tekst: Jacek Duda & Radek Pawłowicki
foto: Piotr Chachaj & RP
Serdecznie dziękujemy firmie GP za nieodpłatne przekazanie nam kilkudziesięciu akumulatorków, niezbędnych w trakcie wyjazdu:
A więc drugi kraj na naszej trasie – Macedonia. Rozpoczęło się od zgrzytu – bo nie mogliśmy nocować na kempingu koło klasztoru sv. Naum – bo był położony w strefie nadgranicznej, a zatem dozwolony tylko dla obywateli Macedonii. Wcześniej nadłożyliśmy 3 km, bo zamiast zejść przez krzaki pod sam klasztor to poszliśmy drogą i potem się wracaliśmy. Na przejściu granicznym po stronie macedońskiej spotkaliśmy czterech Polaków, którzy udawali się w odwrotną stronę. W sv. Naum zjedliśmy pierwszy macedoński posiłek czyli fasolę z pastą pomidorową i pljeskavicę oraz chlebek za 150 den (czyli 10 zł), wymieniliśmy leki na denary u pana albańskiego sprzedawcy pamiątek po złodziejskim kursie (tracąc 20 leków na 1 euro, ale to ostatnia okazja), zostaliśmy ostrzeżeni żeby uważać bo kradną przyjezdni Macedończycy, zwłaszcza dokumenty na pracę w UE (potem się okazało że kradną ale aparaty 😉 ) i autobusem za 20 denarów udaliśmy się do Ljubaništa na kemping. Śmieszna sytuacja, bo autobus wyjechał ze sv. Naum, pojechał na przejście graniczne na którym już byliśmy przed 2 godzinami, zawrócił i pojechał tą samą drogą wysadzając nas 500 m za skrętem na sv. Naum. Oto schemat tej inteligentnej inaczej operacji:
Następnie około 2 km drałowaliśmy na kemping, który był duży i nad samym jeziorem, a kosztował 270 denarów za osobę. Był również sklep z piwem (1,5 l w PET od 80 do 100 den, bostanami (20 za kg) i gazozą (40 den za 1,5l) – odkryciem macedońskim – lemoniadą o bliżej nieokreślonym smaku, ale bardzo dobrze gaszącą pragnienie. Wykąpaliśmy się w jeziorze i przystąpiliśmy do konsumpcji arbuzów na świeżym powietrzu zakłóconej przez hordy komarów, które cięły niesamowicie, tak że musieliśmy schować się do namiotu.
Następnego dnia, czyli w sobotę, po rannej kąpieli i półtoragodzinnym paleniu się na słońcu (dosłownie) przenieśliśmy się do Gradište czyli kempingu w połowie drogi ze sv. Naum do Ochrydy, 2,5 km przed ładnie położoną wioską Besztani (250 den/os.). Sam kemping był położony ślicznie, ale było tam strasznie dużo ludzi, istny sajgon, nie tylko urlopowicze ale również weekendowi imprezowicze z Ochrydy. No i już tego dnia ich łupem padł aparat nieopatrznie zostawiony chyba przed namiotem przez Mydlaka 9 Dodam jeszcze, że w Ljubaništa widzieliśmy punkt wyborczy ze znakiem zakazu wnoszenia broni oraz jechaliśmy taksówką za 80 den od łebka (do Yugo weszliśmy w 4 osoby i 4 plecaki). Jak się skończył upał, to poszliśmy wymienić pieniądze na recepcję (w Macedonii wymieniać euro można wszędzie, i nikt nie oszukuje na kursie, który jest stały – 61 den za euro) i wyruszyliśmy ładną widokową drogą do Pesztani na żarcie. Wcześniej podaliśmy Radiemu i Markowi gdzie się znajdujemy, na wypadek jakby wcześniej wrócili z Albanii niż my z Pesztani (jakby to absurdalnie nie brzmiało). W Pesztani zjedliśmy obiad, Mydlak odkrył, że nie ma aparatu, a potem zakupiliśmy w markecie wino na wieczór i poszliśmy z powrotem. Chłopaki zjawili się ok. 19:30, po czym wypiliśmy co mieliśmy i poszliśmy spać. No, może nie do końca, bo tuż po tym jak zasnęliśmy obudziły co po niektórych dźwięki głośnej muzyki i wycie pijanych Macedończyków. Pierwsze próby mediacji poczynione przez Kasię po angielsku nie odniosły skutku, zatem po jakiejś godzinie postanowiłem ujawnić iż co nieco znam język, który znają (Macedończycy doskonale rozumieją serbski), i w dość niewybredny i czasem nieładny sposób powiedziałem co myślę o tym, co robią. Byli tak zaskoczeni, że odtąd było cichutko przez całą noc i ranek. Być może moja reakcja byłaby inna, gdyby nie to, że z powodu poparzenia słonecznego miałem gorączkę i naprawdę miałem ochotę spać a nie pić z nimi czy słuchać ich wycia.
