I Rajd Ekonomisty
czyli spotkanie ekonomistów-turystów z AE w Poznaniu i SGH w Warszawie

Pomysł integracji ludzi z różnych uczelni – iście szatański – zrealizowany z naszej strony przez Wojtka i Michała, a z drugiej nie mam pojęcia przez kogo. W każdym razie w nocy ze środy na czwartek wsiedliśmy do Wetliny, przedtem targając (Wojtek i ja) z Ursusa 87 koszulek rajdowych. Liverpool wygrał w karnych z Milanem w finale Ligi Mistrzów więc nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego początku…

Połowa zdjęć zamieszczonych na tej stronie została zrobiona przez Pawła Nowakowskiego, którego niniejszym serdecznie przepraszam za to, że przez trzy miesiące nie zaznaczyłem tego. Sorry.

Dzień zerowy
…z perspektywy Wojtka…

W pociągu – jak Radko już wspomniał – było wesoło. Choć nie wszyscy wiedzieli, że akurat odbywa się finał Ligi Mistrzów, jeszcze mniej wiedziało kto w tym finale gra, a tylko nieliczny odsetek zdawał sobie sprawę, że występował tam nasz człowiek, to nie przeszkadzało to chwilę poskandować: Je-rzy-du-dek! Naprawdę wesoło zaczęło się po północy, gdy do mojej skromnej osoby W.O. doszedł sms z Katowic, że z dwudziestu zapowiedzianych osób w Bieszczadach nie pojawi się… nikt. Radość nasza z powodu możliwości noszenia nadmiarowych koszulek nie miała końca, gdy nad ranem okazała się rzecz podobna, tym razem dotycząca Krakowa.

…oraz Przemka
Jest 1:15 w nocy. Właśnie wróciłem ze Stajenki Pegaza, gdzie przez parę godzin opowiadaliśmy bratu Piotra Sz., jak to było w Bieszczadach. Jak człowiek tego nie spisze, to wszystko zapomni… nie licząc już wcale tego, czego w ogóle nie zarejestrował :-/ Ale od początku…

Wpadam na dworzec – stały punkt gry – kasa nr 1. Znane uśmiechnięte mordki i kilka nowych wedle tradycji, witają się wszyscy serdecznie jak Bóg nakazał. Paat zrobił trochę bajzlu zdjęciami z Majówki hehe – się działo!! Zajęliśmy sobie strategicznie w pociągu, zadowoleni, prawie pusty wagon. Ledwo po ujechanym pół kilometra, kiedy to NARESZCIE straciliśmy z oczu wymachującą w naszą stronę na poznańskim peronie górnymi kończynami Płytką, uśmiechnięta nieznajoma oświadczyła nam, że wagon w którym siedzimy, będzie odłączany we Wrocławiu, i bynajmniej nie jedzie tam gdzie planujemy – czyli do Krakowa. Nic się nie zastanawiając, korzystamy z rady siejącej popłoch „dziewki”, i w Lesznie robimy akcję biegu na ok. 200 m wzdłuż peronu z wykrzykującymi do nas z pociągu różne pierdoły podróżnymi. W Krakowie przesiadka. Tu już się niestety nie udało… wyodrębniła się pierwsza frakcja – „Frakcja Krynicka”. Czyżby 6-osobowe Koło Rachunkowości stwierdziło, że STK słabo radzi sobie w terenie (w czym mieli dużo racji, ale o tym później… i nieprawda hehe), i nie ma zamiaru iść z nami na potępienie? Wsiedli spokojnie w inny koniec pociągu i wylądowali rano 200 km od Zagórza w pięknej Krynicy – eeech ci turyści – wszystko zrobią, by maksymalnie wykorzystać czas i zobaczyć jak najwięcej 😉

Dzień pierwszy
…z perspektywy Radka (trasa przez Połoninę Wetlińską)…

Wylądowaliśmy rano w Zagórzu. W.O. (Wielcy Organizatorzy – Michał Staszczuk i Wojtek) utargowali przejazdy busami. Za przejazd na Przełęcz Wyżnią zapłaciliśmy po 9 zł, choć Michał S. przyznał, że gdyby wiedział, jak daleko jest do celu, to nie targowałby się z busiarzem 😉

