RELACJA ZE SZTAFETY 100-LECIA SGH
Tekst: Jacek Duda

Skąd pomysł? | Zapis relacji smsowej na żywo | Oficjalne statystyki

Główny szlak beskidzki

3:45, Wetlina, Poniedziałek Wielkanocny. Ciemno, mgliście i deszczowo, a pośrodku drogi, którą przecież według Wetlinian i tak nikt nie pojedzie do następnego ranka stoją na całą szerokość stoły, ławy i krzesła z resztkami jedzenia. Nikt nie przewidział bowiem, że w środku nocy nadjadą nasi dzielni Sztafeciarze, zmierzający do Wołosatego. Oczywiście Trampy nie byłyby Trampami, jakby nie pomyliły się w założeniach, i Sztafeta wyszła z godzinnym opóźnieniem. Zwiększyło się ono na pierwszej zmianie do 2h bo śniegu było delikatnie mówiąc dużo, nawet na pamiętnej dla Sztafeciarzy z 2003 r. drodze na Przełęcz Bukowską było około metra i Wojtek Paczos z Bronkiem co raz się zapadali. Pogoda też nie sprzyjała, mgła i siąpiący deszcz.

W takich to warunkach dokonało się przekazanie pałeczki-flagi w Ustrzykach Górnych Andrzejowi Regulskiemu i Piotrkowi Gogolewskiemu, pierwszemu z naszych kierowców, bez których przedsięwzięcie pt. Sztafeta Stulecia SGH im. Andrzeja Grodka na pewno by się nie powiodło. Wbrew optymistycznym naszym przewidywaniom śniegu z połonin Caryńskiej i Wetlińskiej wcale nie wywiało tak dużo, a widoczność była bliska zeru. Zemściło się to na naszych junakach na zejściu ze Smereka, skończył się bowiem śnieg, zaczęło zaś błoto, a stok był stromy. Dodatkowo chłopaki zgubili szlak i zdecydowali się, że zaczną schodzić skosem w stronę Wetlinki a potem spróbują idąc brzegiem rzeki dojść do mostu na niej, gdzie miała czekać trzecia zmiana, czyli Maćki – Dziasek i Jankowski zwany Wilkiem. Oni czekali, a chłopaki schodzili. Ich nastroje spadały w postępie geometrycznym – zaczęło się od euforii, a skończyło na desperacji takiej, że zaczęli zastanawiać się, jakby tu przejść przez rzekę i wejść na szosę (wyszli bowiem bliżej Wetliny niż Smreka i szli wzdłuż rzeki po stromym stoku). Okazuje się, że powiedzenie „do trzech razy sztuka” nie zawsze się sprawdza. Po dwóch stwierdzeniach, że jest za głęboko, za trzecim ufny w skuteczność powiedzenia Gogol do rzeki wszedł. I znów do trzech razy sztuka – raz go przewróciło – wstał. Drugi raz – wstał. Za trzecim razem już darował sobie wstawanie i kontrolując płynięcie plecaka przedryfował szorując brzuchem po dnie jakieś 50-100 m (zależnie od tego kiedy i kto opowiadał 😉 ) A miał jeszcze mały plecak Andrzeja. Po tych kąpielach byli już tak wkurzeni, że szosą doszli szybciutko, niemniej jednak trzecia zmiana wyszła dopiero o 20:15.

I wcale nie miała lżej, bo mimo że ciepło, to zrobiła się taka mgła, że widoczność nie przekraczała 5-10 m. No i już przy zejściu do Cisnej konsternacja. Najpierw Dziaso napisał euforycznego smsa do Radiego, że „są już na drodze”, tyle, że droga okazała się być w Majdanie a nie w Cisnej. Wilku upierał się przedtem, że zna ten szlak i po co tam kompas czy mapa : Podczas tej zmiany minął wieczór i poranek, dzień pierwszy.

