Historia jest prosta: 30.X całe „międzynarodowe Delhi” oszlało na punkcie wyjścia na Halloweenową imprezę. Miało być wszystko: egzotyczne drinki, modny klub, wysublimowane przekąski, kosmopolityczna atmosfera. I oczywiście mnóstwo osób, śmietanka z pobliskich międzynarodowych koncernów, ambasad, firm outsourcingowych, fundacji, studentów z Europy na wszelkich praktykach i programach wymiany… wreszcie poszukiwaczy przygód z rozlicznych call centers. Multimieszanka. Włosi, Niemcy, Holendrzy, Argentyńczycy, Litwini, Irlandczycy, Rosjanie, Kongijczycy, Amerykanie, Filipińczycy, Finowie, Polacy… Bilety za 3,000 rupii za parę. Dla porównania: zagraniczny asystent w NGO zarabia miesięcznie 10,000 rupii, Hindus z wyższym wykształceniem i paruletnim doświadczeniem 20,000 rupii (z czego pewnie połowę oddaje rodzicom i młodszemu rodzeństwu) a rikszarz utrzymujący całą swoją rodzinę jakieś 5,000 rupii.

Wyjście było kuszące. Jednak w ostatecznym rozrachunku przegrało u nas z podróżowaniem, bo za 1500 rupii możemy spędzić cały weekend na objeździe motocyklowym Radżastanu. Zapomnielibyśmy wkrótce o całej imprezie, gdyby nie moje współlokatorki z Francji i Włoch: kiedy już dojeżdżały taksówką do Delhi, ktoś zadzwonił z wiadomością, że na miejscu zjawiła się policja i najlepiej zrobią, jeśli wróca do domu. Podobno organizatorom brakowało jakiś pozwoleń, więc biurokratyczna machina policyjna skutecznie rozgoniła zebrane towarzystwo. Nietrudno jest uwierzyć w takie wyjaśnienie. Tutejsi policjnci dostają za pracę nędzne grosze, bo według powszechnego przekonania i tak zbijają majatek na łapówkach i przekrętach. Z błędu wyprowadził nas dopiero znajomy, zaprzyjaźniony z organizatorami:

W Halloween przed wejściem do klubu zjawiła się ciężarówka z Hidusami wyposażonymi w kije. Wyskoczyli się i rozbiegli w poszukiwaniu ochroniarzy imprezy. Zaczęła się regularna bitwa, napastników było więcej niż ochroniarzy. Zanim zjawiła się policja, kilka osób nadawało się już do szpitala. Hindusi z kijami zniknęli w ciemności równie szybko, jak się pojawili. Z resztą nikt tak naprawdę nie oczekiwał ich brawurowego zatrzymania w wykonaniu utuczonych korupcją policjantów. Goście uciekli. Nikt nie próbował ich nakłaniać do powrotu z oczywistej przyczyny: banda mogła wrócić. Według naszego znajomego, cała akcja została opłacona przez konkurencyjny klub. Proste. I logiczne. A moje współlokatorki „zrobione” na pingwina z Batmana nie zostały wpuszczone do innych klubów.

Tymczasem, my gratulowaliśmy sobie decyzji o pójściu na mecz krykieta w sobotę rano. Mecz Indie-Australia, a właściwie jego trzeci dzień miał być porywający i arcyważny dla rozgrywek narodowych. Koledzy Radka z uczelni nie spali całą noc, by o piątej rano stanąć w kolejce po bilety za 200 rupii. Pomysł przewodni naszego wyjścia był następujący: wyposażeni we flagi i wymalowani w narodowe barwy będziemy wszyscy krzyczeć najgłośniej jak się da, żeby tylko ściągnąć na siebie uwagę największej gwiazdy – Dady. Dada to celebrity, narodowa świetość i do tego milioner. Dlatego przechodził następnego dnia na emeryturę. Musieliśmy się spieszyć, żeby zobaczyć Go w akcji.




Zanim znaleźliśmy stadion w delhijskiej dżungli, następnie parking dla motorów jakieś 2 km dalej, następnie odpowiednie wejście, gdzie czekał kolega z biletami, następnie zanim daliśmy się pomalować na zielono-biało-pomarańczowo… wreszcie zanim przeszliśmy security check, było już dwie godziny po oficjalnym rozpoczęciu meczu. Ale nasza już 3-miesięczna indyjska intuicja kazała nam się nie śpieszyć. I rzeczywiście, gracze wychodzili na boisko, a wcześniej niewiele się działo.

Wszyscy gracze byli ubrani na biało. I Hindusi, i Australijczycy!

Przez następne 5 godzin umierałam z nudów. Po względnie ciekawych pierwszych dwudziestu minutach, kiedy już pokrzyczeliśmy, powymachiwaliśmy flagami i obfotografowalismy stadion, zostało wpatrywanie się w białe mrówki i piłkę wielkości niewydarzonego melona. Do tego należy doliczyć powolność zawodników – po co się mają spieszyć, skoro mają jeszcze prawie 2 dni na zdobywanie punktów? – palące słońce oraz (!) TEA TIME BREAK i LUNCH BREAK. Herbatka tylko dla zawodników oczywiście.




