Wygląda na to, że internet to nasza jedyna szansa na wysłanie stąd pocztówek – pocztówek elektronicznych. Właśnie jesteśmy w stolicy departamentu Gujana Francuska, czyli w Cayenne. Przed chwilą wróciliśmy z poczty głównej, którą znaleźliśmy po pół godziny poszukiwania i wypytywania. Przed budynkiem kolejka na dwie godziny oczekiwania, a w okienku od znaczków nie było nikogo i „już dzisiaj nie będzie”. Podobny scenariusz powtarzał się od tygodnia w każdym mieście w tym kraju:

Ja, powoli, po francusku: To gdzie mogę kupić znaczki?
Pracownik poczty: …la bas….>(*&^%$#^^^*%/… (bardzo szybko, mamrocze)
Ja, po francusku: Nie rozumiem dobrze po francusku, zna Pan angielski?
PP: Nie.
Ja, jeszcze raz po francusku: To gdzie mogę kupić te znaczki? Tam, prosto, a potem w lewo?
PP: Tak, tam prosto, ale nie, później …*(**<>?”P”L”:&*(….
Ja: Gdzie? Nie rozumiem, może Pan powtórzyć?
PP: Jest z Panią ktoś, kto mówi po francusku?
Ja: Nie, ale proszę powiedzieć powoli, zrozumiem. (moja cierpliwość się kończy)
PP, podnosząc głos: To jest Pani w Gujanie Francuskiej i nie mówi Pani po francusku?
Ja, zła jak osa, po francusku: Merci za pomoc! Odwracam się na pięcie i głośno przekazuję Radkowi, co sądzę o działalności lokalnej „la poste”.

Za chwilę sytuacja powtarza się w chińskim sklepie z wielkim logo agencji pocztowej.

My, superpowoli do Chinki za ladą, po francusku: Ma Pani znaczki?
Chinka: Tak.
Ja: To proszę jeden do Francji i trzy do Unii Europejskiej?
Chinka: Co?
Ja: U-N-I-A E-U-R-O-P-E-J-S-K-A?
Milczy. Nie rozumie.
Ja: To proszę jeden do Francji.
Chinka – nic, cisza. Wreszcie wyjmuje z jakiegoś pudełka z szafy jeden znaczek.
(Nagle w tle ryk malej skośnookiej dziewczynki. Matka wrzeszczy na nią jeszcze głośniej po chińsku. Chyba mała wychowywana jest w ramach starożytnej zasady „co nas nie zabije, to nas wzmocni”.)

Aby łatwo i bezstresowo podróżować po Gujanie Francuskiej, należy spełnić trzy warunki:
1) wynająć samochód, bo transport publiczny w praktyce nie istnieje,
2) mówić dobrze po francusku, bo prawie nikt nie zna innych języków
3) korzystać wyłącznie z francuskich przewodników albo stron internetowych, bo anglojęzyczni autorzy nie docierają do wszystkich francuskich informacji.

Ładna mulatka, w schronisku dla leniwców, z podziwem: Jesteście bez samochodu? Aaa, to odważnie!

Poruszamy się głównie autostopem. Dość łatwo zatrzymujemy na stopa białe peugeoty z wypożyczalni z turystami z Francji i Martyniki, albo kolorowe peugeoty lokalnych kierowców.

W Gujanie Francuskiej tylko raz byliśmy zmuszeni skorzystać z płatnego transportu (25 km, 20 euro...). Od tygodnia poruszamy się autostopem.
W Gujanie Francuskiej tylko raz byliśmy zmuszeni skorzystać z płatnego transportu (25 km, 20 euro…). Od tygodnia poruszamy się autostopem.