Niemniej jednak, mimo przeciwności losu i dość długiego finiszu nasi dzielni wędrowcy dotarli tuż przed czwartą rano do Bacówki pod Honem w Cisnej. Tam też pałeczkę dostał Radek Pawłowicki (bardzo zniecierpliwiony i zniesmaczony samotną 21-godzinną podróżą i długim oczekiwaniem) oraz najmłodszy uczestnik sztafety – Piotrek Chachaj, zwany z racji swojego szczenięcego wieku Młodym : Trzeba przyznać, że zniecierpliwienie wyszło Sztafecie na dobre – chłopaki depnęli mocno, jakież było moje zdziwienie, gdy jadąc koło 9:00 stopem do Rzepedzi (skąd potem przedostałem się następnym do Komańczy) dostałem telefon, że oni już na Chryszczatej. Jednak nie obyło się bez przygód, bo nad Jeziorkiem Duszatyńskim Radka rozbolał brzuch (najprawdopodobniej od spożywanego hurtowo śniegu). Doszedł zatem tylko Młody, a Radka zabrała z Duszatyna ekipa ratunkowa w Seicento. A Młody darł bardzo szybko, i nie przeszkadzało mu to (wcześniej zresztą też), że jest dużo śniegu a jego ochraniacze chłoną wodę jak gąbka.

Zatem do Komańczy raźnym krokiem wszedł o 10:50, zaś o 11 znalazł Asię i mnie pod sklepem. Za chwilę doszlusował jeszcze Bronek i dziarsko ruszyliśmy na trasę zmiany numer V. Która to zmiana „szła nam się” bardzo dobrze – na początek wzgórze 666, gdzie Bronek zaproponował czarną mszę, później Kamień nad Rzepedzią, gdzie odpoczęliśmy, na zejściu złapał nas mały deszcz, na Tokarni Asia się zmęczyła, a Bukowica, choć ładna, była mocno upierdliwa, bo długa i płaska. Na Skibcach śnieg. Najgorsza była dojściówka przez Puławy jedne i drugie do Rudawki po asfalcie.

Tam o 19:10 przekazaliśmy flagę Marcinowi Bulińskiemu i Jaśkowi Rolle i pojechaliśmy do Dukli na mecz Milan-Barcelona i dyskusje o grze w stoliczek vel kamienną twarz, które bulwersowały Emilkę. Zaś na chłopaków i na Bronka, który szedł dalej swoje przejście Komańcza – Krynica zaczął padać deszcz, a niedaleko przechodziła burza. W Rymanowie chłopaki widzieli dużo przejechanych w fajny sposób żab, a za Lubatową zrobiło się chłodniej, zaległa mgła i zaczął padać drobny deszcz. Dodatkowo na zejściu z Cergowej zgubili szlak, bo ktoś mądry wytyczył nowy, a starego nie starł. Żeby nie koniec był przygód tej nocy, to z następną zmianą umówili się nie przy tym moście w Nowej Wsi (a ile przy tym umawianiu narobili hałasu w pokoju – hoho…). Jak Marcin i Jasiek wrócili to wyglądali jak siedem nieszczęść i widać było, że dała im w kość ta droga…

Zaś Emilka, Michał, Tymek i Wojtek ruszyli o 4. O 6:30 byli dopiero w Chyrowej, więc mgła dała im się we znaki, ale do Kątów zeszli w miarę znośnie, o 9:40. Żeby tradycji stało się zadość przed Łysą Górą zgubili szlak. A w Kątach czekaliśmy już my, czyli Gogol i ja. Czekaliśmy długo, bo 2h, podczas których wypiłem 3 oranżady i zostałem przyłapany na niecnym procederze za sklepem przez miejscowego pana, który również przyszedł się odprężyć.




Etap mieliśmy iść w pięciu, z Bronkiem, Michałem i Wojtkiem, ale skoro Bronek chciał na Kamień dojść asfaltem, a pozostali na hasło „o 10 wymarsz” byli jeszcze w rosole, to polecieliśmy we dwóch. Ten etap wyglądał w ogóle tak, że Gogol biegł, a ja go goniłem, a na podejściach na Kamień i Kolanin myślałem, że wypluję sobie płuca razem ze wszystkim innym. Na Magurze Wątkowskiej dużo się zmieniło, jest kościółek i ołtarzyk. Pod koniec tradycji stało się zadość, bo tuż przed Bacówką w Bartnem zgubił się Gogol, który tak się skupił na tym, żeby nie wleźć w bagno, że poszedł kilkaset metrów bez szlaku.

