Ten wpis mógłby wyglądać tak:
Death Road. Oficjalnie najniebezpieczniejsza droga w Ameryce Południowej. Prowadzi przez około 69 kilometrów w Boliwii z La Paz do niewielkiego Coroico, to kręta, wąska i zalewana strumieniami z dżungli serpentyna. Do 2008 była to jedyna droga do Coroico, gdzie w efekcie wymijania się ciężarówek, obsunięć ziemi i ześlizgnięć pieszych w przepaść zginęło w sumie od 200 do 300 osób. Aktualnie, to najbardziej znany szlak downhillowy w Ameryce Południowej. Co roku przyciąga chętnych szybkim zjazdem przez kilka stref klimatycznych, tutaj dotarła też ekipa Top Gear i BBC kręcąc dokument o najniebezpieczniejszych drogach świata. Zjazd zaczyna się na 4800 m, gdzie ledwo rośnie trawa na skałach, a kończy na 1300 m w dżungli. Szacuje się, że od odkrycia tej drogi dla downhillowców zginęło tutaj około 20 osób na rowerach.
…albo ten wpis mógłby wyglądać tak:
Czy próbowałaś/łeś kiedyś rowerów górskich w Beskidach? Zjazd z Szyndzielni do Bystrej stara kamienista droga przez źródła Białki? Albo chociaż Ondraszkiem ze Skrzycznego, a potem ścieżką pod kolejką do Szczyrku? Jeśli tak, to masz najlepsze pojecie o Death Road w Boliwii. Szczególnie, kiedy masz 12 lat, jedziesz na rowerze Wigry, a starszy brat instruuje Cię, że jak się urwą hamulce, to masz skakać w stronę stoku i uważać na głowę! (aha, i nie mówić nic rodzicom)
Rożnica Szyndzielnia versus Death Road polega na tym, że:
a) nie kończysz w dżungli
b) nie ma tam ciężarówek
c) nie ma hordy ludzi uzależnionych od własnych zdjęć na Facebooku i Instagramie
d) nie płacisz za to 50+ USD.
No i tak, raczej nie spadniesz w przepaść, fakt, i nie będziesz mieć tak niesamowitych widoków.
A to pokrótce harmonogram zjazdu – Death Road „robi się” tylko z agencją (przed wykupieniem sprawdziliśmy ich sześć):
7.30 – zbiórka pod biurem w La Paz na Sagarnadze. Czekamy na przewodnika z naszymi rowerami jakieś 30-40 minut. W międzyczasie dołącza Hiszpanka i para z Kalifornii. Para z Kalifornii dołącza do nas nie mówiąc cześć ani hola!, za to starannie studiuje krawężniki. Z nudów karmimy gołębie ciastkami kupionymi od pań w rozkloszowanych spódnicach.
8.30 – przepychamy się ponad godzinę przez korki w La Paz i zgarniamy dość gadatliwego rowerzystę z Niemiec.
9.30 – Nadal w La Paz. Przewodnik oświadcza, że czas na pierwsze śniadanie. Z nudów jemy kukurydzę z gara i smażonego kurczaka z gara w „budach”. Turysta z Niemiec intensywnie wymienia wszystkie zwiedzone przez siebie miejsca w Ameryce Południowej i pyta każdego o miejsce pracy.
10.30 – Razem z hordą zagranicznych, głównie z USA i Niemiec, zakładamy ochronniki na kolana i łokcie, zabudowane kaski i odblaskowe kurtki. Przewodnik zwraca się do nas „guys” i z miejsca gromadzi nas do wspólnego zdjęcia. Niektórzy nieśmiało próbują się obejmować do zdjęcia, ale w sumie dlaczego mam obejmować kogoś kogo znam od ośmiu minut?
10.40 – Ruszamy! (to jeszcze nie jest Death Road) Robi się taki tłum, że z Radkiem postanawiamy jechać na samym końcu. Na razie po asfalcie, wszyscy się wyprzedzają. Przewodnik: „Guys,smile!”.