Następny dzień, to jak na niedzielę przystało, lenistwo przez duże L. Do 16 nie robiliśmy NIC ponad leżenie w przesuwającym się cieniu – no, może z przerwą na kąpiel, krótki spacer, na którym Młody spotkał dzikiego żółwika, a my węża, który nas zniechęcił do dalszej drogi oraz na obserwację Mydlaka, który odkrył w sobie niespełniony talent do szewstwa i nareperował swoje sandały za pomocą kawałków starej koszulki oraz znalezionej gdzieś okleiny do mebli (!) : Kiedy tragiczny upał zelżał (nad jeziorem było chyba najgoręcej, także góry Galica, mimo że nas kusiły, pozostały niezdobyte…) udaliśmy się do znajomego już Pesztani, gdzie obżarliśmy się pljeskavicą i sałatką szopską (170 den) jak również wypiliśmy piwo z kija (dość trudno o nie w Macedonii, 50-60 den, Kasia i Mydlak zostali przy „makijato” czyli kawie z mlekiem za 30 den. Potem jeszcze tylko zakup prowiantu na wieczór, czyli 3 l wina, kilograma sera owczego i słoika ostrych papryczek feferoni, a to wszystko za 405 denarów (!). Późna kolacja była też dobra, a na 3 litrach się nie skończyło (poszło jeszcze 2,5). A w hymnie holenderskim zapomniałem wersu: den vaderland getrouwe blijf ik tot in den dood. Może wtedy pan Holender by mnie nie uciszył 😉 .
Ranek poniedziałkowy to straszny kac 😉 no i powolne pakowanie rzeczy, bo mieliśmy w planach dojazd i zwiedzenie Ochrydy. Dostaliśmy się tam stopem, częściowo taksówkowym, i znaleźliśmy prywatną kwaterę za 300 denarów (20 zł) praktycznie w centrum, u sympatycznej starszej pani (pokój na 6 osób z łazienką) – ulica Pirin Planina 55, polecamy. No i w Ochrydzie widzieliśmy uwaga uwaga – deszcz! Była bardzo fajna burza, pierwsza od chyba półtora miesiąca, jaką widziałem, a później wróciło 35 stopni i przed zwiedzaniem urządziliśmy sobie sjestę w towarzystwie miejscowych dziadków. Wyglądaliśmy bardzo podobnie 😉 Później poszliśmy już zwiedzać. Ochryda jest wpisana na listę miejsc klasy 0 UNESCO i jest to według mnie bardzo dobry wybór. Położone na wzgórzu, pełne krętych uliczek i starej, potureckiej jeszcze zabudowy, no i cała sterta zabytkowych cerkwi – bizantyjskich, greckich. Najstarsza z XI w, choć akurat tam bardziej fascynował nas spryskiwacz do trawy 😉 Meczety też są. Jest też odrobina greckich ruin, no i twierdza na szczycie wzgórza (zamknięta w poniedziałki). Długi wieczór rozpoczęliśmy jedzonkiem w knajpie przy jednym z dwóch głównych deptaków, Mydlak skorzystał z usług macedońskiego berbera, który za jedyne 70 den ogolił mu brzytwą brodę, po czym jeszcze pan pomocnik berbera wymasował mydlakową głowę i ramiona, a ok. 20 wyszliśmy na clubbing ochrydzki polegający na snuciu się po oświetlonej mniej lub bardziej starej części miasta i piciu piwa na murkach. Wówczas to również wpadliśmy na pomysła nowatorskiego wykorzystania gomarów w turystyce międzynarodowej.