W Bartnem przekazujemy flagę Arturowi (który przyjechał drugim autem i stał się drugim kierowcą Sztafety, przysparzając bólu głowy osobom opętanym manią oszczędności paliwa) oraz Andrzejowi i Dziaskowi. Którzy przeszli etap praktycznie bez zatrzymywania – jeden przystanek w Zdyni wykorzystali na ogołocenie z oranżady sklepu : My zaś mieliśmy bardzo ciekawy epizod z Marcinem Be, którego znaleźliśmy w Bartnem jadąc po niego stamtąd do Krynicy, do której ktoś zabronił mu jechać, oraz z mentalnością Kalego niektórych towarzyszy. Ale spuśćmy na to zasłonę milczenia, bo psy szczekają a karawana szła dalej 🙂 Jako że szła szybko, to zmiana miała miejsce między 20:45 a 21:00, bowiem obie grupy miały trudności ze zlokalizowaniem się w metropolii jaką jest Hańczowa. Wreszcie znaleźli się nawzajem w barze „U Romana”, gdzie obejrzeli jeszcze (rzecz jasna ci, co już nie szli) pierwszą połowę meczu Arsenal – Villarreal.




Reszta grupy mieszkała w DW „Rzymianka” w Krynicy, dokąd rozwoził nas Gogol, który bardzo fajnie jeździł przez wąskie drogi Gór Grybowskich i raz nawet prawie wyleciał w powietrze z powodu osuwiska (zauważył w ostatniej chwili). Szlak za Hańczową jest więcej nudny i ostatnio nawet znośnie go wyznakowali, ale Marcin Be z Grzesiem Moskiem to ludzie, dla których nie ma rzeczy niemożliwych i dwa razy go zgubili. Wszystkiemu winien rzecz jasna ten wredny transformator oraz gałąź przysłaniająca znak szlaku 😉

Przez to do Krynicy dotarli dopiero około 4 w nocy, i Radek z Młodym i Jaśkiem bardzo się niecierpliwili czekając na nich w parku przez bitą godzinę. Jasiek nawet dokonał pod osłoną nocy tego samego co ja w Kątach, niemniej jednak jego nikt podstępnie nie zaszedł od tyłu. W Sądeckim było wiadomo, że będzie już śnieg z powrotem, i rzeczywiście był, mokra kasza grubości od 40 do 70 cm z wodą pod spodem. Ale od czego są chłopaki, żeby sobie nie pobiegać. Lecieli, lecieli, bo wszyscy teraz stali się chorobliwie ambitni i zaczęli odrabiać jeszcze bieszczadzkie opóźnienie. Jaworzyna, Runek (gdzie podobno jest zarąbiście trudne podejście – hehe), Łabowska (postój), Pisana, Cyrla i w ten sposób dobiegli już na 11 do Rytra, gdzie czekała już na nich zmiana – Michał W., Emilka (dla których był to już ostatni etap na szlaku), „dojechani” z Krynicy Dziasek i Andrzej oraz Ania z Doniecka. W ten sposób, mimo nieobecności Tomka, Sztafeta i tak była międzynarodowa.





Gdzieś w tym samym czasie, około 12, do Krynicy doszedł Bronek, kończąc tym samym przejście z Komańczy (do Kątów szedł ze Sztafetą, potem do Bartnego razem z Michałem i Wojtkiem, zaś później już samotnie). W paśmie Radziejowej śniegu było jeszcze więcej (bo w końcu wyżej) i na początku nasi dzielni sztafetowicze postanowili się rozdzielić, znaczy Dziasek poszedł z flagą przodem, a reszta była z tyłu. Niemniej jednak w okolicach 14 (czyli tuż przed zakupem SOKU MAURERA – pozdrawiamy przy okazji gospodarstwo koło Łącka zarówno z powodu soku jak i tego co „przypadkiem znieśli z gór a czego oni w ogóle nie robią, bo to przecież nielegalne”) dostaliśmy cynk, że kolega Maciej nie bardzo wie jak dalej iść, bo mgła, a jest on bez mapy, w związku z czym doradziliśmy, aby się zatrzymał i poczekał (a rzecz miała miejsce już za Radziejową). My pokrzepieni sokiem dotarliśmy do Krościenka, gdzie zjedliśmy bardzo dużą pizzę (która później odbiła się nieco na samopoczuciu idących z Krościenka Wojtków) oraz spróbowaliśmy święcącego come-back piwa Zagłoba.




