22 dni wędrówki; 350 km w poziomie; 11.000 metrów podejść; 12.000 metrów zejść
Cała zawartość tej strony to jednocześnie zawartość naszego dziennika podróży. Jedynie epilog nie znalazł miejsca w notesie.
PROLOG
Jest 6 listopada 2003; godzina 9:30 rano. Wiedeń. Już od pięciu godzin jesteśmy na nogach. Nadal trochę zaspani, lecz przecież za osiem godzin będziemy w jednym z bardziej egzotycznych państw Azji… Na odprawie paszportowej spotykamy Mariusza, tę osobę, która udzieliła nam niezwykle cennych informacji o Nepalu (Mariusz prowadzi trekkingi i właśnie zabiera się tym samym samolotem ze swoją grupą).
12:30 czasu wiedeńskiego – w oknach samolotu obserwujemy zachód słońca nad ośnieżonym Kaukazem. 16:00 – przelatujemy nad Karakorum, niestety w stefie cienia. 19:15 (północ czasu nepalskiego) – lądujemy w stolicy Nepalu.
ETAP I: KATHMANDU DO PHAKDING
7 listopada 2003 (piątek) [rdk]
W bardzo dużej kolejce w końcu wyrabiamy wizę na lotnisku Tribhuvan (od imienia króla z lat 50-tych). Lotnisko niewiększe od gdańskiego Rębiechowa, do tego dość stare. Czekamy 20 minut na bagaż. Wychodzimy przez bramę prosto w tłum krzyczących Nepalczyków. Zaczepia nas facet z hotelu Gauri Shankar, proponując noc za 5 USD od osoby. Następnie niezapomniana, szalona jazda zdezelowanym jak na standardy europejskie samochodem. Opustoszałe Kathmandu nocą. Co ja tu robię??? Hotel Gauri Shankar – pokój na trzecim piętrze, brak ciepłej wody, ale w gruncie rzeczy czysto. Idziemy spać mimo zmiany czasu.
Budzimy się wcześnie, wrescie kąpiemy w letniej wodzie. W holu już czeka facet z agencji turystycznej, który porywa nas do swojej firemki na Thamelu. Pierwsze impresje dotyczące życia w Nepalu: ratuj życie idąc po ulicy. Nepalczycy to wariaci. 40 km /h po uliczce o szerokości 4 metrów, do tego pelnej ludzi. Klakson zastępuje hamulce. Jakimś cudem docieramy jednak do Haru Trek, kupujemy przelot do Lukli jutro z rana za 92 USD od osoby. Yeti Airlines!
Szwędamy się po mieście. Kupujemy mapę, dobijamy targów (ceny rzeczywiste wynoszą średnio 20% początkowych). Miasto jest typowo azjatyckie. Brudno, masa zakamarków, żebracy. I smog. W końcu jesteśmy na 1800 metrów. Najlepszy widok na miasto jest ze Świątyni Małp. Sto metrów ponad miastem, podejście po piekielnie ostrych schodach. Ale wrażenia niebanalne. Małpy wałęsają się dosłownie wszędzie. Do tego tysiące kilometrów flag modlitewnych.
Jeśli chodzi o ceny, to wejście do Światyni Małp kosztuje 50 Rs, połączenie Internetowe (na każdym rogu kafejka) 40 Rs/godzina, natomiast telefon do Polski via internet – 25 Rs/min.
v
Obiad jemy w Kilroy’s of Kathmandu. Znane miejsce, rozpromowane przez Lonely Planet. Ale jedzenie faktycznie wspaniałe. Zupa pomidorowo-pomarańczowa jest świetna!
Wracamy do hotelu. Jemy jeszcze coś a la langosz, słodkie kółko ryżowe smażone w oleju. Palce lizać! Wieczorem pakujemy plecaki. Są piekielnie ciężkie. Naprawdę piekielnie…
8 listopada 2003 (sobota) [rdk]
Zwlekamy się z łóżek o 7:15. Śniadanie, 8:30 wyjazd na lotnisko krajowe. Jazda taksówką to niezapomniana rzecz: kierowca korzysta z całej jezdni (też pod prąd), wymusza pierwszeństwo, przeraźliwie trabi. I jedzie całkiem szybko. Zwalnia dopiero pod górę, kiedy jego rzęch ledwo sie toczy. Lecz to jeszcze nic. Ciekawiej zrobiło się, kiedy kierowca dowiedział się, że się spieszymy. O mało nie rozjechał jakiegoś pieszego, przyspieszył, i już po 5 minutach byliśmy pod lotniskiem, pilnie strzeżonym przez wojsko (kontrole, okopy).