Wtorek to ranna pobudka i marsz na autobus do Bitoli (170 den, 2h). W Bitoli zobaczyliśmy najpierw ruiny grecko-rzymskie w Heraklei tuż za miastem (wstęp 100 den, ale jak ktoś nie jest miłośnikiem starożytności, może je obejrzeć zza ogrodzenia, dodam jeszcze że są koło 3-4 razy większe niż Apollonia), trochę poleżeliśmy na trawie (koszmarny upał!) a potem postanowiliśmy uskutecznić Przygodę Życia, czyli wyjazd do Grecji, jako że piękny ów kraj znajdował się jedynie 16 km od nas. W podbijaniu przygranicznej miejscowości Niki przeszkodziła nam bardzo ciekawa burza, która opóźniła nas o 2h, podczas których dowiedziałem się, że średnia płaca w Macedonii wynosi 250 euro. Wreszcie o 15 przestało padać i trzema parami ruszyliśmy na stopa. Najłatwiej poszło Radziochowi z Markiem, my z Kasią dotarliśmy nieco później (stopem i taksówką) zaś 10 minut po nas pojawili się Mydlak z Młodym. Nasze pojawianie się parami na granicy (byliśmy z plecakami) wywołało konsternację pana Greka – celnika, który przeprowadził z Mydlakiem taki oto dialog:
C: Dokąd jedziecie?
M: Do Niki.
C. Dokąd?
M. Do Niki.
C. Następni? Ale po co wy tam jedziecie???
M: Zeby zobaczyć jak jest w Grecji, bo nigdy nie byliśmy.
C: Ale to jedźcie do Floriny, to ładne miasto, albo do Salonik, to niedaleko, tam jest co oglądać.
M: Nie, nie, my idziemy do Niki.
C: Ale to jest zwykła wieś, tam nic nie ma!
M: Tak, i nam o to chodzi, że tam nic nie ma.
C: Ale musicie po coś tam iść!
M (zirytowany): Tak, idziemy np. sobie kupić IVI.
C: Ale to jest soft drink, a nie alkohol.
M. Tak, wiemy.
W Niki rzeczywiście jest niewiele, wioska wygląda biednie, ale za to jest drogowskaz na Ateny, szkoła, stacja benzynowa i sklep, w którym kupiliśmy sobie rozlewanego w Grecji Amstela, grecką gazozę oraz wino w kapslowanej półlitrowej butelce, a pani sprzedawczyni przyniosła nam ciasto z brzoskwiniami, za które nie kazała sobie płacić (daliśmy jej w zamian „a set of coins from Poland”). Potem wróciliśmy na granicę, zakupiliśmy w sklepie Duty Free 6 puszek 0,33 greckiego piwa Mythos za 2 euro i stopami (Radi, Mydlak i Marek ciężarówkami a nasza trójka zwykłą renówką) dotarliśmy do Bitoli. Tam zwiedziliśmy miasto i poszliśmy spać tuż obok ruin Heraklei na polu, przedtem w kółeczku konsumując Mythosy.
Środa zaś to dzień, kiedy nasze drogi niestety się rozeszły. Wstaliśmy o nieludzkiej 5:55, złożyliśmy namioty i poszliśmy na odjeżdżający o 7:20 pociąg do Skopja, z którego chłopaki wysiedli w Prilepie, a my pojechaliśmy do końca, żeby jeszcze tego dnia udać się przez Prizren do Podgoricy.