Na Połoninie masa ludzi. Jak w supermarkecie. Walą i walą jeden za drugim. No ale nic dziwnego – długi weekend jest. Jakoś ciężko się idzie w tym słońcu. Minimum trzydzieści stopni w cieniu. Zatrzymujemy się na dłużej na Przełęczy Orłowicza. Byczymy się leżąc na trawie, kiedy słyszymy nad nami kawałek rozmowy „…bo teraz oceny z języków wliczają się do średniej…”.

„To SGH!” krzyczy Paweł. I faktycznie – spotykamy w tym miejscu grupę z uczelni, no bo kto debatowałby o takich rzeczach w środku gór…? 😉 Na szczęście zacierają złe wrażenie i kupują od nas jedną z czterdziestu kilku koszulek rajdowych (których mamy 'lekki’ nadmiar). Zawsze jakieś 150 g mniej w plecaku 😉

Na zejściu z Orłowicza leży sporej wielkości płat śniegu. Posłużył nam:
a) do dziecinnych harców w śniegu,
b) przetopienia na wodę pitną – bo z nią krucho było tego dnia…
Leźliśmy i leźliśmy tym czarnym, a potem zielonym szlakiem. Lesiste to jak cholera, ani jednego widoku, do tego góra, dół, góra, doł. W pewnym momencie szlak był na tyle zarośnięty, że trzeba było pchać się przez krzaczory. I ten skwar. Jak bum cyk cyk byłoby dużo przyjemniej mieć butelkę wody więcej, bo latanie o suchym pysku po lesie to ja mogę sobie bez łaski zrobić w Lesie Kabackim 😉

Koniec końców w Terce wylądowaliśmy przed 20stą – mniej-więcej na 35 GOCie, a więc już zdeczko zmęczeni. Zagotowaliśmy obiadek na kuchence, wypiliśmy kilka piw, wcięliśmy lody i obleśną kiełbasę za 8,50 zł (to ja).

Do szkoły podstawowej w Bukowcu dotarliśmy pi razy drzwi przed dziesiątą, gdzie integracja poszła zadziwiająco dobrze. Przemek, Piotrek i Olek czyli wszyscy (poprawcie mnie, jeśli się mylę?) gitarzyści zmieniali się na gitarze. „Anioł i Diabeł”… „Pszczółka Maja”. Nie zabrakło też „Smalcu” czyli covera grupy trójmiejskiej Napierdalator – w wykonaniu Wojtka, Michała i moim 😉

Posłuchaj utworu „Smalec” w wykonaniu Patyczaka (1,46 mb).



















…z perspektywy W.O. Wojtka ;)…
Na trasę zgłosiło się pięciu chłopa a zaczęliśmy od jedynej w moim krótkim życiu mszy w czasie której przez wąski prześwit w samym środku tłumu wiernych co chwila przejeżdżał samochód…

W Baligrodzie w okolicach 13 spotkaliśmy przypadkiem całą ekipę z Poznania i mieliśmy parę godzin lasu na wstępną integrację. Trasa grzbietem Durnej w kierunku Łopiennika nie obfitowała w widoki. Uroczą okazała się dolina Łopienki, gdzie zdecydowaliśmy zrobić obiad na ognichu przy cerkwi. Przy okazji wymieniliśmy się doświadczeniami z Poznaniakami, którzy byli mocno zdziwieni, że mieszanka najtańszego ryżu, konserwy i sosu zagotowana na ognichu może być smaczna 🙂 Po ognichu mieliśmy niepowtarzalną wprost okazję potrzymać konie, które spokojnie przeżuwały trawę, a ich właściciel spokojnie wypalał papierosa ciesząc się, że znalazł jeleni do trzymania koni 🙂

Po obiadku ekipa się podzieliła na Warszawę i Poznań. My poszli górą, oni doliną (drogą dokładniej). Jeżeli ktoś uważa (tak jak my wtedy) że wożenie tyłka stopem nie przystoi turyście, niech nie czyta opisu drugiego dnia. Z Korbani piękne widoki na Solinę i pasmo połonin. Pod Korbanią, w Bukowcu smaczne piwo.