Wykupiliśmy podatek lotniczy 165 Rs/osoby, i rozejżeliśmy się pod dworcu. Wielka hala, brudna, w środku latają ptaki. Gorąco. Loty wyczytywane są przez bezzębną urzędniczkę z brakiem znajomości akcentu angielskiego, więc ciężko się dowiedzieć, który lot jest nasz.
Mamy 33 kg plecaków bez namiotu (4 kg) oraz wody (kolejne 2 kg)
Szlak do Namche Bazaar jest szeroki, dobrze oznaczony, oraz bardzo tłoczny. Mijamy tragarzy, jaki, innych obcokrajowców.
Lunch (w Nepalu jada się po brytyjsku) jemy w przydrożnym lodgu: pierwszy dal bhat, do tego coś w rodzaju spaghetti, rara noodles oraz sherpa stew. Właścicielka bez skrępowania karmi małe dziecko piersią przy gościach. Właściciel zaś, usypia malucha w kołysce dla dziecka, na którą składa się skrzynka noszona na plecach i podczepiona rzemieniem, oplatającym głowę.
Teraz jesteśmy w Phakding, na 2600 m. Jest 15:30. Namiot rozbity, pijemy herbatę. Kąpałem się w rzece o temperaturze wody 3 stopni.
ETAP II: PHAKDING DO GORAK SHEP
9 listopada 2003 (niedziela) [rdk]
Śpiąc na wysokości 2600 już po 4-5 godzinach obudziliśmy się (północ). Potem dopiero o piątej udało mi się zdrzemnąć. W nocy w namiocie nie było zimno, ale płachta z zewnątrz jest solidnie oblodzona, łacznie z wywietrznikami. Wytelepanie się z ciepłego śpiworka i składanie namiotu na mrozie było przeżyciem traumatycznym.
Rano widoczność jest wspaniała. Na początku idziemy w polarach, potem wychodzi słońce zza gór i robi się 20 stopni. Plecak jest piekielnie ciężki. Już po dwóch godzinach – w Monjo – przychodzi załamanie. Robimy odpoczynek na chhapati.
Obok Dudh Kosi (Mleczna Rzeka) płynie coraz głębszym kanionem. Ma duży spadek i szybki prąd. Widać ogromne, obsunięte głazy. Szlak przekracza rzekę sześć razy, na wytrzymałych mostach wiszących o długości do 100 metrów. Jeden z tych mostów wisi dokładnie 100 metrów nad rzeką. Tworzy się na nim zator z jaków.
Najgorsze jest podejście do Namche. Około 900 metrow wywyższenia od Dudh Kosi. Mamy zaledwie pół butelki wody na dwóch, do tego
22 i 17 kg plecaków. Jest upiornie gorąco.
Słaniamy się na nogach, kilka kroków i postój. Po 2-3 godzinach rogatki Namche. Jemy całą czekoladę. Do tego postój w jednej z dwóch piekarni.
Robi mi się zimno. Zakładam polar i czapkę. Szukamy lodgu, czuję się coraz gorzej. Docieramy do Holiday Inn (nocleg 100 Rs/pokój). Jestem skrajnie wyczerpany. Kładę się do śpiwora, mam 37,7 gorączki. Do tego straszliwa migrena, chcę wymiotować, patrzę na jedzenie z obrzydzeniem. Typowe objawy AMS połączone z wyczerpaniem. Tata przyprowadza studenta medycyny, ochotnika z Himalayan Rescue Association (HRA). Ten stwierdza dodatkowo infekcję wirusową.
Zasypiam wieczorem czując się parszywie. W nocy mocno śpię. Tatę też boli głowa, ale zdecydowanie mniej.
10 listopada 2003 (poniedziałek) [rdk]
Rano wstaję wyspany, ale głowa zaczyna boleć po 20-30 minutach, to samo u taty. Jako, że nie mam temperatury, idziemy na śniadanie, a potem na bazar. W kafejce internetowej Khumbu Cyber Cafe spotykamy Amerykanina posługującego się świetną polszczyzną. Internet kosztuje 0,25 USD za minutę.
Spotykamy też grupę Polaków od Mariusza Deca, podchodzimy z nimi do ich lodgu. Każdy metr pod górę to skrajne zmęczenie. A przecież to tylko 50 metrów w pionie!
Wracamy do lodgu, jestem słaby, mam 37,3. Dużo pijemy, do tego wcinamy zupki chińskie prosto spod Gdańska. PO kilku godzinach jednak schodzimy na kolację. Spotykamy wolontariuszy z HRA, proponują udział w badaniu nad AMS. Zgadzamy się, aż do Lobuche mamy łykać pigułki diamox (słabe, mocne, lub placebo).
