Przeczytaj również nasz tekst opublikowany w Gazecie Wyborczej
Szósty dzień wyprawy. Na peronie w Nowej Czarze pada deszcz. Jest 2.30 czasu lokalnego. W Polsce właśnie zaczyna się wieczorne wydanie Wiadomości. Planujemy przeczekać do rana w budynku dworca, a następnie złapać transport do oddalonej o około piętnaście kilometrów Czary. Budynek dworca to typowe, toporne dziecko socjalizmu, którego budowniczowie nie szczędzili betonu. Jedyna ciekawa rzecz to płaskorzeźby i różne etniczne gadżety, którymi starano się ozdobić wnętrze. Rozkładamy się z naszymi tobołami na górnym piętrze i próbujemy drzemać. Ciężko się przyzwyczaić, że oto nic się nie trzęsie, a podłoga nie hamuje ani nie przyspiesza.
Strasznie się dłużyło to czekanie świtu. W końcu zaczęło robić się jasno, a wokół dworca pojawili się nie wiadomo skąd grupki ludzi zmierzających do pracy. Jednak stwierdzenie, że miasto po prostu budzi się do życia, byłoby sporym nadużyciem. W Nowej Czarze nie było żadnego miasta. Gdy wyszliśmy z dworca na parking, zobaczyliśmy kilka podniszczonych, nieuchronnie betonowych bloków. Okolica nie zachęcała do spacerów nawet w samo południe, a co dopiero o szóstej rano.
Wynajęcie samochodu poszło raczej gładko. Rosyjscy kierowcy nie przejmują się ograniczeniem w liczbie miejsc dla pasażerów. Dlatego 10 osób z plecorami mogło się zapakować do jednego niepozornego Uaza. Generalnie, podczas naszego pobytu w Azji mieliśmy okazję przetestować kilka różnych okazów radzieckich zdobyczy motoryzacyjnych. Najmniejszy kaliber, to Łada Niwa – mała terenówka znana także w Polsce. Następnie samochód terenowy marki GAZ. Najczęściej jeździliśmy Uazem – ichniejszym minibusem oraz Ziłem – ciężarówką do wypadów w teren. Jeśli chodzi o wrażenia z jazdy, to zdecydowanie najciekawszym syberyjskim pojazdem jest Ural – trzyosiowa ciężarówka, a raczej czołg, którym można dojechać wszędzie.
Po dwudziestu minutach jazdy docieramy do Czary. Jest to stolica okręgu administracyjnego wielkości 1/3 Polski. Liczy sobie… trzy tysiące mieszkańców. W Czarze nie ma wielu murowanych budynków, nie ma także kawałka asfaltowej drogi. Jak się później dowiedzieliśmy, wioska jest przez kilka miesięcy w roku połączona ze światem tylko BAMem – z powodu intensywnych opadów śniegu oraz równie intensywnych roztopów, uniemożliwiających poruszanie się samochodami. Życie mieszkańców tej metropolii jest mocno zależne od dwóch instytucji. Mieliśmy okazję poznać obie.
Najpierw ichniejszy urząd gminy. Pojawiliśmy się tam, aby dokonać registracji. Gmach wyglądał dość egzotycznie – parterowa, drewniana chałupa, którą odróżniały od pozostałych budowli dwa elementy: napis informujący, że to nie jest zwykły budynek, lecz siedziba władzy oraz drzeworyt z sierpem i młotem wiszący nad wejściem. W Czarze czas się zatrzymał gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych…. Obowiązek registracji to relikt socjalizmu, który miał chronić praworządnych obywateli przed imperialistycznymi szpiegami. Obecnie w teorii nadal trzeba się registrować, ale w praktyce mało który turysta tego przestrzega. Ponieważ wybieraliśmy się w dość odludne rejony a do tego zwracaliśmy na siebie uwagę miejscowych, gdyż byliśmy jedynymi turystami, woleliśmy dla świętego spokoju się zaregistrować. Registracja wyglądała tak, że Przemo i Bulina pojechali gdzieś z naszymi paszportami spotkać się z miejscowym szeryfem, a reszta miała czas wolny. Rozlokowaliśmy się w sali obrad. Na samą myśl o tym, ile wódki przy tych stołach wypili miejscowi dygnitarze można było dostać zawrotów głowy.
