tekst: Przemek Loranc
zdjęcia: Konrad Michalski, Bogna, Radek

Z Siewierobajkalska startował nasz wodolot Kometa do Portu Bajkał u ujścia Angary do Jeziora. Problem polegał na tym, że wodolot startował następnego dnia wcześnie rano z portu oddalonego o jakieś 3-4 km od centrum. Trzeba było więc zagospodarować jakoś cały dzień, zrobić zakupy i znaleźć nocleg blisko nabrzeża.

Zaczęliśmy od znalezienia noclegu. To były bardzo ciekawie zmarnowane dwie godziny. Z peronu udaliśmy się nad Bajkał i szliśmy po plaży do widocznego w oddali skupiska domków letniskowych. Nad jeziorem było pusto, bo zachmurzone niebo i temperatura poniżej piętnastu stopni zniechęcała do plażowania. Ponieważ było pusto, nie było też straganiarzy z jedzeniem. Głód motywował nas do szybszego marszu. W pewnym momencie pojawił się problem – byliśmy na tyłach zwartego osiedla domków po drugiej stronie rzeko-fosy. Najrozsądniej byłoby wrócić kilometr do miasta i przyjść drogą do tego osiedla. Za daleko. Poszliśmy rzeko-fosą. Jakoś ją przebrnęliśmy (zarówno barwa jak i zapach wody nie zachęcały do dłuższego w niej brodzenia). Na drugim brzegu pojawił się kolejny problem: jak dostać się do drogi osiedlowej. Na szczęście zwarty mur drewnianych ogrodzeń miał szczerbę – najpierw parę metrów wzdłuż wysypiska śmieci, następnie przejście przez plac budowy i już byliśmy na drodze, czyli pasie błota i kamieni usianym głębokimi kałużami. Rozpoczęło się chodzenie od domu do domu i pytanie o nocleg. Nigdzie nie było wystarczająco dużo miejsca dla dziesięcioosobowej grupy, a do tego ceny były wysokie. Dostaliśmy namiar na duży dom wypoczynkowy kilometr dalej, więc znowu odbyliśmy spacer. W międzyczasie zaczęło padać. Na miejscu okazało się, że w domu wczasowym nie ma już miejsc, ale dowiedzieliśmy się, że dużo miejsc noclegowych jest w porcie skąd odpływa nasz prom. Do portu jedyne cztery kilometry. Po dwóch godzinach znowu przechodziliśmy obok kładki prowadzącej na peron. Delikatnie mówiąc, byliśmy trochę zirytowani.



Na szczęście pech się od nas odwrócił. Złapaliśmy stopa do portu, tam zakwaterowaliśmy się w tanich i wygodnych pokojach, zostawiliśmy graty i pojechaliśmy liniową marszrutką do centrum. W mieście nie było zbyt wiele atrakcji turystycznych. Jednak to, co zwiedziliśmy, zupełnie nas zadowoliło. A były to w kolejności chronologicznej: bank, supermarket, piekarnia, ogródek piwny z grillem, targ warzywny, jeszcze raz grill i na koniec poczta. (jeśli chodzi o wybór pocztówek, to bardzo wiernie oddawały charakter miasta – nie było na nich nic ciekawego). Wróciliśmy na nocleg z pełnymi brzuchami i siatami. Wieczorem mieliśmy mini imprezę – świętowaliśmy urodziny Piotrka.




Z samego rana poszliśmy na nabrzeże zająć sobie kolejkę do promu (bilety kupuje się na pokładzie, kto pierwszy, ten lepszy). Nie byliśmy pierwsi. Oprócz kilku autochtonów z dużymi białymi siatami w niebieską kratę w kolejce spotkaliśmy naszych znajomych z konkurencyjnej warszawskiej wyprawy nad Bajkał. Płynęli na wyspę Olchon.

