To był mój pierwszy wypad na skitoury. Pojechaliśmy we trzech: Kuba, zapalony skitourowiec; Jędrzej, który pożyczył skitoury od Pawła Kotlarza (dzięki); no i ja. Główna grań Karkonoszy na pierwsze próby na zupełnie nieznanym sprzęcie wydawała się idealna.
Po przyjeździe do Karpacza skorzystaliśmy z wyciągu, a potem mozolnie wdrapaliśmy się na Śnieżkę, na której nie było nikogo, a widoczność sięgała może 10 metrów. Kiedy siedzieliśmy na herbacie, w RMF FM podano, że w Karkonoszach w kotłach jest czwarty stopień zagrożenia lawinowego. No pięknie – pocieszająca informacja przed pierwszym zjazdem poza trasą.
Na szczęście wiatr przegnał na kilkadziesiąt minut chmury, więc mogliśmy rozpocząć zjazd. Okazało się, że jazda na nartach skiturowych poza trasą nie jest tak łatwa, jak jazda na zjazdówkach na ubitym stoku. Narty bez krawędzi, do tego około 12-15 kg w plecaku, a zamiast trasy – płaty lodu a między nimi bardzo dobrze ukryte kamienie. Jędrzej zszedł na Równię bez nart, Kuba zjechał elegancko, a ja zaliczyłem chyba ze dwadzieścia upadków i wypięć nart na samym tylko zjeździe na Równię pod Śnieżką.
Kolejne cztery godziny spędziliśmy na mozolnym marszu główną granią Karkonoszy. Nabraliśmy trochę wprawy w niekończącej się czynności, czyli zdejmowaniu/zakładaniu fok przed każdym zjazdem/podejściem (wbrew powszechnej opinii nie da się zjeżdżać z fokami na ślizgach). Temperatura spadła dość znacznie, było przenikliwie zimno, do tego przenikliwy wiatr.
Niespodzianką było dla mnie zejście z nart na jednym z postojów – zapadłem się po pas, w niewidoczną pod śniegiem kosodrzewinę. Na wieczór dotarliśmy do Odrodzenia na Przełęczy Karkonoskiej. Byłem zmordowany jak nigdy dotąd.
Następnego dnia zakładaliśmy, że utrzymamy tempo z dnia poprzedniego, ale trasę pokonaliśmy dużo szybciej. Na pewno dopingował nas wiatr (50-70 km/h) i przenikliwe zimno. Kiedy tak wędrowaliśmy po białej pustyni i rozejrzałem się wokół po białym mleku, to miałem skojarzenia z wyprawami Kamińskiego. Coś przepięknego!
Skraj Śnieżnych Kotłów był tak zasypany, że nawisy wystawały ponad 10 metrów za skałę. Przejaśniło się też i spotkaliśmy pierwszych ludzi na biegówkach.
W naszym planie był długi zjazd pod Łabskiego Szczytu. Na górze wyglądało to przerażająco: setki metrów w dół po ostrym i dzikim stoku. Okazało się, że idzie nam niezgorzej. Były świetne warunki do ćwiczenia skrętów. Kiedy już się rozkręciłem, przewróciłem się tak potężnie, że wpadłem w metrową zaspę i złamałem kij (połowa została pod śniegiem). Resztę zjazdu pokonałem nie bez trudności tylko z jednym kijkiem.
Dość blisko Szklarskiej Poręby dotarliśmy do stoku narciarskiego i nigdy jazda ubitym szlakiem nie sprawiała mi tak olbrzymiej przyjemności. Trochę inni narciarze trochę dziwnie na nas patrzyli: trzech gości z dużymi plecakami i karimatami…
W Szklarskiej spotkaliśmy się z dużą grupą Trampów powracających z Biegu Piastów i już razem pojechaliśmy Karkonoszami do Warszawy.