W czasie, gdy Przemo z Buliną załatwiali nam registrację i zawierali znajomości z miejscową nomenklaturą, ja z Radim wybraliśmy się na poszukiwania ciężarówki, którą moglibyśmy się zabrać w góry. Poszukiwania przekształciły się w regularne przeczesywanie całej Czary. Każdy spotkany autochton dawał nam namiary na jakiegoś Saszę, Wołodię itd. Jednak najbardziej niepokoiło nas to, że wszyscy napotkani ludzie mówili nam, iż przy obecnej pogodzie (od tygodnia padał deszcz) nie uda nam się dojechać w góry, gdyż Środkowy Sakukan tak wezbrał, że nawet najcięższą ciężarówką nie przejedziemy… Już powoli zaczynało nas ogarniać zniechęcenie, gdy w końcu trafiliśmy do drugiej najważniejszej instytucji w Czarze, czyli do siedziby miejscowej straży pożarnej.
Niepozorny drewniany barak na końcu dużego placu. Do baraku przylegała ogromna stodoła – garaż. Wrota garażowe były otwarte lub nie było ich wcale, więc mogliśmy z Radim podziwiać park maszynowy w pełnej krasie. W zasadzie były tam pojazdy wszelkiej maści za wyjątkiem … typowego wozu strażackiego. Nas najbardziej ucieszył widok Ziła zaparkowanego w głębi podwórza. Znaleźliśmy nasz transport, teraz trzeba tylko poszukać do niego kierowcy. W tym celu brniemy w strugach deszczu i błocie po kostki przez plac do środka „remizy”. Zastaliśmy trzech strażaków na dyżurze. Strażacy okazali się strzałem w dziesiątkę. Pierwszy raz doświadczyłem tak ogromnej gościnności i życzliwości. Najpierw zaznajomili nas z sytuacją powodziową i prognozą pogody na najbliższe dni. Okazało się, że zapowiada się kilkudniowe okienko pogodowe. Doradzili nam, żebyśmy poczekali z wyjazdem w góry do następnego ranka, bo w nocy ma już nie podać i woda powinna opaść na tyle, że ciężarówka będzie w stanie przejechać przez bród. Zadeklarowali się też, że załatwią nam kierowcę – niejakiego Daniłowa. W międzyczasie zaprosili nas na mały poczęstunek i pogawędkę. Początkowo były obawy co do charakteru tego „poczęstunku”. W pamięci miałem ciągle popijawę z syberyjskimi drwalami. Okazało się jednak, że strażacy na dyżurze poważnie podchodzą do swoich obowiązków i w remizie nie ma żadnego alkoholu. Tak więc przy herbacie z mlekiem i herbatnikach szybko schodził nam czas na rozmowie. Naszym głównym rozmówcą był bardzo sympatyczny Szasza. Dowiedzieliśmy się od niego, jak wygląda życie mieszkańców Czary oraz poznaliśmy trochę historii okolicznych ziem. Sasza pochodził z Rosji europejskiej. Jest z wykształcenia inżynierem. Przed laty przyjechał w okolice Czary pracować przy budowie BAMu. I już tu został. Od Saszy dowiedzieliśmy się, że w okolicy nie ma żadnych rzek, płyną tylko „rzeczki”. Rzeczki czasem wylewają na szerokość kilku kilometrów i wtedy cała okolica jest odcięta od świata. Zapytaliśmy Saszę o komary, bo podobno jest ich dużo w tajdze. Odpowiedział nam, że jest ich sporo i najlepiej zaopatrzyć się w rosyjskie repelenty, a tak w ogóle, to można się przyzwyczaić. Generalnie, Sasza był typem wyluzowanego rosyjskiego stoika. Nie istniało dla niego określenie ekstrim, a jeśli coś już było ekstremalne dla Saszy (np. przeprawa rozwalającą się Ładą Niwą przez przełęcz w czasie śnieżycy i utknięcie w zaspie kilkadziesiąt kilometrów od najbliższej cywilizacji), to dla zwykłego Europejczyka byłby to zapewne koniec świata. Jestem przekonany, że gdyby w środek Czary walnął meteoryt i zrównał z ziemią wszystko wokół, to Sasza by się tylko uśmiechnął i spokojnie skomentował wsio normalno.