…oraz z perspektywy Przemka.
Po cięęęężkiej nocy w pociągu ze studiem Tatoo, pomknęliśmy busem, niczym kolejką górską (każdy czuł co wcześniej zjadł), z Zagórza do miejscowości na L (tu wychodzi moja słabość i fakt nieposiadania mapy – nie pamiętam wszystkich nazw miejsc(owości)).

Dzieci – jak to dzieci – zainteresowały się od razu pięknym czołgiem, którego musieliśmy obejrzeć zarówno z boku, z góry, jak i od środka, gdzie nie podarowaliśmy mu dotknięcia żadnej ruszającej się części. Niestety – nie wystrzelił 9 Po rozdaniu koszulek zostawionych dla nas przez SGHowskiego „Trampa” ruszyliśmy wreszcie w trasę. Dobrze, że w ten jakże SŁONECZNY dzień choć jeden sklepik po drodze był czynny – każdy kupił sobie na drogę Kubusia (czy co kto tam lubi).

Już przy pierwszym podejściu spotkaliśmy współtowarzyszy „I Rajdu Ekonomisty” z SGH. Na razie 6 sztuk (same chłopy!!… niesłychane). Ale wporzo goście. Po drodze zdecydowaliśmy się z Agatą Ś. i Kasią J. na zdobycie Łopiennika – wykluczało to co prawda możliwość uczestniczenia w niesamowitym obiedzie pod chmurką, którym kilkoro Setkowiczów zostało uraczonych przez Trampowców oraz dojścia do pierwszego noclegu (szkoła w Bukowcu) za dnia. Ale cośmy widzieli – to nasze. Wiemy już co na Łopienniku w trawie puszczy i nie jest to bynajmniej świerszcz : O mało nie gubiąc „szlaku” zeszliśmy do doliny Łopienki (te dwie nazwy sprawiały nam niebywałą trudność).

Tam, przy bazie namiotowej PTTK, spotkaliśmy bardzo miłego 38-letniego człowieka, który nie szczędząc przekleństw „kurde” i „kurka wodna”, poopowiadał nam co myśli o Bieszczadach. Tu – w „chaszczach bieszczadzkich”, nie ma może tak pięknych panoram jak na połoninach, ale jest ciekawie i nie ma tłoku na szlakach… no, chyba że sami sobie go nawzajem robiliśmy 😉 Co się okazało, spotkał on wcześniej we wsi na L, jedną z naszych grupek (Lidka, Wronka, Olo, Paat, Piotrek… hmm – Miśka? pewnie kogoś pominąłem – z góry przepraszam) pijących chmielowy napój!! Mamy Was!! Przed nami nic się nie ukryje!! A sama baza – piękna! Musimy tam koniecznie kiedyś przybyć i postacjonować. Doszliśmy następnie do cerkwii, przy której było drzewo z wielką dziuplą, w którą oczywiście paru dzięciołów nie wahało się wejść (co widać na zdjęciach) 😛

Dalej już spokojnie, w pełnym mroku, z gitarą na szyi i śpiewem na ustach, przebyliśmy drogę do Terki i do Bukowca. W sklepie w Terce jeszcze się od „Tubylca” dowiedzieliśmy, iż podobno jakaś ciemnowłosa niewiasta podążająca do Bukowieckiej szkoły (wywnioskowaliśmy, że chodziło o Sierpę : ) umówiła się z nimi o 22 pod szkołą… eeech te baby – a wyjątkowo tylu własnego chłopa mieliśmy na rajdzie (nic nie docenią 😉

W szkole naszą trójcę (bynajmniej nie świętą) przyjęto królewsko – okrzykami i oklaskami. My takoż resztę – ze śpiewem na ustach przywitaliśmy. Pooglądalibyśmy jeszcze piękne gwiazdy na zewnątrz, ale do takiego towarzystwa nie można było nie dołączyć! Śpiewaliśmy i integrowaliśmy się z „innymi uczelniami” (czytaj SGH, bo Wrocław, Katowice i Kraków nie zdołali się wystarczająco zorganizować) do „samego rana”… to był chyba pierwszy rajd jaki pamiętam, na którym nie zdołałem ani razu zagrać „Czarnego blusa o 4 nad ranem”… mimo, iż miałem 3 szanse :-] No i co! Jakoś udało nam się z SGH dostroić! hihi!