W rezultacie, żądni naprawdę mocnych doznań rozrywkowych, umówilismy się z moimi znajomymi z pracy na … indyjski koncert deathmetalowy. W zestawie Kanadyjczyk-Czech-Brazylijka-Angielka-Nowozelandczyk-Niemiec szczęśliwie dotarliśmy na miejsce prowadzeni ochrypłymi głosami wykonawców. Z lekkim opóźnieniem, bo zmyliły nas stoły nakryte różowymi obrusami i tekturowe postacie z Kubusia Puchatka rozstawione niedaleko wejścia do amfiteatru. Po niewielkim wywiadzie wśród obsługi pobliskiej restauracji, okazało się, że o dziesiątej wieczorem ma się tu odbyć przyjęcie urodzinowe rocznego dziecka. Rzeczywiście, pod ścianą siedziała już jedna matka z może dwuletnią dziewczynką, z przerażeniem czekając, aż diabelskie ryki ustaną.

Nie zważając na Kubusia Puchatka, podążyliśmy za indyjskimi nastolatkami w czarnych T-shirtach. Po odstaniu dwudziestu minut w kolejce złożonej z licealnych wielbicieli ACDC i Linkin Park, dotarliśmy na miejsce. Niewysoki, szczuplutki Hindus ryczał „I want you to go fucking mental!”. O dziwo, rozpoznałam w nim… kolegę z pracy!

Przez następne pół godziny siedzieliśmy na kamiennej ławeczce i przyglądaliśmy się…nie wykonawcom, bo byli oględnie mówiąc, niepodniecający, ale – bawiącej się widowni. Nie mogłam uwierzyć, że gdzieś w Delhi są rodzice, którzy pozwalają swoim niepełnoletnim dzieciom chodzić w obcisłych, zachodnich ciuchach na koncerty z cyklu „fucking mental”. Pomyśleć, że są domy, w których 28-letnie córki stale noszą sari i nie mogą wyjść wieczorem bez pozwolenia ojca „bo jest niebezpiecznie” i domy, gdzie piętnastolatki w szortach spędzają wieczory ze znajomymi na masowych koncertach albo w centrach handlowych, szastając pieniędzmi!

Kiedy już napatrzyliśmy się na rozszalałe, długowłose zespoły z Radżastanu i kwiat wyzwolonej młodzieży hinduskiej, znajomy Nowozelandczyk (studiował wcześniej na kierunku „Film francuski” w Paryżu) zaproponował wspólne wyjście do pubu. Spojrzeliśmy z Radkiem na siebie ze zgrozą: z reguły wyjście do pubu w gronie expatriates, czyli cudzoziemców mieszkających w Indiach, kończy się snobistycznym popijaniem drinków w najbardziej zblazowanym lokalu w okolicy. Tym razem postanowiliśmy zaryzykować. Przez nastepną godzinę Radek manewrował motorem między rikszarzami a limuzynami w wąskich uliczkach, a ja z tylnego siedzenia nawigowałam czytając mapę po ciemku. Znajomi w wynajętej taksówce z kompletnie zagubionym kierowcą podążali za nami. Dzień zakończył się następująco: po dotarciu do polecanego pubu, który zupełnie nie przypadł nam do gustu, udaliśmy się na hamburgera do pobliskiego fast fooda. Delektowaliśmy się kanapką z przemielonego kurczaka za jakieś złoty osiemdziesiąt (Radek i ja) tudzież spoglądaliśmy tęsknie na mrugające światła dyskoteki na ostatnim piętrze hotelu Hyatt Regency (Niemiec i Nowozelandczyk). Dookoła nas biegały kilkuletnie dzieci rozsypując frytki, bo był to Family Fast Food (w Indiach każda knajpa zrobi karierę reklamując się jako „Family”).

Takie są właśnie weekendy „expata” – od pięciogodzinnego meczu krykieta po dziwaczny koncert metalowy. Szukanie czegoś, co robi się we własnym kraju –albo wręcz przeciwnie, czegoś skrajnie indyjskiego. A samych expatów często niewiele łączy, poza faktem, że każdy jest tak samo obcy w kulturze Hindustanu.

W ramach PS: w zeszły weekend widzieliśmy ze znajomym z Konga historyczną sztukę teatralną w hindi o imperium Mughali oraz ze znajomymi z Czech, Kolumbii, Holandii i Włoch koncert klasycznej muzyki tureckiej otwierający wirtualną wystawę o sztuce chilijskiej w centrum kulturalnym Gurgaonu.

PS 2. Na sztuce w hindi siedzieliśmy jak na tureckim kazaniu , a na koncercie tureckim uważnie słuchaliśmy grzechotania instalacji akustycznych pod sufitem oraz skrzypiących drzwi, zamykających się za kolejnymi rodzicami wychodzącymi z dzieckiem do łazienki (koncert familijny).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.