Kometa przybyła, wszyscy się zapakowali i Przemo zaczął negocjować cenę naszych biletów. Jego przeciwniczką w negocjacjach była bardzo sympatyczna Pani Kondzior. Tymczasem prom odbił od brzegu i zaczął nabierać prędkości. Kometa nie bez kozery tak się nazywa – to w zasadzie duży wodolot, który rozpędza się do prędkości ponad 60 km/h. W przeciągu dziesięciu godzin mieliśmy przepłynąć przez prawie całe jezioro i pokonać około pół tysiąca kilometrów. Wodolot zawierał dwie duże kabiny pasażerskie. Na dziobie była kabina dla VIPów. Na śródokręciu był dwumetrowy otwarty korytarz widokowy. Następnie była normalna kabina pasażerska, a na samej rufie znajdował się taras widokowy. Normalna kabina pasażerska zawierała też bufet. W bufecie pracowała córka Pani Kondzior.




Pierwsze godziny rejsu zeszły nam na spaniu. Pogoda na północnym Bajkale była kiepska, brak widoków, więc nie było sensu szwendać się na zewnątrz. Po kilku godzinach zaczęło się wypogadzać. Na rufowym tarasie zaludniło się. Pokazały się góry otaczające jezioro. Wodolot miał przystanek na Olchonie, gdzie pożegnaliśmy naszych znajomych z Warszawy. W trakcie postoju zagadał do nas pewien Rosjanin. Był to młody inspektor policji z Irkucka (przynajmniej twierdził, że jest inspektorem). Bardzo podobała mu się Bogna i koniecznie chciał ją poznać. Gdy dowiedział się, że Bogna jest dziewczyną Radiego, zaczął nas wszystkich, a zwłaszcza Radiego, bardzo przepraszać, bo w Rosji podrywanie cudzych dziewczyn to największa zniewaga, za którą można wylądować w szpitalu z ciężkim pobiciem. Przeprosiny w Rosji wiążą się nierozerwalnie z alkoholem, tak więc wylądowaliśmy wkrótce w kabinie VIPów, gdzie nasz milicjoner imprezował ze znajomymi od początku rejsu. Następnie on udał się z rewizytą do naszej
kabiny rufowej i w rezultacie kilka kolejnych godzin rejsu było suto zakrapianych alkoholem. Oczywiście milicjoner zapraszał nas do siebie do Irkucka, ale nie spieszyło się nam do tych odwiedzin. Gdy dopłynęliśmy do Portu Bajkał, z ulgą rozstaliśmy się z naszym nowym znajomym.















Port Bajkał to mała rybacka osada po zachodniej stronie ujścia Angary do Bajkału. Kiedyś był to ważny punkt na szlaku kolei transsyberyjskiej, gdyż tutaj właśnie cumował ogromny prom, który przewoził składy pociągów na drugą stronę jeziora. Następnie prowadziła tędy linia kolejowa Irkuck-Sliudanka, która okrążała Bajkał. Jednak po wybudowaniu tamy na Angarze spiętrzone wody zalały część tej linii i szlak kolei transsyberyjskiej z Irkucka do Sliudanki poprowadzono inną drogą. Port Bajkał utracił w ten sposób znaczenie i mocno podupadł. Do ogromnego znaczenia doszła za to znajdująca się po drugiej stronie Angary Listwianka. Z zapadłej dziury przekształciła się w ekskluzywny kurort znany w całej Rosji. Trudno konkurować o turystów z takim sąsiadem, jednak Port Bajkał też miał coś do zaoferowania – stąd startuje pociąg turystyczny do Sliudanki. Pociąg jedzie zabytkową i bardzo malowniczą linią kolejową, często się zatrzymuje w co ciekawszych miejscach i jest ogromną atrakcją turystyczną przyciągającą ludzi z całego świata. Planowaliśmy pojechać tym pociągiem następnego dnia.