11.00 – przerwa na zdjęcia
11.20 – przerwa na batonika dla każdego (nadal na asfalcie)
11.40 – przerwa na banana, batonika i jogurt (na asfalcie)
12.00 – przerwa na podjechanie samochodem pod górę, z powrotem rowery na dach
12.15 – Wreszcie! jedziemy! Pada, błoto i kamienie. Mgła powoduje, że ciężko jest sobie wyobrazić przepaść za skrajem drogi. Tym razem jedziemy z Radkiem tuż za przewodnikiem i reszta grupy zostaje z tylu. Są nadal chętni do wyprzedzania, ale jakoś słabo im idzie.
Potoki wody spływają gdzieniegdzie na drogę z drzew, z premedytacją przejeżdżamy przez kałuże o kolorze kawy z mlekiem, ślizgamy się po powierzchni kamienistej drogi. Podoba nam się!
… i znowu n razy przerwa w międzyczasie. Za każdym razem przewodnik ustawia grupę do zdjęcia. Gdzie usiąść. Jak przekrzywić nogę. Jak wyskoczyć. Idealne na Facebooka!
Gdyby to był wyjazd Trampowy, już dawno bylibyśmy na dole, goniąc Młodego i Edmunda, jak na singlach w Górach Izerskich. Jesteśmy gotowi do dalszej drogi i na każdej przerwie pytamy przewodnika, co tak „lentamente”.
…
15.15 – Po jakichś trzech godzinach, kończymy Death Road (aha, w międzyczasie były jeszcze kanapki z serem i cola dwa razy). Zostajemy przewiezieni naszym busem do restauracji, gdzie wszyscy zagraniczni jedzą wspólnie lunch, później otrzymują ręczniki, saszetkę szamponu i t-shirt z napisem „Zrobiłem Death Road”.
15.30 – Dialog znad kurczaka z ryżem, po angielsku:
Dziewczyna z przeciwnej strony stołu do nas: Skąd jesteście?
Ja: Z Polski.
Dziewczyna: A z której części Polski, tej rosyjskiej?
Ja: Co masz na myśli?
Dziewczyna: Nooo, tej, gdzie mówi się po rosyjsku. No tam gdzie Rosja ma kawałek?
Ja: Polska to Polska i nie ma żadnej rosyjskiej części.
Dziewczyna: Bo słyszałam jak mówicie i mówicie naprawdę z rosyjskim akcentem. Myślałam, że jesteście Rosjanami (hahaha)
Ja, żeby załagodzić sytuację: No wiesz, polski i rosyjski są dość podobne i łatwo je pomylić kiedy ktoś słyszy je po raz pierwszy.
Dziewczyna: A to już wiem! To ja myślałam o tym kraju, gdzie teraz jest wojna. Ukraina! Tam jest rosyjska część, prawda?
Ja, dla świętego spokoju: Tak, tam jest rosyjska cześć. (W myślach – ona pewnie jest z Papui Nowej Gwinei albo czegoś w tym rodzaju).
Ja, po chwili wahania: A ty, skąd jesteś?
Dziewczyna: Hahaha. Z Niemiec. Pewnie powinnam się lepiej orientować, co? Hahaha.
15:40 – Dialog z Turystą z Niemiec (l.59), nad basenem, po angielsku, po długiej rozmowie o tym jak jego córka świetnie radzi sobie w Stanach:
Ja: Byłeś kiedyś w Polsce?
TzN: Taak, kiedyś pół dnia w jakimś mieście…nie pamiętam…
Ja: Zgorzelec?
TzN: Nie,nie! Danzig! Pół dnia.
Ja, z uśmiechem: To pozwól, że powiem to głośno. Zjeździłeś Amerykę Południową i nigdy nie byłeś w Polsce??
TzN: Noo, wiesz, ja mam tyle lat, kiedyś wyjazd do Polski nie był… no nie był… no okey… (zmieszany)
Ja: Ach, jestem pewna, ze teraz na pewno Polska by ci się spodobała.
TzN: Uhm. Wiesz co, ja muszę już iść… Przebrać się i tak dalej…
Ja – w myślach: szkoda czasu!
Death Road to Death Road. Kamienie, woda, odblaskowe kurtki ochlapane błotem. Ciekawe.