A Sztafeta doszła do Krościenka o 20.00, przy czym niedługo po telefonie Dziaska zaczął padać deszcz i tak sobie padał prawie do końca ich zmiany. W tym samym czasie zdecydowaliśmy wobec dużych ilości śniegu zmienić trochę plan i inaczej podzielić etapy w Beskidzie Żywieckim, gdzie śniegu według naszych przewidywań powinno było być najwięcej. Zamiast długich etapów Rabka – Hala Krupowa, Hala Krupowa – przeł. Jałowiecka, przeł. Jałowiecka – Hala Miziowa i Miziowa – Węgierska Górka, zdecydowaliśmy się na inne rozwiązanie – 6 krótszych etapów ze zmianami w wygodniejszych komunikacyjnie miejscach. A sztafeta doszła do Krościenka o 20:00, i przekazała flagę dwóm Wojtkom, którzy mimo zjedzonej pizzy dziarsko pomaszerowali w noc. A idący wcześniej chłopcy i dziewczęta byli troszkę zmęczeni, ale Andrzej miał urodziny, w związku z czym nie obyło się bez małej rodzinnej uroczystości, z której wszakże niewiele pamiętam. Tylko Bronka nic nie ruszało, bo jak poszedł spać o 17 to wstał dopiero o 7:30 🙂



O 7:30 wstałem także ja, choć było ciężko. Okazało się, że ominęły mnie całkiem ciekawe dyskusje na temat konferencji w Jałcie oraz historii Polski, przerwane tym, że Gogol musiał wyjeżdżać na zmianę około 2:30 w nocy. Chłopakom poszło bowiem na tyle dobrze, że przeszli na przełęcz Knurowską bardzo szybko i do tego naoglądali się nocnych widoków z Lubania (jeśli o takowych można mówić). Czyli wschodnia część Gorców sztafetowo odczarowana (o swoich przejściach z etapu w drugą stronę sprzed 3 lat mogą opowiedzieć Artur z Michałem Domańskim). Tylko ciężko im się podchodziło po tej pizzy z Krościenka. Ale radę dało. Na zmianę przyjechali Gogol (który przyjął to jak zbawienie, nie musiał bowiem już słuchać o Roosevelcie, który był Churchillem) oraz Jasiek z Młodym.



Taki skład zmiany gwarantował szybciutkie przejście przez drugą część Gorców i rzeczywiście, mimo żółtych borsuków przebiegających przez szlak i nadal dużych ilości śniegu (choć deszcz go trochę podtopił) szybciutko wleźli na Turbacz, przedarli się przez Obidowiec i już o 8 rano dzwonili ze Starych Wierchów. A do Rabki praktycznie zbiegli, co było w porządku, bo czułem, że ruch bardzo pomoże mi przeżyć lepiej trudny poranek.

Wcześniej jeszcze powitaliśmy kolejny kontyngent sztafeciarzy – pociągiem po 9 przyjechali Łukasz Marć, Wilku, Tomasz Pelczar i Magda Tokarska. Mieli iść od Rabki aż do Krowiarek, ale udało się im wyperswadować te 22 GOT asfaltu i stanęło na tym, że będą czekać na mnie w Bystrej i tam przejmą zmianę. A chłopaki zbiegli na 9:40 pod dworzec w Rabce. Trasę mieli znakomitą, słońce świeciło od Turbacza (ale wschód przegapili w jadalni) i ogólnie byli zadowoleni.



Po pożegnaniu zatem z Jasiem, który jechał już do domu (w ogóle śmiesznie wyszło, bo Jasiek był na Sztafecie od wtorku do piątku, a widziałem go wszystkiego ze dwie godziny, bo jak nie szedłem, to albo spał albo szedł, albo ja szedłem kiedy on nie spał), ruszyłem żwawym krokiem na asfaltowy etap przez Jordanów do Bystrej. Na początek za Rabką dwie górki, z których ładny widok na Luboń i dużo błota, na którym zaliczyłem w końcu spektakularną wywrotkę. Czyli wyszło na to, że uświniłem się na najbardziej asfaltowym etapie. Potem w okolicach stacji PKP Skawa wyszedłem na asfalt, przy czym przedtem wykorzystałem kamienne kręgi do układania studni jako ubikację 🙂 Na asfalcie zaś jak to na asfalcie – jedyną atrakcją było to, czy będzie chodnik, jaki asfalt jest w jakiej gminie oraz billboardy przy drodze. Tuż przed centrum Jordanowa (gdzie 15 min przerwy) minął mnie wesoły Opel z brygadą jadącą do Bystrej. W samo południe stanąłem na jordanowskim rynku i po konsumpcji trzech oranżad wyszedłem w stronę Bystrej, w której zjawiłem się o 13:05.