Sasza załatwił nam nocleg w osadzie leśników kilka kilometrów od Czary. Wróciliśmy z Radim do urzędu gminy poinformować resztę o tym, co udało nam się załatwić i zebrać graty. Jakiś czas później wsiedliśmy w samochód i podjechaliśmy na nocleg.
Pierwszy nocleg na Syberii był po prostu świetny. Wylądowaliśmy w dwuizbowej drewnianej chacie z ogromnym piecem. Na podwórzu był zapas pieńków do rąbania. Siekierę dostaliśmy od dozorcy. Po kilkudziesięciu minutach w naszym domku było juz ciepło, nasze rzeczy spokojnie się suszyły, a my zajadaliśmy pyszne uszka (zakupione w Czarze), które ugotowaliśmy i podsmażyliśmy na piecu. Po sześciu dniach podróży nastał czas na relaks i wypoczynek. Trzeba było zebrać siły przed… wizytą w prawdziwej syberyjskiej bani, oddalonej o 30 m, w której Sosław przygotowywał wieczorną kąpiel parową.
W tym sielankowym obrazie był tylko jeden zgrzyt. Baza znajdowała się w lesie, czyli na terytorium komarów. W Polsce bywają miejsca, gdzie można spotkać dużo komarów, np. nad mazurskimi jeziorami. Jadąc na Syberię spodziewaliśmy się komarów w dużych ilościach, ale to co zastaliśmy, przerosło nasze najczarniejsze wizje. Europejskie normy ilościowe są kompletnie nieprzydatne na Syberii. Komary były wszędzie, poruszały się chmurkami. Chmurki komarów były odporne na polskie repelenty (tzn. repelent dawał jakieś 3-4 min. wytchnienia, czyli dokładnie tyle, ile było potrzebne, żeby skorzystać z toalety). Syberyjskim komarom nie przeszkadzał także deszcz – wysysały krew w każdych warunkach. Żeby jakoś poruszać się pośród tych chmur owadów, chodziliśmy okutani w kurtki i moskitiery. Newralgicznym miejscem na ciele były uda – komary radziły sobie z cienką warstwą spodni i żarły przez materiał. Nasze pierwsze zetknięcie z syberyjskimi komarami było dość traumatyczne. Później zaczęliśmy się do nich przyzwyczajać, zaopatrzyliśmy się w rosyjskie repelenty i po pewnym czasie nawet ich nie zauważaliśmy (oczywiście bywały miejsca w tajdze, gdzie komarów nie dało się nie zauważyć, bo stanowiły obok azotu i tlenu podstawowy składnik powietrza). Na komary mieliśmy tylko jedną skuteczną broń – spiralki zapachowe Sosa. Zapalało się to w pomieszczeniu i komary padały odurzone dymem, później wystarczyło je dobić. Łatwo sobie wyobrazić, że pierwszego dnia spiralki były w powszechnym użyciu, a we wnętrzu chatki panowała spiralkowa zadymka. Jednym skutecznym lekarstwem na ukąszenia były tabletki z wapnem – tym z nas, którzy brali kilka tabletek dziennie, nie tworzyły się bolesne bąble.