Dzień drugi
…z perspektywy Radka (piwo i sen w Solinie)…

Na ambitną trasę z Soliny przez Jawor i dalej niebieskim aż do Polany – oprócz mnie – poszli też Michał Wojciechowski i Wojtek. Co to dla nas, dostaniemy się przecież do Polańczyka raz-dwa, potem te 25 GOTów i jesteśmy na miejscu. Wszystko ok, tylko:
a) dostałem udaru słonecznego jeszcze z dnia poprzedniego = bolał mnie łeb
b) autobus z Bukowca do Polańczyka poza sezonem nie jeździ
c) było upiornie gorąco.
Ad. a) Taki już los luzerów
Ad. b) Złapałem stopa dla dwóch osób, Michał W. i Wojtek pojechali, machnąłem kolejny samochód kilkanaście sekund później… i byłem w Polańczyku wcześniej niż oni 😉
Ad. c) Zobrazować dramaturgię sytuacji pomoże następująca anegdotka: Polańczyk. Trzech gości z plecakami przy skrzyżowaniu. „Z tamtej górki jest świetny widok” twierdzi jeden. 200 m, do tego jakieś 0,15 GOTa podejścia. A ja prawie umarłem podchodząc 🙂

Generalnie już w Polańczyku stwierdziłem, że ja dzisiaj jednak w góry nie idę. Wojtek przekonał się, że nie idzie, kiedy łapaliśmy stopa do Soliny. Pozostał problem z Michałem, bo ten upierał się, że idziemy i nie ma mowy żeby zrobić inaczej. W Solinie zjedliśmy pycha lody włoskie (3 zł duże) dla ochłody, a potem Michał wykoncypował, że siądziemy sobie na jednym, góra dwóch, piwach, co nas zregeneruje i nabierzemy sił.

Biedny Michał, naiwny, my już z Wojtkiem wiedzieliśmy, że spod parasola się nie ruszymy 😉 Jednak stało się inaczej – po trzecim piwie ruszyliśmy się spod parasola w pobliski cień gdzie spaliśmy twardym snem (coś mi się nawet śniło!) przez dobre trzy godziny.

Potem Michał z Wojtkiem wykąpali się w Solinie, zjedliśmy obiad. A jak zdawałem czwartą butelkę od piwa (istotne: ze zdartą etykietą), to pani ekspedientka była wyraźnie zniesmaczona, że musi się ruszyć za ladę.

EKSPEDIENTKA: Na co pan czeka, na kaucję, tak?
JA: Tak, inaczej bym tu nie sterczał dłużej
EKSPEDIENTKA: 50 gr, tak? A co to w ogóle za piwo? Znowu ma zdartą etykietę. Czemu to zrywacie?
JA: A bo widzi pani, ja zbieram etykiety, i za każdym razem jak mam butelkę w ręku to zrywam z przyzwyczajenia…
EKSPEDIENTKA: Tak, wy faceci to jesteście jednak solidnie popierdoleni.

Powrót z Soliny przebiegał gładko. Stwierdziłem, że jadę samemu bo szybciej się dostanę i faktycznie – po 25 minutach dotarłem do Polańczyka, potem hop-siup w okolice Bukowca (zostałem poczęstowany na stopie świeżutką pajdą chleba ze smalcem!), a jakieś 5 minut później – szybko do Polany. Gdzie spotkałem Michała S., Piotrka i Tomka. A potem trafiliśmy do stodoły.