Tam pałeczkę-flagę (uprzednio oblaną przeze mnie colą) przejęła wychodząca grupa czyli ci, co przyjechali plus Radek i Ania. My udaliśmy się po drogach pełnych dziur do Zawoi, gdzie spaliśmy w DW PTTK „Hanka”, zaś nasi dzielni sztafeciarze walczyli ze śniegiem, którego było dużo (nie „płaty” jak sądził jeden z uczestników, który zresztą później rozłożywszy mapę chciał jechać PKS do Krakowa granią graniczną :P), zwłaszcza na Policy (to już taka sztafetowa tradycja 🙂 Na Hali Krupowej stanęli jednak nieco po 17, bo do schroniska szlaki mieli mniej więcej przetarte (choć kilka „zapaści” po pół uda mieli). Później, na Hali Śmietanowej, nie było już tak lekko, a i morale zaczęło lekko spadać, ale dali radę i na Krowiarki doszli już o 20:40, czyli tak jak miało być. Mimo buńczucznych zapowiedzi niektórych uczestników zmiany wszyscy mocno zmęczeni grzecznie zjechali na dół (oficjalna wersja „Ja nie ufam Bronkowi i Arturowi, więc z nimi nie pójdę”, hehe) i stołowali się długo w restauracji „Jawor”, która wyglądała burżujsko, a była bardzo przyjemna.







Natomiast w „Hance” miała miejsce akcja wyjazdu, która była niezbyt śmieszna i bardzo niebezpieczna, mianowicie Gogol słuchając którejś z barwnych opowieści, przeczących etosowi Klubu zakrztusił się herbatą i na 10 sekund odleciał ze świata żywych. Trzeba przyznać że mieliśmy pietra… Ale na szczęście skończyło się dobrze…

Noc to sprint Bronka, Artura i Wilka przez Babią – śniegu dużo, ale szło się znośnie, powrót chłopaków ok. 3 w nocy do schroniska (Bronek poszedł jeszcze następną zmianę z Wojtkiem Szulcem, Pawłem Pleśniakiem i reprezentantem NZSu Michałem), oraz pobudka o 4.40, bo trzeba było jechać do Suchej po zmianę, która miała dotrzeć tam o 6 pociągiem z Warszawy. Załadowaliśmy się do Corsy z Arturem, i punkt 6 byliśmy w Suchej, skąd z przybyłymi z Warszawy Adą Bondaruk, Kasią Solską, Pawłem Kotlarzem oraz Ewą i Marcinem Listopadzkimi pojechaliśmy w dwa samochody na przełęcz Glinne. W drodze Artur kontemplował jakość polskich dróg, a frazę „już od tego miejsca będzie super asfalt” powtórzył chyba z 10 razy… Na Glinnem byliśmy 7:20, chłopaki doszli pół godziny wcześniej i z tego co mówili droga nie była najłatwiejsza – śniegu jak zwykle dużo, a do tego wiatrołomy, no ale kto miał nie dać rady, skoro meta już tak blisko 🙂