Podczas gdy większość z nas zaprzyjaźniała się z syberyjską fauną latającą, Sosław – nasz ekspert od odnowy biologicznej – nagrzewał nam banię. Po posiłku poszliśmy się grzać w tym przybytku. Było po prostu wypaśnie. Sosław przygotował naprawdę porządny ukrop w środku oraz zaopatrzył wszystkich w brzozowe gałązki do okładania się po plecach dla poprawy krążenia. Co jakiś czas wychodziliśmy na zewnątrz (komary dostawały ślinotoku na nasz widok) i polewaliśmy się lodowatą wodą ze stojącego przed banią beczkowozu. Po kilku takich sesjach czuliśmy się jak nowo narodzeni.
Następnego dnia z rana przybył Daniłow swoim Uralem. Czekało nas kilkadziesiąt kilometrów jazdy przez tajgę w górę Środkowego Sakukanu lub tylko kilka kilometrów do pierwszego brodu – wszystko zależało od tego, czy poziom wody w rzece pozwoli na przeprawę samochodem. Targani niepewnością gramoliliśmy się na pakę ogromnej ciężarówki. Przez Czarę przemknęliśmy jak pocisk. Na horyzoncie ujrzeliśmy Kodar: z morza zieleni wyrastały skaliste ściany, które następnie niknęły w chmurach kilkaset metrów wyżej. Góry wyglądały groźnie i ponuro, niczym z Władcy Pierścieni. Tymczasem droga coraz mniej przypominała drogę, a coraz bardziej dwie fosy głębokości ok. pół metra wypełnione błockiem. Nasz Ural nic sobie jednak z tego nie robił, jechaliśmy jak po normalnej drodze. Krzaczory wokół nas gęstniały a co pewien czas pojawiały się bajora, przez które samochód przejeżdżał jak przez zwykłe kałuże. W oddali ponad drzewami widzieliśmy wydmy. To Czarcie Piaski.
Z powodu deszczu i jednodniowego opóźnienia w Czarze musieliśmy zrezygnować z odwiedzenia ich. Po kilkudziesięciu minutach jazdy dojechaliśmy do brodu. Woda opadła – jedziemy dalej! Poziom wody w najgłębszych miejscach nie przekraczał dwóch metrów i nasz pojazd radził sobie bezproblemowo z nurtem. Za brodem zaczynała się już prawdziwa, gęsta tajga. Ural przedzierał się przez krzaki niczym czołg, a my szybko zostaliśmy zasypani deszczem liści, gałęzi i owadów. Ciężarówka pokonywała coraz więcej podjazdów, które były coraz stromsze. W końcu na naszej drodze wyrósł głaz o średnicy metra i podobnej wysokości, który tarasował przejazd. Nasz Ural po prostu po nim przejechał… Jazda przez tajgę była dla nas mocnym przeżyciem i bardzo się nią emocjonowaliśmy. Dlatego w pewnym momencie zrobiło nam się głupio, gdy przez boczne lusterko zajrzeliśmy do kabiny i zobaczyliśmy, że Daniłow spokojnie kieruje jedną ręką, a drugą pisze SMSa z krótkimi przerwami na zmianę biegów.
Jazda trwała trzy godziny, choć przejechaliśmy może ze czterdzieści kilometrów. Czekał nas długi marsz w górę rzeki. Po południu naszą drogę zagrodził wartki strumień i stwierdziliśmy, że nie będziemy ryzykować przeprawy lecz poczekamy do następnego dnia aż woda opadnie. W ciągu dnia rozpogodziło się, więc rozłożyliśmy się w słońcu i zaczęliśmy rozkładać namioty. Po kilku minutach okazuje się, że przez strumień najspokojniej sobie przechodzi dwóch Rosjan i to bez żadnej liny. Znów nam się zrobiło głupio… Po krótkiej naradzie spakowaliśmy się i przeszliśmy ten strumień. Rzeczywiście nie był wcale taki groźny, na jaki wyglądał.