Tata jest na posiadówie u Polaków, o właśnie wrócił. Po ciemku na stromych uliczkach Namche, bez czołówki, o mało nie połamał nóg.
11 listopada 2003 (wtorek) [jrk]
Radek rano nie ma temperatury. Za radą wolontariuszy z HRA postanawiamy wyruszyć do wioski położonej 300 m wyżej – Khumjung [tu urodził się Tenzing Norgay, pierwszy zdobywca Everestu – rdk]. Wyruszamy rano, pogoda jest przepiękna. Przypadkowo wybieramy dłuższą, lecz bardziej płaską trasę. Otwierają się wspaniałe widoki: Amam Dablam (ponad 6800 m) robi wrażenie. Jest to samotna góra z niesamowicie stromą partią szczytową.
Po trzech godzinach docieramy do wioski, ostatni odcinek jest stromy, prowadzi przez rododendronowy las. Wyżej zarośla, krzaki, trawy mają typowo jesienne kolory. Mieszkamy w Shangri-La Lodge. Miejsce ma warunki spartańskie.
Radek był znowu zmęczony podejściem, mierzymy temperaturę – 37,2. Do śpiwora. Ja wybrałem się na spacer po wsi. Trafiłem na duży plac, na którym stoi kompleks domków szkoły Hillarego (jego popiersie jest na środku placu). Kiedy wracałem, zaczepił mnie turysta pytając o drogę do Namche. Okazało się, że był to Polak wracający z wyprawy Pawłowskiego na Ama Dablam (zdobył szczyt wraz z sześcioma innymi Polakami).
Wieczór spędzamy w lodgy, wcześnie kładziemy się spać.
12 listopada 2003 (środa) [jrk]
Wstajemy wcześnie rano. Trudno się zerwać bo w pokoju jest tylko kilka stopni. Radek nie ma temperatury. Szybko pakujemy plecaki i bez śniadania (w dormitorium jest zimno) ruszamy. Kupujemy dwa ciastka i zamarzniętą drogą ruszamy w dół. Słońce powoli wychodzi spoza grzbietów gór i stopniowo robi się cieplej. Po godzinie siadamy na słonecznym tarasie i popijając gorącą herbatę zjadamy śniadanie. Czeka nas długie (600 m) podejście do Tengboche. Przechodzimy rwącą rzekę po wiszącym moście i zaczyna się stromizna.
Po dwóch godzinach trudnego podejścia (piękne widoki, praży słońce) docieramy do Tengboche. Wkrótce spotykamy grupę Mariusza.
Znajdujemy lokum. Po południu słońce zaczyna chować się w chmurach u robi się zimno. Radek czuje się źle i wskakuje do śpiwora – znowu 37,5. W pokoju jest tylko kilka stopni, o trzeciej zaczyna padać śnieg. Myślę co robić dalej. Wyżej będzie zimniej i dalej od jakiejkolwiek cywilizacji. Postanawiam dawać Radkowi osłonowo ampicylinę. Jeśli pogoda rano pozwoli, to ruszymy dalej do Pheriche. Jest tam posterunek lekarski i będziemy tam czekać aż Radek wydobrzeje.
Jemy niezłą kolację w ciepłej świetlicy.
13 listopada 2003 (czwartek) [jrk]
Noc była bardzo zimna, moje wyprane skarpety przymarzły do okna. Spaliśmy grubo ubrani. Musiałem wstać o drugiej w nocy, było to mocne przeżycie, niesamowicie zimno, ale niebo rozgwieżdżone, a ziemia przykryta świeżym puchem.
Rano obudziły nas buddyjskie gongi i trąbienie z pobliskiego klasztoru. Zwlekliśmy się z trudem. Mimo, że Radek ma znowu 37, postanowiliśmy, że i tak musimy stąd iść, bo spanie w tych warunkach nie ma sensu.
Widoki z Tengboche genialne – Lhotse w całej krasie, Everest i Nuptse zaraz obok. Po śniadaniu wyszliśmy. Już po pół godzinie zrobiło się ponownie gorąco. Przeszliśmy jakieś 6 km przy różnicy poziomów 300 m. Pod górę idzie się ciężko, brak tlenu dokucza. Na szczęście nie mamy choroby wysokościowej. Dotarliśmy do małej osady Shomare (4000 m). Radek jest zmęczony i ma temperaturę [byłem jeszcze bardziej wyczerpany niż na podejściu do Namche – rdk]. Zatrzymaliśmy się tu na noc i na tak długo jak potrzeba by Radek się wykurował. Pokoik jest słoneczny, mamy dodatkowe koce.