Wczoraj próbowaliśmy się wydostać z miasta Kourou, aby dojechać do sierocińca leniwców w Macouria (w połowie drogi do Cayenne), a potem do samego Cayenne. Kourou i Cayenne to dwa największe miasta w kraju. Najpierw w mieście nikt specjalnie nie wiedział, czy między miastami kursują autobusy, a tym bardziej skąd i kiedy odjeżdżają. Następnie, po godzinie krążenia po mieście z plecakami i rozpytywania, udało nam się znaleźć placyk kolo żandarmerii, gdzie stała jedna taksówka i gdzie „może przyjedzie minibus, ale nie wiem kiedy, bo sam czekam już od dwóch godzin”. Taksówkarz chciał za 25 kilometrów „tylko” 50 euro „bo to blisko”, ale wreszcie udało nam się wsiąść do prywatnego samochodu w sześć osób, dzięki pomocy miłej starszej Afrykanki. „Zis boy will take you”. Musieliśmy zapłacić za pełen bilet do Cayenne (10 euro za osobę), bo w innym razie kierowca odmawiał nas zabrać. Ponieważ nikt w busie nie wiedział nic o leniwcach, a nasz angielski przewodnik podawał błędny adres, wysiedliśmy w efekcie 10 kilometrów przed właściwym miejscem. Na szczęście dość szybko miła rodzina podrzuciła nas peugeotem do właściwego skrzyżowania przed mostem. Stamtąd pomocny Gujańczyk zaprowadził nas do samej furtki, a raczej do dziury w płocie obok. Sierociniec okazał się być zamkniętym, ale kiedy opowiedzieliśmy pracownikom fundacji (po francusku), jak walczyliśmy z przeciwnościami losu żeby ich odwiedzić, natychmiast zaprowadzili nas do domku z kilkunastoma absurdalnymi zwierzakami. Leniwce – nie koloryzuję! – uśmiechały się do nas porozumiewawczo.

Schronisko dla leniwców pod Cayenne. Leniwce trafiają tam głównie z wycinki lasów tropikalnych, ale też potrącone przez samochody. Z tego powodu wiele zwierząt ma amputowane łapy..
Schronisko dla leniwców pod Cayenne. Leniwce trafiają tam głównie z wycinki lasów tropikalnych, ale też potrącone przez samochody. Z tego powodu wiele zwierząt ma amputowane łapy.
Życie w klatce w przytułku
Życie w klatce w przytułku
Dieta leniwcza
Dieta leniwcza

Podobnie, aby dotrzeć i wrócić z plaży słynnej z wylęgania się żółwi w okolicach Yalimapo, przejechaliśmy na stopa prawie 200 km z Julienem z Paryża.

Polecamy autostop tutaj jako bezpieczny i łatwy sposób podróżowania.

Podczas jazdy autostopem ważna jest oczywiście rozmowa z kierowcą. Na szczęście po dwóch miesiącach w Chile, Boliwii i Peru, z trudem przestawiłam się na francuski i przypominałam sobie najważniejsze zwroty. Tutaj mało kto zna angielski, o hiszpańskim już nie wspominając. W hostelach/hotelach trafiliśmy też na niezwykle pomocne osoby, które pomogły nam dokonać co bardziej skomplikowanych rezerwacji. Nasze anglojęzyczne przewodniki okazały się niekompletne – za to zdecydowanie polecamy wydany po francusku Guyane – Guide de Vacances en Hamac, który można pobrać za darmo z Amazona, oraz Guide du hebergements, aktualizowany co roku i dostępny bezpłatnie. Chociaż Gujana Francuska jest jeszcze droższa od Surinamu i Gujany, to backpackersi mogą sporo zaoszczędzić nocując w hamakach – polecamy podróżowanie z własnym hamakiem z moskitierą. Oczywiście zakładając, że wynajmiecie tutaj samochód, bo inaczej do tych tanich hamakowych miejsc nie będziecie mieli jak dotrzeć.

A teraz, znowu o jedzeniu! Zbliża się pora lunchu i jestesmy głodni.