Po drugiej stronie nie było gdzie rozłożyć namiotów, więc szliśmy dalej. W końcu okazało się, że nie opłaca się nocować w tajdze lecz przeć naprzód, bo do naszego celu – niewielkiej chaty – było już niedaleko. Po drodze spotkaliśmy dwójkę rosyjskich studentów, którzy nas także zmierzali do bazy. Chłopaki należeli do wyprawy naukowej geologów, która badała lodowce w Kodarze. Ich zadaniem było donoszenie sprzętu z miejsca, gdzie dojeżdżają samochody, aż pod lodowiec. Opuszczona chata była punktem pośrednim, w którym większość ekspedycji nocowała i odpoczywała. Dwójka studentów zrobiła na nas spore wrażenie – codziennie pokonywali dwadzieścia kilometrów tam i z powrotem. Ich plecaki były dwa razy większe od naszych i wypchane sprzętem pomiarowym. A do tego cały dystans pokonywali niemalże biegiem, bo jak nas poinformowali, gdy się szybko idzie, to komary nie gryzą…
Byliśmy już porządnie zmęczeni, gdy wieczorem ujrzeliśmy naszą chatę. Jeszcze tylko przeprawa przez lodowaty Sakukan i upragniony odpoczynek. Udało się – zrobiliśmy dwudniową trasę w jeden dzień i nadrobiliśmy opóźnienie spowodowane noclegiem w Czarze.
Gdy weszliśmy do środka drewnianej, niepozornej chatki przywitało nas kilkanaście osób, głównie studentów pracujących przy obsłudze wspomnianej ekspedycji badawczej. Klimat bazy przypominał trochę klimat chatki studenckiej w Nieznajowej. Było oczywiście o wiele skromniej, ale równie przytulnie. O pójściu spać nie mogło być mowy, do późnej nocy brataliśmy się przy rosyjskiej wódce i polskiej słoninie z nowymi znajomymi. Na szczęście oni pili wg standardów europejskich, więc byliśmy spokojni o nasze wątroby. Dowiedzieliśmy się od Rosjan, że lodowce w Kodarze są unikatowe na skalę światową, ponieważ nie tworzą się w typowy sposób z nadmiaru śniegu, który latem nie zdąży się stopić, lecz z nadmiaru deszczu, który przekształca się w lód. Generalnie bardzo nas to zaciekawiło i mieliśmy dylemat, czy trzymać się planu wyprawy, czy też wybrać się zobaczyć te lodowce. Ostatecznie na lodowiec nie poszliśmy – nie mieliśmy sprzętu i umiejętności do poruszania się po nim.
Następnego dnia rano naszym oczom ukazało się bezchmurne niebo i przepiękne wysokogórskie widoki. Nawet komary jakoś tak mniej żarły (byliśmy już w piętrze kosodrzewiny i podmuchy wiatru mocno utrudniały tym krwiopijcom lot). Wybraliśmy się na lekko do oddalonego o trzy godziny marszu stalinowskiego obozu pracy. Były obóz mieścił się w jednej z bocznych dolin. W latach 50. pozyskiwano tam uran. Dziś po łagrze zostały w kamienistej dolinie ponure pamiątki – wieża strażnicza, ruiny baraków, resztki drutu kolczastego oraz szubienica do publicznych egzekucji. Wejścia do kopalni uranu nie udało nam się zlokalizować. Generalnie wrażenia z pobytu na terenie obozu były przygnębiające. Za to przyroda (prawie bez komarów), piękne widoki i brak ciężkich tobołów na plecach sprawiały, że wędrówka do obozu i z powrotem była prawdziwą przyjemnością.