Tymczasem było wczesne popołudnie. Naszym celem było zdobycie omuli – bajkalskiej ryby znanej z wyśmienitego smaku. Wybrałem się z Radim na poszukiwania jakiegoś rybaka. W końcu udało się zakupić kilka kilogramów świeżych ryb. Teraz wystarczyło zaopatrzyć się w piwo w pobliskim magazynie i poszukać miejsca, gdzie można by rozbić namioty. Miejsce na namioty znaleźliśmy kilometr dalej, była to niewielka polanka oddalona trzy metry od torów i o kolejne dziesięć od brzegu Bajkału. Za plecami mieliśmy dość strome zbocze porośnięte krzaczorami. Na polance było trochę ciasno, bo nie byliśmy sami. Oprócz nas nocowała tam grupka turystów w międzynarodowym składzie polsko-słowacko-angielskim. Łatwo się domyślić, że wieczorna impreza integracyjna przy ognisku, z pieczonym omólem i dużą ilością piwa była huczna. A do tego mieliśmy wspaniały widok na Bajkał, w którym odbijały się gwiazdy.








Bardzo pomocna w zapewnieniu bezpieczeństwa imprezowiczom okazała się nasza lina. Ognisko rozpaliliśmy na mniejszej polance znajdującej się w połowie stoku. Droga do namiotów to jakieś dwadzieścia metrów w dół po śliskiej trawie. Zaporęczowaliśmy więc sobie zejście, co było świetnym pomysłem, gdyż po ciemku te dwadzieścia metrów było bardzo zdradliwe. Poręczówka szczególnie przydała się naszym nowym znajomym, którzy imprezowali nad Bajkałem już kolejną dobę i bardzo szybko odczuli potrzebę udania się na spoczynek.




Następny dzień to miała być 3-4 godzinna podróż pociągiem do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Sliudanki. Jednak jazda pociągiem z prędkością 20-30 km/h z przystankami co 40 min. okazała się bardzo długa. Gdy już sobie uświadomiliśmy, że spędzimy w tym pociągu cały dzień, trochę nas to przybiło. Ostatecznie nie było tak źle – graliśmy w karty, objadaliśmy się cziburiakami z pociągowego bufetu (tak, był bufet, a w wagonach dla burżujnych pasażerów były nawet telebimy, na których non stop wyświetlano filmiki informacyjne w kilku językach na temat danego odcinka podróży) oraz piliśmy niezastąpiony kwas. Pociąg był nabity turystami kilkunastu narodowości. Była też parka z Polski, z którą chwilę pogadaliśmy (spotkaliśmy ich dwa tygodnie później w Brześciu). O drugiej po południu pociąg zatrzymał się na godzinę przy zatoczce z kawałkiem plaży. Ostatnie niedobitki naszej grupy, które jeszcze nie kąpały się w Bajkale (część z nas pływała rano przed odjazdem pociągu), miały okazję sprawdzić temperaturę wody. Po chwilowym szoku termicznym później można było chwilę popływać. Woda miała temperaturę 8-10 stopni i po kilku minutach kąpieli trzeba było wyjść na brzeg, żeby nie dostać hipotermii.















Popołudniu dotarliśmy do Sliudanki. Budynek dworca przypominał pałac. W środku marmurowa posadzka, kanapy, wypasione łazienki z prysznicami (za 50 rubli – polecam) i bankomat. Słowem cywilizacja przez duże „c”. A na peronie roiło się od babuszek z cziburiakami, pielmieni itp. Nie muszę chyba dodawać, że bardzo nam się tam podobało. W holu dworca roiło się od turystów z całego świata. Nie mogło też zabraknąć kilku grup z Polski. Mnie nawet udało się spotkać koleżankę z Warszawy, z którą nie widziałem się ze trzy miesiące.




Dość szybko znaleźliśmy transport do oddalonego o 180 km Orlika. Problem polegał jednak na tym, że mieliśmy jechać całą noc wyboistą drogą górską a kierowca był już zmęczony po całodziennym kursie. Dość długo spieraliśmy się o to, czy nie lepiej poczekać do następnego dnia i pojechać z innym, wypoczętym kierowcą. Zwyciężył pragmatyzm – tracąc jeden dzień w Sliudance nie wyrobilibyśmy się czasowo w górach. Tak więc o zmroku opuściliśmy Sliudankę w starym mini-busie i z lekką obawą, czy dojedziemy w całości. Przemo siedział przy kierowcy i pilnował przez całą drogę, żeby ten nie usnął. Reszta spała. Byliśmy na półmetku naszej syberyjskiej wyprawy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.