Spotkaliśmy tu naszych znajomych z grupy Mariusza, jedli lunch w drodze do Dingboche. Muszę też wspomnieć, że z okna naszej klitki mamy piękny widok na szlak i dolinę rzeki Imje Drengkhola.
14:15 – Radek śpi snem sprawiedliwego. Paracetamol zaaplikowany.
[Około 18-19 na drodze do toalety pojawiają się pasące się jaki. Podczas 'wyprawy’ do wychodka obudziłem jednego będąc 75 cm od niego. Jak przestraszony skoczył na nogi i zaczął niespokojnie się wiercić, wypuszczając gniewnie kłęby pary z nozdrzy. Odskoczyłem na kilka metrów. Staliśmy obserwując się nawzajem w ciemnościach dwie minuty, ja bojąc się, że zaatakuje, on bojąc się światła czołówki. W końcu prychnął, usunął się i trafiłem do toalety 🙂 – rdk]
14 listopada 2003 (piątek) [rdk]
Znów długo spaliśmy. Od 19-tej do 7 rano. Nie było potrzeby się zrywać, przecież dzisiaj dzień wolny.
I to bardzo wolny! Nie ma kompletnie niczego do roboty – najpierw śniadanie i opalanie się pod Ama Dablam. A potem nic. Zabijanie czasu, bez patrzenia na zegarek. Od umycia rąk, poprzez herbatę, wycieczkę do kibla, grę w szubienicę, założenie polara, zdjęcie butów, itd.
I nawet opis dzisiejszego dnia to zabijanie czasu. Jest 13:29. Jeszcze jakieś 6,5 godziny do spania. Tyle samo minęło. Dokładnie pamiętam, że spojrzałem na zegarek o 13:04, a przedtem o 12:52.
Tata śpi. Może zrobiłbym to samo, ale spać potem w nocy kolejne 10 godzin??? [Tego dnia, trochę później, policzyłem na kartce 43 potęgę liczby 2 – rdk]
[Rzeczywiście, tego dnia nic nie robiliśmy. Dzień dłużył się niesamowicie. Przynajmniej po 12-godzinnym śnie, drzemaniu i leżeniu cały dzień, bez problemu zasnęliśmy kolejnej nocy – jrk]
15 listopada 2003 (sobota) [jrk]
Spakowaliśmy się szybko i wyruszyliśmy do Pheriche. Dzień znowu piękny, ale odcinek terenu, który pokonujemy, słynie z huraganów. Droga zajęła nam tylko 2 godziny i jesteśmy 200 metrów wyżej, na 4280. Korzystając ze słonecznej pogody wybraliśmy się na krótką wspinaczkę ponad Pheriche, kolejne 200 m wyżej; otworzył się przed nami widok na Island Peak, Nuptse i Ama Dablam (od innej strony). W ogóle widoki są wspaniałe, na coraz wyższe partie Himalajów.
Jedno jest nie do uniknięcia – jest coraz zimniej w nocy. Nasze pokojo-klitki są nieogrzewane, zbudowane z płyt pilśniowych, tak, że rano boję się wstawać. Inną sprawą jest brak możliwości umycia się. Na zewnątrz jest za zimno, a w środku nie ma nawet kranu. Jesteśmy szczęśliwi, gdy chociaż umyjemy zęby i ręce rano. Radek z powodu gorączki też nie może się kąpać, nawet „hot showeru” w budce na zewnątrz.
Myślę, że do tej pory problemem był nadmiar wolnego czasu. Teraz, gdy Radek czuje się lepiej, możemy popołudniami robić wycieczki na okoliczne szczyty.
16 listopada 2003 (niedziela) [rdk]
Rano po pożegnaniu się z Australijczykami [bardzo miły wieczór wcześniej – rdk], zasuwamy do Dzungli. 2 godziny piechotą, najpierw dnem olbrzymiej doliny, potem upierdliwym szlakiem wznoszącym się ostro na 4620 m. Dzungla to jeden dom, oprócz tego budynek dla jaków. 20 metrów niżej przepływa strumień. Nad nim to właśnie odpoczywamy dłuższą chwilę. A potem robimy wycieczkę w kierunku Cho La – ostro, 200 metrów w górę na wysokość Mont Blanc. Niesamowite widoki na Cholatse, Arakamatse, jezioro sezonowe Chola, o kolorze szmaragdowym, leżące jakieś 400 metrów pod nami – i najlepsze – ścianę o wysokości 2100 metrów, zaczynającą się w jeziorze. Do tego wspaniały widok na lodowce górskie.
Po powrocie do lodgu spotykamy ponownie Australijczyków, oraz znajomego Duńczyka. Jest kilkanaście osób, zebranych przy kozie, a rozmowa się szybko rozwija.