W drodze powrotnej do bazy przyatakowało nas kolejne latające ustrojstwo – meszki. Meszki nie kąsały tak dotkliwie jak komary, ale były o wiele bardziej uciążliwe, gdyż radziły sobie z grubo plecioną moskitierą oraz były odporne nawet na ruskie repelenty. Jedyny sposób na radzenie sobie z nimi, to po prostu szybko iść i się nie zatrzymywać. Zresztą i tak się spieszyliśmy do chatki. Chcieliśmy się zrewanżować Rosjanom za miłe przyjęcie oraz wieczorną imprezę i zaoferowaliśmy, że przygotujemy dziś dla wszystkich wspólny posiłek. Rosjan bardzo ciekawiło nasze menu – soja, ryż, sosy pieczeniowe i wszelakiego rodzaju dodatki na zasadzie: im więcej kalorii, tym lepiej. W sumie łącznie z nami było do wykarmienia dwadzieścia osób więc „kolacja polska” mocno uszczupliła nasze zapasy żywności. Na szczęście dla wszystkich starczyło a Rosjanie zachwalali później nasz posiłek (spróbowaliby powiedzieć, że im nie smakowało!)
Kolejnego dnia opuściliśmy na dobre przytulną chatkę i sympatyczne rosyjskie towarzystwo. Czekało nas podejście na Przełęcz Bałtycką (2600 m). Rosjanie zapewnili nas, że jest to łatwa przełęcz jak na Kodar i nawet dziecko by na nią wyszło. Już wkrótce okazało się, że Rosjanie jednak trochę ściemniali. Już samo podejście do wylotu doliny prowadzącej pod przełęcz było dość problematyczne – strome i zarośnięte krzaczorami, które nie chciały nas przepuścić. Gdy wreszcie się przedarliśmy, naszym oczom ukazała się malownicza dolina otoczona stromymi zboczami a za plecami mieliśmy wspaniały widok na Środkowy Sakukan tonący w morzu zieleni. Z góry wyglądało to wspaniale, ale w pamięci mieliśmy ciągle chmury krwiożerczych komarów grasujących pod powierzchnią tego zielonego, spokojnego morza. Ruszyliśmy w górę doliny po miękkiej darni. W krajobrazie ewidentnie brakowało fioletowych krów Milka pasących się nieopodal. Szliśmy rozkoszując się wędrówką, trawa powoli znikała, ustępując miejsca kamieniom. W końcu ujrzeliśmy naszą przełęcz. Była spora – nachylenie mniej więcej jak pod swojski Zawrat, ale dwa razy wyższa i pokryta dużymi chyboczącymi się kamieniami. Jakoś nie potrafiliśmy sobie wyobrazić dzieci wspinających się po tych kamieniach… Gdyby w tym miejscu złapała nas zła pogoda i deszcz, to kamienie stałyby się bardzo niebezpieczne. Dlatego za wszelką cenę chcieliśmy przejść tę przełęcz jeszcze tego samego dnia i rozbić się po drugiej stronie. Zaczęliśmy się więc gramolić po kamieniach do góry. Po drodze odsłaniał nam się widok na kolejne kodarskie szczyty. Na przełęczy zeszło nam z dobre pół godziny – odbyliśmy regularną sesję fotograficzną.
Widoki rzeczywiście były przepiękne. Zszokował nas natomiast fakt, że nawet na tej wysokości można zostać pogryzionym przez meszki! Dzień powoli dobiegał końca (to znaczy według czasu słonecznego nadchodził wieczór, a według czasu urzędowego zbliżała się północ). Musieliśmy zejść z przełęczy i poszukać miejsca na nocleg. Na zejściu z przełęczy panował krajobraz marsjański. Zbocze przełęczy było pokryte czerwonym żwirem, w który zapadaliśmy się po kostki. Przynajmniej dobrze się szło. Na dole znaleźliśmy bardzo malownicze miejsce na nocleg nad jeziorkami polodowcowymi. Nie było z czego rozpalić ogniska więc przygotowaliśmy sobie na palnikach prawdziwą ucztę z liofilizatów. Dobrze było nareszcie zjeść potrawę, która smakowała tak, jak się nazywała, czyli w moim przypadku gulasz, który wyglądał i smakował jak gulasz. Liofilizaty to prezent od rodziców Konrada – dziękujemy.