W tak zwanym międzyczasie wyszło na jaw, że Wojtek z Michałem W. jednak na nocleg nie dotrą, bo ledwo (na 23) dojechali do Bukowca, gdzie w końcu przespali całą noc. A inni geniusze (co mylą północ z południem 😛 ) dojechali z Sękowca busem o 23… Grunt to orientacja w terenie 😛 (ale o tym poniżej… 😉








…oraz z perspektywy Przemka.

Kolejny dzień był pokręcony jak Renata Beger. Zostały wymyślone aż 4 trasy. Ale ogólnie w ciągu całego dnia nasz 38-osobowy rajd (a miało być nas ze 100 hehe) podzielił się na tyle grup, grupek, podgrup i podgrupek, że mało brakowało, a każdy by sobie własną trasę znalazł! =/

Generalnie, najprostsza wersja trasy pozwoliła jednej z grup zwiedzić całą docelową wioskę (Polanę), w której znajdowała się upragniona STODOŁA. No dobrze dobrze – już przemilczę fakt, że właścicielami stodoły nie byli wcale państwo Wujek, tylko „wójt” owej wsi, i to na dodatek były (wreszcie się STK wykazało) 😉

Inna trasa, obrana przez doświadczonych Trampowców, okazała się jednak nie do przebycia, gdy zaczęli w jakiejś miejscowości niedaleko Bukowca „kłaść górę”, na którą mieli się wdrapać 🙂 Przynajmniej jeden z nich dojechał stopem do Stodoły… reszta najwidoczniej w swoim stanie już nie wzbudzała wystarczająco dużo zaufania 😉

Trzecią i ostatnią trasą (nie wiem czy czwartą ktoś poszedł) wędrowała najliczniejsza grupa. Już sama droga z Bukowca do Terki przyprawiła nam trudności… bo te szlaki jakoś tak rysują i te ścieżki tak sobie prowadzą gdzie popadnie ;-P

Po drodze kilkoro gdzieś się zapodziało (poszli na łatwiznę i przeszli San mostem), a pozostałe 22 lub 23 os., po wypluskaniu się w czasie pikniku przy Sanie, pobrnęło w stronę brodu przez San w Krywnem. Po drodze mijaliśmy piękne budowle wzniesione przez bobry (dzięki którym bagno, przez które się przedzieraliśmy, nie było stawem) oraz kałuże pełne kijanek. Ciekawe ile z nich ma zadatki na piękne królewny…

Przejście San w bród było nielada wyzwaniem! Parę osób co prawda „poległo” (m. in. nasza doświadczona Ania Z. oraz Sylwia z SGH, nie mogły oprzeć się pokusie by się wykąpać w pełnym rynsztunku), ale przygoda zapewne pozostanie im w głowach do końca życia. Agat(k)a, aby tradycji stało się zadość, straciła na rajdzie swoje klapki. Właśnie tu puściła jednego Sanem dla potomnych, a potem uroczyście wrzuciła tam drugiego. A co! Niech ten pierwszy nie będzie samotny!! hehe

Tu też (przed brodem) wyodrębniła się następna frakcja: „Frakcja bojkotu brodzenia w Sanie”, do której (razem z zarządem) włączyły się 2 osoby. Oboje – Miśka z Marcinem (bez nazwisk ;-)) – mieli przejść następnym mostem, ale widocznie Zatwarnica tak ich urzekła, że postanowili tam zostać.

„Brodziarze”, po godzinie suszenia nóg i przebierania się w „suche” ubrania i buty, ostrym podejściem ruszyli(śmy) dalej. Niedługo potem, nasi warszawscy przyjaciele byli czelni zaproponować przejście na tzw. szagę, by skrócić cierpienia dzisiejszego dnia. Na to my (doświadczeni turyści), znając przysłowie, że „kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje”, nie poszliśmy na to ułatwienie. Żegnając się z nimi na dobre, poszliśmy dalej szlakiem 🙂