Nasz lodge nazywa się Yak, czysty właśnie jak to zwierzę. Najpierw, zaraz po przyjściu, tata prosi o wysprzątanie ewidentnie brudnej podłogi, przychodzi gość z wiadrem, wylewa wodę na podłogę (CHLUUUUSSSST!!!) na korytarzu. Koniec sprzątania…
Ten sam facet poproszony o zagarnięcie śmieci z podłogi, owszem, zmiata, ale bez skrępowania pod łóżko 🙂
Drzwi w lodgu zamykają się 'automatycznie’ na sznurek i blaszaną puszkę, niestety system często się psuje. Potrawy w menu egzotyczne: 'musil mike’ to muesli with milk, do tego jest duży wybór shoups. Tata zamawia a lot of yak shit, i wszyscy grzejemy się przy piecyku aż do ósmej.
W nocy mamy trudności ze spaniem – to chyba wysokość…
17 listopada 2003 (poniedziałek) [jrk]
Śpimy źle, sen przychodzi dopiero nad ranem, równocześnie z porannym ruchem w gospodzie. Mimo zatycznek do uszu budzimy się. Pakowanie, hot chocolate i w drogę. Dziś czeka nas tylko 300 m podejścia. Pogoda jak zwykle wspaniała. Pierwsze 200 m jest strome, idzie sie ciężko. Ale potem!
Wchodzimy do dolinki, gdzie położony jest cmentarz ofiar Everestu – pole kopczyków rozciąga się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Niedaleko za cmentarzem przechodzimy rzekę i myjemy się (żeby nie było niedomówień – tylko zęby i ręce, bo woda ma około 1-2 stopni).
Przed dziesiątą docieramy do Lobuche. Dostajemy pokój i postanawiamy iść w kierunku Lobuche Peak (ponad 6000 m). Nie możemy znaleźć ścieżki, więc idziemy pod górę przecinając pola śnieżne należące do dwóch pobliskich lodowców typu alpejskiego. Wdrapawszy się na grzbiet, widzimy przed sobą piekielnie ostre podejście. Ale co to dla nas 🙂
Dane z GPSa mówią wszystko – prawie nie przesuwamy się w poziomie, natomiast znacznie zyskujemy na wysokości. Diabelnie stromo i diabelnie męcząco. Po pewnym czasie drobna ścieżka gubi się wśród skał. Idziemy dalej, oznaczając co kilkadziesiąt metrów skały kopczykami z kamieni. Jesteśmy zmęczeni, Radek nawet bardzo. Jesteśmy na 5200 m, oddycha się piekielnie ciężko, no i nie mamy dużo wody. Ale i tak jest to nasz rekord wysokości. Wcinamy Snickersy i schodzimy, ale jesteśmy z siebie zadowoleni. Piękne widoki na Pumori, Nuptse, lodowiec Khumbu i jeziorko w pobliskiej kotlinie wynagradzają wysiłek.
Po powrocie do lodgu tradycyjna rara noodle soup i ziemniaki. Jadalnia jest koszmarnie zadymiona, nie ma wentylacji, więc spaliny walą do środka. Po dwóch godzinach piekielna migrena od dymu. Idziemy więc spać. Jutro Kala Pattar.
[Gdy w Nuntali sięgnąłem po książkę Jona Krakauera „Into Thin Air”, odkryłem że uczestnicy wyprawy z 1996 również przybywali w tym lodgu. Warunki tam panujące i wszechobecny dym zostały bardzo realistycznie przedstawione]
ETAP III: LOBUCHE – GOKYO – NAMCHE
18 listopada 2003 (wtorek) [jrk]
Budzimy się o szóstej. Piękny dzień. Jesteśmy już prawie gotowi, gdy Radkowi zaczyna lecieć krew z nosa. Czekamy. Po 15 min jest lepiej, ale nie czuje się dobrze. Gdy po godzinie szybkiego marszu (ok 5 km) dochodzimy do stromego podejścia, Radek ma trudności z jego pokonaniem, a na górze, odpoczywając przy herbacie, dostaje prawdziwego krwotoku. Jesteśmy na 5200 m. Na Kala Pattar jeszcze jakieś dwie-trzy godziny. Nie możemy iść do góry. Tak blisko celu a tak daleko… Przecież od ponad tygodnia uporczywie posuwamy się do góry, właśnie po to, żeby zobaczyć Everest z flanki Pumori! Ale najbliższy punkt opatrunkowy jest w Pheriche (4200 m, 4 godziny szybkiego marszu), a szpital polowy dopiero w Khumjung, jakieś 2 dni bardzo intensywnego drałowania. Zawracamy.