Ale chyba ciekawsze tego dnia było coś, co nazywam ślizganiem się po powierzchni, coś, co przewodniki Lonely Planet nazywają „been there, done that”. Płytkie rozmowy o niczym z ludźmi z najbogatszych krajów świata. Gdzie byłeś, który kraj zaliczyłeś. O, ten stragan przypomina mi te w Wietnamie. Niee, w Peru mają lepsze stragany. Wymuszony uśmiech na hasło „rosyjska część Polski”. Czasami empetrójka z obojętnie jaką muzyką i słuchawkami na uszach to jest to. Jutro wybieramy się na popularną Isla del Sol na Jeziorze Titicaca, ale bez przewodników, bez przerw na batoniki, bez ochronki dla zagranicznych turystów.
Czasami tylko mam nadzieje, że na takich tourach jak dzisiaj, będziemy spotykać kiedyś wreszcie ludzi z Macedonii, z Gwatemali, z Gruzji, z Algierii. I chyba będę miała więcej cierpliwości, żeby z nimi „ślizgać się po powierzchni”.
Szkoda, że mieliście pogodę taką jak w Argentynie (przypadek?), ale zawsze możecie obejrzeć film z ekipą Clarksona jak sikali w majtki mijając się tam swoimi 4×4 z lokalnymi Toyotami!
A co do Niemców to na pewno musieli popsuć Wam humor. Nasza nacja nie ma niestety najlepszej opinii u wielu narodowości. My jeżdżąc w tamtych stronach nauczyliśmy się nie korygować obcokrajowców, że jesteśmy z Poland a nie Holand. A jeśli naprawdę chcecie się zdołować to napotkanego Izraelitę zapytajcie o historię Żydów w Europie.
Ale lepiej tego nie róbcie! Głowy w górę i korzystajcie z Lago de Titicaca! Najlepiej jakbyście popłynęłi przed 5tą jakąś prywatną łódeczką to zobaczycie jak „indianie” rozstawiają motorówkami „tradycyjne” wyspy ze słomy, zanim zjada się hordy Niemców i Brytyjczyków 😉
Jasiu, widze ze Ciebie i Dagi tez nie ominely fantastyczne rozmowy o Polsce! Fakt faktem, ze trafia sie na rozne osoby – takie, z ktorymi od pierwszego momentu czuje sie „fluidy” i takie jak powzyej tez. Zastanawiamy sie z Radkiem, czy od Waszej podrozy te +- 10 lat temu (?) te miejsca bardzo sie zmienily? Czy Wy ogladaliscie jeszcze te mniej komercyjna wersje szlaku Gringos? My gdzieniegdzie napotykamy niezla stonke, a na wybrzezu Isla del Sol spotkalismy polowe naszej grupy rowerowej z death road:) Si, za niedlugo lokalni beda sie przebierac za Inkow, zeby usatysfakcjonowac wszystkich gringos. A Clarksona chetnie obejrzymy z Wami po powrocie!
Z tego co widać po zdjęciach niewiele sie zmieniło. Nadal zapiera dech w piersiach, prawda? Zazdrościmy Wam mocno, bo to są najpiękniejsze miejsca na ziemi. O ilości turystów trudno mówić. Wtedy przez Salar de Uyuni jechaliśmy 7 autami. Podczas dnia rozjeżdżalismy sie tak bardzo że nie było widać konkurencji, dopiero wieczorami wszyscy siadali przy ognisku nad hamburgesas con papas fritas. Było bosko. Ale co tam Boliwia czy Peru. Co tam Cuzco czy wkrótce Amazonia. Polska to jest miejsce gdzie się dzieje najwięcej. Przynajmniej w sferze polityki, sondaży i opinii. O tak w opiniach Polacy sa niezrównani 😉
Pozdrowienia z Otwocka! Czytam, podziwiam, zazdroszcze i odliczam… 4 dni robocze do urlopu 🙂
Czyli jesli dobrze licze, to od jakiegos tygodnia jestes w podrozy? Powodzenia!!!
Ekipę z hotelu w Chile pozdrawia fan Rammsteina;) Fajnie, że udało się wybrać na drogę śmierci, szkoda tylko że pogoda nie dopisała, my niestety nie mieliśmy już czasu na taką wyprawę. Pozdrówki z gorącego Krakowa!!!
Czesc Pawel, dzieki za wirtualna wizyte! Milo bylo Was spotkac w San Pedro. My przez ostatnie tygodnie poruszalismy sie Waszymi tropami, tylko wspak no i troche wolniej niz Wy 🙂 Pozdrowienia z Limy!