Kilka km dalej, po romantycznej, grupowej kolacji na asfalcie, zdecydowaliśmy się pójść swoją „szagą”. Niestety, nie dość że kompas nam nie działał (NO COMMENTS ;-P ), a strumyki za górką płynęły nie w tą co trzeba stronę, to jeszcze szlak został gdzieś „zatarty”. hmmm… i gdzie tu iść??!?! Jak to mawiał stary baca (bo my znamy dużo takich góralskich powiedzonek i tylko dzięki nim jeszcze wszyscy żyjemy hehe ;)) „jak si robi cimno w górach, to ca iść w dół”. No i takeśmy zrobili, hey! Szkoda tylko, że to w dół nie prowadziło na północ w stronę Polany, tylko gdzieś na południe! Widzimy pierwsze światła. Majdan!! – każdy z nadzieją wykrzykuje sobie w głowie. Niestety – Sękowiec :-] …18 km po linii prostej od celu, bez noclegu, po 22:00, głodni, brudni (kto się w Sanie nie wykąpał) i marudni… to był moment, w którym trzeba było urwać demokrację – załatwiamy busa i „na tarczy” pędzimy na ognisko z kiełbaskami do stodoły pełnej pachnącego sianka w Polanie.

Ile to w sumie frakcji?? Na pewno jeszcze kilka pominąłem 😉


















Dzień trzeci
…z perspektywy Radka (trasa przez Otryt)…

Rano w stodole wszyscy się zwijają szybko, schodzą z plecakami na dół. „No tak” przemknęła mi myśl „jest już późno, pewnie 9, znowu przespałem cały ranek”. Wygrzebałem się spod siana, spakowałem, wyległem na dwór, wyjąłem zegarek i… zakląłem. 7:45!!! Brrrr!!! Jak można tak wcześnie 😉

Bo śniadanku przenieśliśmy się pod sklep w Polanie, tam zjedliśmy po lodzie, a potem zaczęliśmy monotonne podejście drogą na Otryt. Koszmar. 35 stopni w cieniu. Razem z Pawłem mieliśmy na szczęście namoczone solidnie ręczniki, pomagały przeżyć ten skwar (wysysaliście kiedyś wodę z ręcznika? 😉

Szlak na Otrycie atrakcyjnym (czytaj: zacienionym), choć zdeczko monotonnym jest. Dlatego też zaczęliśmy z Pawłem śpiewać piosenki stare i lubiane. „Ogórek”, „Deszcze niespokojne”, „Zając poziomka” a także „Jesteśmy na wczasach”. Wesoło i fałszywie było 😉

Chata Socjologa na końcu grzbietu. Uwaga: źródło wody jest, ale 300 m w linii prostej i jakieś 50 w pionie. I noszenie wiadra z wodą przy ekstremalnym upale jest sporym wysiłkiem. Nigdy więcej noszenia wiader! Już lepiej umrzeć z pragnienia 😉

Czas niestety Trampy gonił, więc wdępnęliśmy ostrzej do Lutowisk, gdzie byliśmy w sam raz na czas, aby wypić jedno piwo, kupić następne (Jagiełło Light; 1,25 zł) i wpakować się do busa do Zagórza. Po drodze oczywiście drałowaliśmy „na skróty” bo przecież wioskę już widać, o tam!, jak blisko 😉 Więc nadłożyliśmy trochę drogi. Szlaki są jednak układane w sposób racjonalny i przemyślany…

18:00 Zagórz. Hop-siup do pizzerii Malibu na margharitę, do sklepu po zimne piwa, bo skwar był. 19:02 odjazd. Z pamiętnika podróżnego: Tomek dostał piwo od Niemców za robienie za tłumacza przy rozmowie z konduktorem; ja lunatykowałem po przedziałach; doszło do małej scysji między mną, a Michałem W.; dostaliśmy pozdrowienia z Itabai… fajnie było! 🙂

…z perspektywy Przemka…
Rano wszyscy pięknie wyspani popędziliśmy do misek z wodą aby się umyć (ach te komforty 😉 Śniadanko na podwórku u Wujków-wójtów, zabawy „z deską” (niby taka deska, a tylu chłopów ubawiła), i znów podzieleni popędziliśmy w siną dal. Dziś podłączyłem się do grupy zdobywającej Otryt. Czekolada tam tak smakowała, że człowiek by ją „łyżkami jadł”! Pod koniec tej dłuuuugiej góry ujrzeliśmy nową wersję „Chaty socjologów”. Z zewnątrz prezentuje się całkiem monumentalnie, obita świeżym, jasnym drewnem. A od wewnątrz – „socjologowie” są jeszcze w lesie, ale szykuje się nieźle.