Na dodatek podejmujemy bardzo trudną decyzję o rezygnacji z przejścia przełęczy Cho La. Co prawda nie jest wysoka, ale wiemy że zalega na niej śnieg i wymaga ponad 10-godzinnego marszu, czego Radek po prostu nie jest w stanie jutro dokonać. Nie tracimy czasu. Siedzenie w zadymionym Lobuche na 5000 nie ma sensu. Pakujemy się, wreszcie jemy śniadanie, i już godzinę po powrocie idziemy w dół, byle w kierunku Gokyo.
Z każdym krokiem czuję się lepiej. Śniadanie postawiło mnie na nogi, a i plecak trochę odciążony, po tym jak tata wział cięższy sprzęt. Nawet rozważamy przejście Cho La po całodziennym wypoczynku, ale nie mamy czasu na ewentualne wycofywanie się. Pędzimy w dół. Dosłownie. Prawie biegniemy. Kijki trekkingowe pracują jak maszyny, ludzie podchodzący pod górę patrzą na nas ze zdziwieniem. Fantastycznie wspominam to zejście. Wybieramy bardziej trudne, bez ścieżki, warianty, ale idzie się wyśmienicie. Do Pheriche docieramy już po 2-3 godzinach. I zdecydowanie czuć większe stężenie tlenu w powietrzu! Wstępują w nas nowe siły.
PS. W kiblu jest muszla! Taka prawdziwa. Co prawda bez deski, więc siadanie na niej przy -10 jest pewnym przeżyciem, ale zawsze! Cywilizacja!
20 listopada 2003 (czwartek) [jrk]
Noc miałem ciężką, przeczepił się katar, a i gardło jakieś suche i gryzie. Budziłem się z tysiąc razy. Radek mówi, że w życiu nie słyszał, żeby ktoś tak chrapał.
Po śniadaniu idziemy do Gokyo. Nasz dospodyni, Szerpanka, mówi, że do Gokyo to dla nas (bo idziemy szybko) tylko 3 godziny, a dla niej 2. Idziemy 4. Spotykamy znowu grupę Mariusza, schodzą już do Lukli. Podejście do pierwszego jeziora Gokyo jest ciężkie, później jeszcze kilka kilometrów do samego Gokyo. Nad osadą góruje Gokyo Ri – 5360 m, a dalej Cho Oyu – 8200 m. Widoki typowo alpejskie, do tego nasz lodge jest słoneczny, czysty i dobrze zorganizowany. A do tego ceny dwa razy niższe niż w Lobuche.
Mimo zmęczenia wybraliśmy się zobaczyć 4 jezioro i z bliska lodowiec Ngozumpa, zresztą drałowaliśmy też kilkakrotnie po jego morenie bocznej. Jutro Gokyo Ri. Tymczasem siedzimy przy kolacji, a obok nas, tak, właśnie – Polacy! Gorące pozdrowienia dla Zbyszka i Ewy Joch z Opola / Bonn!
Mimo, że z Lobuche obchodziliśmy cały grzbiet Cholatse i Arakamatse, dotarliśmy do Gokyo tylko pół dnia później, niż gdybyśmy przeszli Cho La bez żadnych problemów.
21 listopada 2003 (piątek) [rdk]
Po śniadaniu, około 8:00, udaliśmy się na Gokyo Ri (5360 m). Podejścia aż 600 metrów od stawu, do tego wystawiony bezlitośnie na słońce stok, no i wysokość – gdyż aż od 5200 z każdym metrem biliśmy własny rekord. Na dodatek niosłem GPSa i miałem świadomość, jak mało wznosimy się z każdym krokiem. Gdy wreszcie, po dwóch godzinach osiągnęliśmy szczyt, okazało się, że wznieśliśmy się o 600 metrów na odcinku 678 metrów, więc średnie nachylenie stoku wyniosło 42%. Prędkość średnia 0,3 km/h!
Ale widoki przednie. Cho Oyu, Makalu i oczywiście Everest. Nawet zdjęcia nie oddają magii tego widoku… Po 1,5 godzinie zeszliśmy do Gokyo.
Tutaj pół dnia odpoczynku. Szpas, leżakowanie na słońcu, potem kupiliśmy dwa Grishamy w najwyżej na świecie położonej księgarni. Następnie 30-minutowy wypad na morenę boczną Ngozumpy. Siedząc, słyszeliśmy pracę lodu w postaci stuków, trzasków, dudnienia. Coś niesamowitego. A teraz znów siedzimy w lodgu czekając na kolację.