Jedzenie tutaj jest świetne. Na śniadanie obowiązkowo bagietka z dżemem z bananów i rumu albo pain au chocolat + sok pomarańczowy. Na tym kończy się typowa kuchnia francuska. Na obiad – sajgonki, na kolację – wietnamska zupa pho albo smażony chiński ryz z wieprzowiną. Największą atrakcją Cayenne jest rynek z azjatyckimi dymiącymi jadłodajniami i uliczki napakowane niezliczonymi restauracyjkami. Wygląda na to, że każdy ma swoje ulubione miejsce z sajgonkami. W przeciwieństwie do Warszawy kucharze to nie anonimowi Chińczycy ani Laotańczycy. Wczoraj wybraliśmy się na obiad na lokalny marche, czyli po polsku – do bud z owocami, sokami i nudlami. W naszej budzie skośnooki Monsieur Nicolas bezbłędną francuszczyzną rozmawiał z każdym klientem jak z długoletnim przyjacielem. Co słychać, jak było na wakacjach, jak dzieci, pozdrów ode mnie Guillome’a… Aż żałowaliśmy, że i nas nie zna od tych pięciu lat! To były najsmaczniejsze sajgonki w historii.

U Monsieur Nicolasa na targu w Cayenne. Wracamy tam zaraz po opublikowaniu tego wpisu.
U Monsieur Nicolasa na targu w Cayenne. Wracamy tam zaraz po opublikowaniu tego wpisu.
Centrum Cayenne
Centrum Cayenne
W wolnym tłumaczeniu ulica "Ho, ty grubasie!"
W wolnym tłumaczeniu ulica „Ho, ty grubasie!”
Katamaran, którym dopłynęliśmy na Îles du Salut (Wyspy Zbawienia)
Katamaran, którym dopłynęliśmy na Îles du Salut (Wyspy Zbawienia)
Brzegi Île Royale
Brzegi Île Royale
Na największej wyspie, Île Royale
Na największej wyspie, Île Royale
Dawny szpital wojskowy na Île Royale
Dawny szpital wojskowy na Île Royale
Cmentarz na Île Royale
Cmentarz na Île Royale
Aguti, czyli bliski krewniak świnki morskiej
Aguti, czyli bliski krewniak świnki morskiej
Małpy na Île Royale
Małpy na Île Royale
Małpy na Île Royale były wyjątkowo mało agresywne i bały się ludzi
Małpy na Île Royale były wyjątkowo mało agresywne i bały się ludzi
Małpy
Małpy
Widok na Île du Diable
Widok na Île du Diable
Widok z Île Royale na Île Saint-Joseph
Widok z Île Royale na Île Saint-Joseph

Pocztówka z Surinamu

Na kilka dni przed Gujaną Francuską wybraliśmy się do południowoamerykańskiego Amsterdamu.
Surinam to najmniejsze państwo Ameryki Południowej. Kiedyś przez prawie trzysta lat kolonia holenderska, teraz to chętnie wybierane przez Holendrów miejsce na tropikalne wakacje. To jedyny kraj na kontynencie, gdzie mówi się po holendersku, a stolica architektura bardziej przypomina niderlandzkie miasto poprzecinane kanałami, niż miasta Ameryki Południowej. Spędziliśmy w Surinamie kilka dni w Paramaribo i w okolicznych historycznych plantacjach, zanim ruszyliśmy dalej wybrzeżem na wschód, do granicy z Gujaną Francuską do Saint Laurent du Maroni.

Zanim dotarliśmy do całkiem europejskiego Parbo (tak lokalnie nazywa się stolicę), spędziliśmy dobre kilkanaście godzin w wypakowanych po brzegi minibusach z Georgetown. Sama podróż, chociaż bez klimatyzacji w upale 40+, była jednak całkiem znośna. W busie mogliśmy bezkarnie przyglądać się niesamowitym fryzurom współpasażerów: czerwono-niebieskim dredom, warkoczykom w różnych konfiguracjach i aureolom na głowie a’la dyskoteka z lat 80.