Dwa kolejne dni to łojenie w dół. Wieczorem nasze okienko pogodowe się ostatecznie zamknęło i pogoda wróciła do normy – lało. Po drodze przechodziliśmy przez opuszczony obóz myśliwski. Było w nim trochę akcesoriów obozowych, zagrody dla zwierząt, szałasy dla myśliwych a nawet wygódka wykonana z wydłubanego ogromnego pnia drzewa. Klimat jak w powieściach Jacka Londona. Natomiast na piasku nad Górnym Sakukanem znaleźliśmy świeże ślady niedźwiedzia. Postanowiliśmy na noc umieścić naszą żywność na drzewach w pewnym oddaleniu od namiotów. Na szczęście żaden misiek nas nie odwiedził.
Ostatni dzień to przeprawa na azymut (wyznaczany kieszonkowym GPSem Radiego, ale w końcu azymut to azymut) przez tajgę pośród strug deszczu i chmar komarów. Tego dnia wszyscy poczuliśmy klimat prawdziwej przeprawy przez tajgę. Dobrze, że tylko przez kilka kilometrów… Gdy wreszcie dotarliśmy do torów, byliśmy porządnie zmęczeni. Wylądowaliśmy na 1701 km BAMu. Teraz to wiemy. Jednak wtedy potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby się zorientować, gdzie jesteśmy , czy do najbliższej stacji mamy iść w lewo czy w prawo wzdłuż torów. Ostatecznie dotarliśmy do oddalonej o 2 km stacji Sakukan. Stacja było zamknięta, wokół ani żywego ducha, na pociąg osobowy do Czary o tej porze nie ma co liczyć – poczuliśmy, że ciągle tkwimy w tajdze, a bliskość cywilizacji była tylko ułudą. I wtedy do akcji wkroczył Przemo.
Jak się okazało, podczas załatwiania nam registracji w Czarze, Przemo zawarł wiele ciekawych znajomości. Teraz uruchomił swoje kontakty i po około dwóch godzinach pojawił się Ził, który zabrał nas do Czary. Bardzo byliśmy ucieszeni, bo mogliśmy dzięki temu zdążyć na nocny pociąg nad Bajkał i wyspać się w cenie biletu. Jednak jadąc te trzydzieści kilometrów do Czary, zauważyliśmy, że nasz kierowca jest bardzo (nawet jak na standardy radzieckie) wyluzowany. Jechaliśmy bardzo szybko wzdłuż nasypu kolejowego, samochodem co chwilę zarzucało na wyboistej drodze i momentami koła niemal stykały się podkładami kolejowymi. Raz wyprzedzał nas rozpędzony skład towarowy (odległość między samochodem a pociągiem była niepokojąco mała), a zwieńczeniem naszej podróży był przejazd przez stary, dziurawy i chwiejący się most z podkładów kolejowych, po którym strach było przechodzić, a co dopiero przejeżdżać rozpędzoną ciężarówką….
Czas zatoczył koło i znowu zawitaliśmy do budynku dworca w Nowej Czarze. Znowu było ciemno. Znowu padał deszcz. Jednak tym razem czekaliśmy z utęsknieniem na nasz pociąg. Marzyliśmy, aby położyć się w czystej pościeli na wygodnych łóżkach i wyspać. Nie mogliśmy się doczekać, gdy znajdziemy się w ciepłym i suchym wagonie bez komarów i meszek. W końcu pociąg się zjawił. Nasze miejsca były w różnych wagonach, bo kupowaliśmy bilety w ostatniej chwili. Jednak nie przeszkadzało nam to. Jak tylko wsiedliśmy, wszyscy od razu poszliśmy spać.
Podróż minęła w mgnieniu oka i już trzeba było wstawać i wysiadać. Znaleźliśmy się w Siewierobajkalsku na północnym krańcu Jeziora Bajkał.