My zaś, na powrót we czterech – ochoczo zabraliśmy się do zwiedzania Prilepu. Oczywiście okazało się, że kompletnie nic tam ma. To jest w samym mieście, bo nad nim góruje przepiękny klasztor, położony na kolorowych, urwistych skałach – o barwach tak niesamowitych, jakby były wycięte z jakiegoś komiksu. Słyszeliśmy, że można się tam rozbić, więc zrobiliśmy zapasy (w tym Mydlak kupił 7-kg bostana) i ruszyliśmy do góry około 11-tej – w najgorszym skwarze, jaki można sobie wyobrazić.
Wokół góry wiodła droga, ale że szczyt nie wydawał się aż tak daleko, to zdecydowaliśmy się pójść na rympał – ot tak, prosto do góry. Był to duży błąd. Jak się okazało, budynki wcale nie były tak nisko. Podejście było koszmarem. Trwało zaledwie 45 minut, ale też nachylenie stoku wynosiło tyle samo – 45 stopni. Do tego straszliwa patelnia. Nie dość, że trzeba było często ratować się przed poślizgnięciem i poleceniem w dół – to jeszcze kilka razy myślałem, że zemdleję albo zejdę na zawał od tego gorąca.
Jak weszliśmy, to zalegliśmy w cieniu i przez dłuuuugi czas regenerowaliśmy siły. A Mydlak odciążył plecak o 7-kg. Niestety nie udały nam się rzuty arbuzem, bo pojawił się pewien Macedończyk i głupio było nam miotać skorupami w świętym miejscu.
Jakże duże było nasze zdziwienie, kiedy się okazało, że to nie Treskavec (wszyscy miejscowi twierdzili, że to tu). Treskavec był dwie godziny drogi dalej, ale tylko Marek miał siły i zapał, żeby tam popędzić na lekko. My się rozwaliliśmy w cieniu, gotowi do rozbicia nad miastem (zaniepoiliśmy stróża i byliśmy wielką atrakcją dla miejscowych). Kiedy Młody z Mydlakiem poszli na zakupy, to przysiadł się do mnie pasterz, z którym odbyłem bardzo ciekawą rozmowę po macedońsku o biedzie, wojnie z Albanią i złodziejstwie w Macedonii (jak się potem okazało – mówił o politykach). Spotkałem też Brytyjczyka i Australijczyka, i było całkiem zabawnie, bo pasterz zadawał im pytania po macedońsku, które (nie znam tego języka) tłumaczyłem na angielski. W pewnym momencie się pogubiłem i zacząłem mówić po polsku do Australijczyka i po angielsku do pasterza 🙂
Następnego dnia napakowanym pociągiem, gdzie siedzenia były tak blisko, że nie dało się zgiąć kolan, dojechaliśmy do Skopje, spędzając tam upojne 12 godzin od 11:00 do 23:00 (autobus do Sofii). Tego dnia przekonałem się, co to znaczy prawdziwy upał (nawet leżenie w cieniu nad rzeką było męczące w 40 stopniach) oraz jak to jest, jak nie ma NIC do roboty. Po zwiedzeniu miasta (2 godziny) umieraliśmy z nudów robiąc wszystko, co się da jak się nie ma pieniędzy. M.in. 2 razy odwiedzaliśmy hipermarket dla celów toaletowych, gadaliśmy z albańskimi raperami na zamku (znali polski hiphop lepiej niż my wszyscy razem wzięci ;). Jedliśmy kebab w barze Sarajewo (wtedy wymyśliliśmy z Młodym Rajd Kebabowy).
Koniec dnia to obserwacja, jak na głównym placu Skopje cygańskie dzieci rozwalają rower urywając mu koła, a nocą przemieściliśmy się na dworzec, gdzie spotkaliśmy ponownie Australijczyka (potem widzieliśmy go jeszcze 2 razy w Sofii!). Ale w tym Skopje było nudno!!!
Informacje praktyczne (2006):