Zła wiadomość dla wszystkich przekraczających granicę Gujana-Surinam: to jedna z najgorzej zorganizowanych granic na świecie. Przygotujcie się na cztery-pięć godziny stania w kolejkach. Granica przebiega na rzece, po której tylko dwa razy dziennie kursuje przepełniony do granic możliwości prom. Kompletny chaos! Czekania można by było uniknąć przy odrobinie dobrej woli ze strony jednych i drugich władz – zwiększyć liczbę promów i zmniejszyć liczbę policjantów dyrygujących kolejkami. Aktualnie jednak władze sprawiają wrażenie bardziej nastawionych na maksymalizację zysku z biletów za prom niż na zwiększenie komfortu podróżnych.

Cztery dni w Surinamie minęły nam na obserwacjach ekonomicznych i dyskusjach o polityce w tym niewielkim kraju.

#1 Wszechobecne chińskie sklepy.
Od małych spożywczych z oranżadami po wielkie hangary z towarem wszelakim. Surinam to jeden wielki tygiel kulturowy. Jednak niewiele tu biznesów prowadzonych przez potomków Afrykanów, Jawajczyków czy Europejczyków. Natomiast nawet w małych wioskach pod Paramaribo, prowadzą gigantyczne supermarketowe hale Chińczycy nieznający ani słowa po holendersku. Co decyduje o ich sukcesie? System pożyczania pieniędzy? Rodzinna lojalność? Ciężka praca? W Surinamie ceny są relatywnie wysokie (nocleg w hostelu około 30-40 euro, niskobudżetowy obiad – 7-12 euro za osobę) – można więc na własnej skórze poczuć, jaką różnicę robi możliwość zrobienia tańszych zakupów u Chińczyka (Surinamczyka o chińskich korzeniach?). W krajach jak Surinam, to często różnica miedzy posiadaniem czegoś a nieposiadaniem w ogóle. Pal licho jakość, kogo na nią stać w dżungli?

Jeden z miliona chińskich sklepów, tutaj: w sosie pomidorowym
Jeden z miliona chińskich sklepów, tutaj: w sosie pomidorowym

#2 Ulubione euro.
Za pobyt w hostelach / hotelach można płacić w euro. A w zasadzie nawet powinno się, bo ceny w lokalnej walucie są dużo wyższe. W praktyce jest się karanym zbójeckim kursem za wspieranie surinamskiej waluty. W naszym hostelu, różnica na niekorzyść surinamskiej waluty wynosiła około 15%! Doszło do tego, że kilkakrotnie wymienialiśmy waluty tam i z powrotem. Uwaga na kierowców busów przygranicznych! Najpierw podają ceny w surinamskich dolarach, a kiedy przychodzi do płacenia – wyświechtany trik – twierdzą, że chodziło o euro. Na szczęście nam po wakacjach w Armenii żaden busiarz nie straszny!

#3 Jest czysto!
Tak, to zdanie w tym rejonie świata zasługuje na wykrzyknik. Nie przesadzałabym w opisach sterylności, ale na każdej ulicy Paramaribo i okolicy są kosze, a przy supermarketach pudła na śmieci. Co do ochrony środowiska, główne problemy Surinamu to eksploatacja lasów i zanieczyszczenie rzek przez górnictwo, ale ogólnie w porównaniu do innych krajów kontynentu natura ma się tutaj dobrze. Surinam zachował aż 94% oryginalnego lasu deszczowego, 1.6 mln hektarów zajmuje Central Suriname Nature Reserve o statusie światowego dziedzictwa natury, a kilka miesięcy temu na ponad 7 mln hektarów zamieszkanych przez Indian utworzono Southern Suriname Conservation Corridor. Według organizacji międzynarodowych największym sukcesem jest jednak to, że decyzje proekologiczne pozostają nie tylko na papierze, ale są wcielane w życie.