22 listopada 2003 (sobota) [jrk]
Zimna poobudka, szybkie śniadanko i opuszczamy Gokyo i klimat iście księżycowy. Na pierwszych kilometrach, szczególnie na naturalnej bramie do doliny Gokyo, mamy mały problem, gdyż szlak, prowadzący po wysoko zawieszonej półce skalnej, przecina zamarznięty wodospad. Odcinek 30 m zajmuje nam około 5 minut.
Schodzimy drugą stroną doliny. Jest strasznie gorąco, wręcz parno, nawet na 4500 m. Przecinamy pola kwitnących krzaków: wkoło brąz, rudy, czerwony. Robimy masę zdjęć. Ścieżka wije się wysoko (nawet 1 km nad doliną), do tego zaledwie kilka osób idących z vis a vis, tylko dwie karawany jaków, które dość skutecznie zablokowały przejście.
Ceną wspaniałych widoków i pustki jest trudność szlaku. Ciągle góra, dół, mimo stracenia na wysokości około 700 m, podeszliśmy właśnie 700 m do góry. W jednym miejscu, gdzie nie dociera słońce, pod warstwą piasku na szlaku znajduje się gruba warstwa lodu. Ale jesteśmy zbyt znużeni, żeby zakładać raki.
Po około 8 godzinach marszu docieramy do Phorste na 4000 m. Wybieramy lodge, który już raz odwiedziliśmy w porze lunchu. Właściciele to jedyna na świecie małżeństwo, które zdobyło Everest. On z Chorwatami w 1997, ona 2 lata wcześniej (!) z Koreańczykami.
Pierzemy skarpety, kończymy książki, idziemy spać. Jutro Namche Bazaar…
23 listopada 2003 (niedziela) [rdk]
W przeraźliwie zimnej jadalni lodgu wsunąłęm ponownie muesli, po czym byle szybciej wyszliśmy na dwór. Dla rozgrzania prawie dobiegliśmy do mostu na 3650 m. Podejście 350 m na przełęcz dało nam się nieźle we znaki. Teoretycznie 1:20 h, ale nie zatrzymywaliśmy się nawet na łyk picia. A stok nagrzany jak patelnia i bardzo ostry. Zmęczenie murowane. Równie szybko jak weszliśmy, rozpoczęliśmy zejście. Wybraliśmy starą drogę, co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo zaobserwowaliśmy może 10 m od nas całe stado kozic, a sama droga również była malownicza, prowadziła mianowicie po niewiarygodnie stromych, śliskich schodach wykutych w litej skale.
Zatrzymaliśmy się na lunch na słonecznym tarasie, obserwując ekipę filmową z Japonii w trakcie kręcenia pseudodokumentu turystycznego. Potem raz-dwa do Namche, mijani raz po raz przez uczestników Everest Marathon. Na 32 km ucinamy sobie miłą pogawendkę z Brytyjczykiem obsługującym bieg. Okazuje się, że pewien Szerpa miał w tym miejscu czas 2:59 h!!! Dowiedzieliśmy się też, że rekord trasy to 4 h, a najszybciej spoza Nepalu pobiegł pewien Brytyjczyk – 10 h.
W Namche powrót do cywilizacji. Prąd, czysto (jak na Nepal oczywiście), piekarnia, pralnia, internet. Po prostu inny świat! Dostaliśmy też z powrotem nasze graty, od razy tez sprzedałem saperkę (-1 kg), i dwie pary raków (-0,5 kg). Przy tym uzyskałem za obie rzeczy cenę kupna, wmawiając sprzedawcy (który też chciał mnie okantować :), że kupuje za 1/3 ceny. 1,5 kilo mniej!
PS. W piekarni spotkaliśmy „naszego” Niemca z Pangboche. Nie miał najszczęśliwszej miny, a ujrzawszy tatę, głośno westchnął :)))
ETAP IV: DROGA DO JIRI
24 listopada 2003 (poniedziałek) [jrk]
Źle spałem, chyba dlatego że poprzedni dzień był krótki, a i wysokość mniejsza, więc potrzebujemy mniej snu. Szybko sie spakowaliśmy, śniadanie w piekarni (nie ma to jak bułeczka, kawa i czekolada nad ranem). Natknęliśmy się też na znajomych Amerykanów i Holendra, którzy schodzą jednak tylk odo Lukli, gdyż od Jiri podchodzili.