Wronce udzielił się socjologiczno-filozoficzny klimat, i zaczęła prawić jakieś dziwności: „Emilka, idziemy szybciej bo idziemy wolniej?” (jęz. polski: Co autor miał na myśli?). Mimo tego uniesienia Wronki, nie dało się nie zauważyć w tej sekwencji ekonomicznego podtekstu z badań operacyjnych ;-P

To już dzisiaj PRAWIE cała reprezentacja z SGH nas opuściła – oprócz dzielnego Wojtka. I jego zdrowie!!! Na pewno nie żałował tego kroku, nawet pomimo hałasu budzików z kilku(nastu?) komórek o 4 nad ranem, kiedy to podjęliśmy ostatnią próbę (jak już wcześniej wspomniałem – nieudaną) odśpiewania rajdowego hymnu poranka.

Na trzeci nocleg mieliśmy największą szkołę, jaką mogliśmy sobie w ogóle wyobrazić! (nie myślałem, że jakakolwiek wieś może mieć tak ogromną szkołę!!) Korytarz wyposażony w zwierzęce maski karnawałowe okazał się świetnym miejscem na śpiew, konkursy sportowe (pamiętacie – Magda wtedy wygrała 🙂 jak i na spanie.










…nieszczęścia chodzą parami (z perspektywy Wojtka i Michała) 😉
Zaczęło się owego nieszczęsnego dnia, kiedy mieliśmy szybko wrócić stopem po całym dniu obijania się. Postaram się wypunktować historię naszego nieszczęścia a potem szczęścia:

Historia nieszczęścia:
18:00 czekamy na stopa do Polany (przez Polańczyk, Bukowiec, Rajskie, Olchowiec) razem jakieś dwadzieścia kilka km.
20:00 łapiemy i jedziemy do Polańczyka ze strażnikiem granicznym (6 km).
22:00 jeszcze w Polańczyku
22:30 jedziemy do Bukowca z leśnikiem!
23:00 próbujemy namówić ludzi w knajpie żeby może się ruszyli i nas podwieźli. Jedni nawet wyrazili chęć, ale nie było benzyny w baku… Pijemy piwo w knajpie i ochoczo idziemy szukać noclegu.
23:30 nikt nam nie udostępnia stodoły, więc idziemy na pobliską polanę. Plan jest taki, że rano o 6:00 wstajemy i dajemy ostro przez Otryt do Chatki Socjologa.
08:00 wstajemy, pogoda wyśmienita (chyba będzie ciepło). Plan jest taki, że szybko łapiemy stopa do Rajskiego, a stamtąd dajemy ostro przez Otryt.
08:30 Plan jest taki, że idziemy skrótem obok Tołstej oszczędzając czas na dotarcie do Rajskiego
09:15 Już wiemy, że cienko nam idzie skracanie. Dla poprawienia naszej sytuacji idziemy 30 minut przez krzaki i pokrzywy nie zyskując na tym absolutnie nic (poza polepszeniem krążenia w nogach- patrz pokrzywy).
09:45 już w Rajskiem. Plan jest taki, że 30 minut próbujemy łapać stopa a jak się nie uda to ostro dajemy przez Otryt.
10:00 ostro dajemy przez Otryt
10:10 znów na tej samej szosie (nie znaleźliśmy ścieżki na grzbiet). Temperatura przekracza 30 stopni, a marsz po asfalcie nie należy do przyjemności, więc plan jest taki, że łapiemy stopa od razu do Czarnej (za Polaną).
11:00 coś nie chcą brać
11:30 „K…a ja p…le zatrzymaj się ty ch…u”. Idziemy dalej. Zaraz potem zatrzymuje się samochód; facet i babka pytają czy do Polańczyka to dobrze jadą. My: nie, Polańczyk to w drugą stronę. Oni: no, to nie macie szczęścia. Ich wniosek totalnie nas zaskoczył…
Około 12 Jedziemy!!! Aż 2 km.
Jesteśmy w Olchowcu i pijąc piwo próbujemy zaczaić za jakie grzechy…
Znów na trasie (o dziwo niewiele się zmieniło w dalszym ciągu gorąco i dalej po asfalcie). Zaczynają nas boleć głowy.

