta (6 godzin marszu), gdzie spędziliśmy noc w towarzystwie Słowaków i Litwinów. Góry te są dość frustrujące, tj. do wysokości 1800-2000 metrów pokrywa je bardzo gęsty las, także pierwsze godziny to mozolne drapanie się po błotnistych ścieżkach i przez krzaki, ale odsłonięta grań wynagradza trudy wędrówki. Optymalnie warto spędzić w tym paśmie 3 dni, w którym to czasie można zobaczyć najciekawsze, czyli najwyżej położone tereny. Chatki w których można nocować są podstawowo wyposażone, są to drewniane schrony z równie drewnianymi pryczami, więc trzeba zabrać własne jedzenie i sprzęt biwakowy łącznie z garami. Szlaki w parku są bardzo słabo lub w ogóle nieoznaczone.





Na popołudnie drugiego dnia po forsownej trasie i zejściu na rympał korytem strumienia dotarliśmy do Kvertvisi, skąd udało się złapać lokalną marszrutkę z powrotem do Borżomi (1 lari). Następnego dnia skoro świt ruszyliśmy z powrotem do Tbilisi. Spieszyliśmy się, bo mieliśmy nadzieję dostać się na wieczór do Omalo w Tusheti. Plan był ambitny, bo przejazd przez pół Gruzji zajmuje trochę czasu. O 12:00 byliśmy w stolicy, przejechaliśmy metrem do centrum gdzie w sklepie (przy stacji Rustaweli) z zagraniczną żywnością uzupełniliśmy zapasy kaszek dla niemowląt na śniadania i inne jedzenie, wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy na trzeci dworzec autobusowy w Tbilisi (przejazdy tranzytem przez stolicę są bardzo upierdliwe). Po negocjacjach cenowych siedzieliśmy w busiku do Alvani k. Telavi.






Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.