Dbajmy o czystość w Surinamie
Dbajmy o czystość w Surinamie

#4 Lekcja dla Bliskiego Wschodu
W Paramaribo, największy na Karaibach meczet stoi obok największej na Karaibach synagogi. Można? Można.

W Paramaribo meczet i synagoga stoją obok siebie
W Paramaribo meczet i synagoga stoją obok siebie

#5 Surinam wybiera prezydenta
I na tym koniec dobrych wieści. Dowiedzieliśmy się, że w 2010 roku były prezydent i dyktator Dési Bouterse został ponownie wybrany na pięcioletnią kadencję. Uważa się, że w 1982 roku Bouterse odpowiadał za zamordowanie 15 przeciwników politycznych (w Fort Zeelandia, aktualnie to muzeum i atrakcja turystyczna). Następnie w 2012 roku ogłosił amnestię dla wszystkich winnych tej masakry, a to wszystko na dwa miesiące przed ogłoszeniem wyroku w sądzie! Holandia natychmiast wycofała planowane wsparcie ekonomiczne w wysokości 20 milionów euro i od tego czasu nie udziela żadnej pomocy gospodarczej Surinamowi. Protestowały wszystkie ważne organizacje obrony praw człowieka. W 2011 roku ten sam prezydent został skazany zaocznie na 11 lat więzienia przez holenderski sąd za przemyt prawie 500 kg kokainy. W 2013 roku syn prezydenta stanął przed sądem w USA za przemyt narkotyków i handel bronią.

Mr Frederick Lachmipersad, sędzia sądu najwyższego. W tle pałac prezydencki.
Mr Frederick Lachmipersad, sędzia sądu najwyższego. W tle pałac prezydencki.

Wracając do pozytywnych wrażeń: w ciągu tych kilku dni, czuliśmy się w Paramaribo dużo bezpieczniej niż w sąsiednim Georgetown. Po holendersku, jeździliśmy na rowerach po malowniczych plantacjach. Zakosztowaliśmy też absolutnie wyjątkowej kuchni: kombinacji kuchni jawajskiej, kreolskiej, holenderskiej, karaibskiej i chińskiej. Słowo „fusion” praktycznie nie jest tu znane, bo to naturalny lokalny stan. Nie tylko lokalnej kuchni, ale całego Surinamu!

Ujście rzeki Suriname River
Ujście rzeki Suriname River
Indonezyjska kolacja
Indonezyjska kolacja
Targ w Paramaribo
„Karaibski” targ w Paramaribo
Stare miasto w Paramaribo
Holenderskie stare miasto w Paramaribo
Stare miasto w Paramaribo
Holenderskie stare miasto w Paramaribo
Chińska gazeta w Parbo
Chińska gazeta w Parbo
Meczet, model pierwszy
Meczet
Kilkaset metrów dalej, kolejny meczet
Kilkaset metrów dalej, kolejny meczet
Akcenty hinduskie i buddyjskie
Akcenty hinduskie i buddyjskie
Dawne plantacje niedaleko New Amsterdam
Dawne plantacje niedaleko New Amsterdam
Dawne plantacje w Pepperpot
Rowerem po plantacji Pepperpot
Pozdrowienia z tropikalnej Holandii
Pozdrowienia z tropikalnej Holandii

3 komentarze

  1. fajnie sie czyta, niesamowita egzotyka! Mam na polce do przeczytania Wild Coast: travel on south americas untamed edge o trzech gujanach… Wasza relacja zachecila mnie do odkurzenia i lektury 🙂

    Mt20864
  2. Witam pięknie moich cudownych podróżników ! Faktycznie czytanie tych wspaniałych opisów jest bardzo sympatyczne. Zazdroszczę Wam z całego serca. Na ile mi czas pozwala zawsze chętnie sięgam i siadam do tej lektury. Przy okazji raz jeszcze – Dziękuję – za pomoc zdjęciową. Jestem Waszym dłużnikiem . !!! 😉

    Jan

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.