Ruszyliśmy zatem tyralierą (najliczniejsza zmiana) o godzinie 7:30 z przełęczy Glinne. Szło się bez pośpiechu, zresztą śnieg od pewnego momentu skutecznie pośpiech uniemożliwiał. W jednym miejscu Kasia zapadła się do pachwiny i trzeba było ją odgrzebać ręcznie bo zaklinowała jej się stopa. Co prawda nie udało mi się zrobić tym razem kompromitującego zdjęcia Adzie, ale za to muszę przyznać, że dzielnie prowadziła grupę monitorując szyk i tempo z ostatniej pozycji 🙂 Na Miziowej w pełnym słońcu byliśmy ok. 9:50 i zafundowaliśmy sobie pół godzinki leżenia i fotek, a na Ryniankę, gdzie mieliśmy przekazać zmianę Młodemu i Łukaszowi, o 12:05. Niestety z powodu trudności logistycznych dotarli dopiero na 13:20, czyli 15 minut po wyjściu Pawła, który robił idiotyczne. Ada została z Marcinem, zatem ruszyliśmy gonić Pawła we czwórkę (obiecał że będzie czekać na Słowiance), ale po kilometrze ja i Kasia zrezygnowaliśmy z pogoni i Młody z Łukaszem puścili się w nią sami. W końcu Pawła doszedł tylko Młody, a Łukasz przyszedł zaraz za nimi. Na trawersie Romanki jak ręką odjął w którymś momencie skończył się śnieg, więc mieli łatwiej, a z Grzbietu Abrahamów niestety Bielska nie było widać, bo powietrze zrobiło się takie „przydymione”.








Nic to, Paweł, a wraz z nim Artur z Bronkiem i Dziasem ruszyli z Węgierskiej o 18:30. Przed nimi był dość trudny kawałek na przełęcz Kubalonka przez Baranią Górę, na którym tydzień wcześniej było mnóstwo śniegu i wiatrołomy. Rzeczywiście, śniegu było dość dużo i szło się chłopakom ciężko, a Paweł, dla którego była to już prawie doba marszu, zasnął na Baraniej na wieży. Później, dogoniwszy chłopaków, powiedział jedynie: „Co Wy tak z tej Baraniej poszliście i ani be ani me” 🙂 A wiatrołomy były, ale nie za dużo.



Zmiana na Kubalonkę dotarła przed drugą w nocy. Trasa była na tyle ciężka, że Artur i Bronek się wrócili do Węgierskiej, zatem na końcówkę wybrali się tylko Paweł (jak idiotyk to idiotyk), Gogol, Łukasz i Wojtek P. Część miała do nich dołączyć na Beskidku, ale w związku z tym, że nie byłoby jak rozwiązać tego logistycznie, dołączyła dopiero w Ustroniu-Polanie. A zmiana miała wschód słońca pod Stożkiem (brakowało im kobiet), a później zdrowo się opieprzała na Czantorii i Równicy (gdzie czekała na nich reszta sztafety poza mną – nie mogłem za bardzo chodzić i Arturem – spał.

Na Równicy (straszny kołchoz turystyczny) połączyli siły i dokonali rytualnego ubrudzenia flagi, która i tak już była brudna jak siedem nieszczęść 🙂 (wcześniej niektórzy uczestnicy ładnie się ze sobą komponowali 😉 ) i gubiąc jeszcze szlak w samym Ustroniu doszli ok. 12:50 na stację Ustroń Zdrój. Tam dołączyliśmy z Arturem i ostatnie 1,5 km przeszliśmy już w pełnym składzie tych, którzy zostali.






I wreszcie kropka, tabliczka, i… chyba najlepszym opisem uczuć które zapanowały będzie ulga. Bez żadnych fanfar, bez wywiadów, autografów, telewizji 😉 po prostu doszliśmy. Dumnie, z flagą w górze, ale zmęczeni i chyba każdemu spadł kamień że to już koniec. No i przede wszystkim duma i radość, że się udało, mimo wszystkich przygód, dojść. Potem już tylko szampan, garść fotek, dobry obiad w knajpie i już do pociągu/samochodu. I zmęczenie, dla niektórych z całego tygodnia. Ale każdy miał poczucie że było warto. A przygód i smaczków, które miały miejsce przez te sześć dni, było tyle, że żadna relacja tego nie odda. Każda zmiana miała mnóstwo przygód i fajnych momentów a drugie tyle miało miejsce tam, gdzie Sztafeta nie szła, ale byli Sztafeciarze. Bo prawdziwą Trampową atmosferę, taką, jaka zawsze była w tym Klubie, tworzą właśnie ludzie, i wypada się tylko cieszyć, że mimo iż oni się zmieniają, mody się zmieniają, duch pozostaje ten sam. Bo poza całą ideologią i otoczką, nie chodziło chyba przecież o kosztorysy, pieniądze, pisma do Dziekanów, czy realizację kolejnego „projektu” do CV, a raczej o to, żeby udowodnić sobie, ze stać nas na dokonanie tego. A że przy okazji udało nam się dobrze przy tym bawić… 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.