Historia szczęścia:
1) Jedzie maluch, ale nie taki zwyczajny. Jest biały, co symbolizuje jego czystość i niewinność. Ma 30 lat, przewoził już drewno i z całą pewnością mocno „śmigany”. Nie zatrzymuje się od razu, bo z miejsca pod górę nie ruszy. Rzeczy przytraczamy do bagażnika na dachu. Drzwi zamykają się dopiero jak się nimi mocno j… (trzaśnie). Jest tylko hamulec ręczny, nie ma siedzenia pasażera, a samochód odpala tylko na kija wsadzonego w rozrusznik. Kierowca to 60 paru letni dziadek w samych slipkach, przypakowany jak Arnold. Mówi w jakimś dziwnym narzeczu, ani Ja, ani Wojtek nie rozumiemy, ale kiwamy głowami i ładnie się uśmiechamy. No to jedziemy…
2) Coś się psuje ten nasz Rydwan Bogów (pozwolenie na jazdę ma na jeszcze 7 dni, bo w warsztacie powiedzieli, że to już nie da rady jeździć). Dziadzio zatrzymuje wóz, wrzuca bieg na luz (toczymy się do tyłu); nagle wrzuca bieg samochód robi głośny khukhukhu, no i stoimy. Poszła pompa paliwowa. Tu nasze drogi rozchodzą się (chociaż nie do końca jak się później okaże).
3) 5 minut i jedziemy Fiatem Punto z właścicielką stodoły, w której spała poprzedniego dnia cała grupa.
4) Już w Czarnej. Pijemy piwo, jemy kiedy okazuje się po jakiejś godzinie, że komórkę gdzieś zgubiłem (to się zalicza do nieszczęść). Okazuje się, że została w Białej Karecie. Szczęśliwie dziadzio naprawił furę i umawiamy się pod kościołem. Boski Achilles nie mógł odblokować komóry, bo wcześniej ustawiłem ruskie menu…
5) Po rozstaniu z Wojtkiem spotykam najpierw Poznań potem już „naszych”.

Dzień czwarty
…z perspektywy Przemka.

O poranku szybkie zakupy, pamiątkowe zdjęcie, i pędzimy (oczywiście ze śpiewem na ustach, bo jakżeby inaczej) do Przemyśla. Po drodze jeszcze tylko zaopatrujemy się w zepsuty kompot z jabłek i szczęśliwi docieramy do pociągu. ufff… (to przed trzykropkiem, to nie jest odgłos ulgi – to jest odgłos umęczonego człowieka, który spędza piękny, słoneczny, upalny, wiosenny dzień w pociągu relacji Przemyśl – Wrocław).

Brak powietrza, pot, tłok, brak zasłonek, brak wiatru, brak lodówki ze zmrożonym piwkiem, brak klimatyzacji, brak przyjemnej obsługi pociągu, ALE za to mieliśmy imieninowe szampany, gitarę, siebie nawzajem, piękną bieszczadzko-haszczową naturę jeszcze przed oczami, wizytację miłej reprezentantki AE Kraków na krakowskim peronie, nieskończenie mokrą i zimną koszulkę Paata oraz niesamowicie wesołe humory, które zapewne zaskakiwały resztę pasażerów pociągu. Czegóż nam więcej potrzeba oprócz Żywca, góry, nieba?!?…

A co niezapisane, to jednynie w waszych głowach 🙂

I Rajd Ekonomisty uważam za… UDANY!!!
…oby do następnego.

O! Już 4 nad ranem… zagrałbym sobie jakiegoś bluesa, ale „padam z oczu”… tradycyjnie.

PrzeMysław – głęboki SeTKowy bard

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.