Około 8 „goodbye” Namche i wysokie góry [Łyso nam było schodząc stamtąd. Można przeklinać zimno, brud, jaki, ale jednak człowiek się przyzwyczaja… Zresztą widoki codziennie rekompensowały nam trudy – rdk]. Zrobiliśmy niezły kawałek drogi, więc z góry szło się szybko. Coraz niżej, coraz cieplej, idzie się szybko. Wszystkie miejsca dziwnie znajome. Ponownie mignęli nam Amerykanie, a przy moście w Phakding w słonecznym lodgu jemy obiad razem z… naszym Niemcem, który zdaje się już nie pamiętać o traumie z Pangboche 🙂
Pod Luklą jesteśmy około 16-tej. To był długi dzień. Do tego załadowane plecaki dają znać o sobie bólem pleców. W Chauri Kharce schodzimy z głównego szlaku, od razu robi się dziko, ścieźka trochę węższa, a i wydaje się nam, że wreszcie jesteśmy w prawdziwym, dziewiczym Nepalu…
Znajdujemy w Chauri Kharce tragarza, Passanga Gyalzena czyli Freddiego (adres: Chauri Kharca 2; PO BOX Lukla Airport; Solo Khumbu Distict, Sagarmatha; Nepal – solidny gość). Padamy zmęczeni po długim dniu. Jutro będzie lżej 🙂
25 listopada 2003 (wtorek) [rdk]
Rano przepakowaliśmy się, po czym z dziką przyjemnością obarczyliśmy 25-kg plecakiem Freddiego, sprzedając mu przedtem nasze karimaty 🙂
Droga dzisiaj była bardzo malownicza, jakże różna od tej z wyższych wysokości – las wilgotny, trochę tropikalny, ciepło. Niewielu Europejczyków, mniej lodgy, zdecydowanie bardziej dziko.
Nie przeszlibyśmy tego kawałka z plecakami. Nie po wczorajszym dniu. I tak się nieźle zmordowaliśmy – razem było chyba 800 m podejścia. Do tej pory byliśmy wśród może 5-10% turystów wędrujących bez tragarzy. Po 16 dniach czujemy różnicę!
Rano przelatywało bardzo dużo samolotów z i do Lukli. NWiele z nich to cargo, ale wracają też uczestnicy Everest Marathon, więc ruch na lotnisku większy.
Najprzyjemniejszy moment: godzina 15:15, kiedy, będąc bardzo zmęczonym, odjąłem 4:45 i zoreinotwałem się, że w szkole zaczynają właśnie dwugodzinny maraton u Urbańskiej. Czysta satysfakcja, od razu wstąpiły we mnie nowe siły 🙂
Podsumowywując: z Chauri Kharki do Bupsy w 7,5 godziny z postojem, około 20 km w terenie przy podejściu 800 m. Ostro.
26 listopada 2003 (środa) [rdk]
Właściciel Yellow Top Lodge przycinał wczoraj na jedzeniu, więc i na śniadanie dostaliśmy czekoladę o konsystencji wody, a porcja muesli też była malutka. Nienajedzeni ruszyliśmy w trasę o 7:50 – najpierw ostre zejście do Khari Khola, tam herbatka, potem jeszcze niżej do mostu.
Zmienił się krajobraz – bardziej wiejski, pola terasowe, dużo błota, zapach nawozu – tereny przypominają atmosferą i widokami Bieszczady, natomiast zapach rodem ze zmoczonej deszczem Doliny Kościeliskiej. Czułem się jak w polskich górach!
Na podejściu do Nuntali zgłodnieliśmy (w tym ja bardzo), a nasz tragarz Freddie zamarudził w tyle. Zatrzymaliśmy się więc w wiosce zamieszkanej przez lud Rai (jedyna taka w Solo Khumbu). Wszystkie kobiety mają kolczyki w nosie, co wygląda nieszczególnie. Na migi tata zamówił dwie rary, do tego dla mnie kluchy (piekielnie ostre – dużo chilli). Po tym obiadku nie dość, że się ledwo ruszyłem, to do tego zionąłem ogniem niczym smok.
Podejście do Nuntali, około 800m, połknęliśmy w 2,5 godziny. Nuntala opanowana jest przez maoistowskie napisy – 'zabijemy jak nie zapłacisz’ itp. Freddie miał niezłego pietra – ledwo się odzywał. Lodge, który wybrał, obsadzony był przez maoistowskich wyrostków (15 lat?), bawiących się w rewolucję.
No i zabuliliśmy. Co prawda tylko 1000 Rs za nas trzech, po długich targach i odstawianiu niezłej szopki, ale zawsze.
Tata jest wściekły, mówi wzburzony, że 'przylałby gówniarzowi, to wojna wyleciałaby mu z głowy’. Ale oni mają broń.
27 listopada 2003 (czwartek) [rdk]
Jak zwykle wychodzimy przed ósmą, i niestety od razu musimy drałować ostro pod górę. Trakshindo Pass, 3070 m, to aż 2,5 godziny. Spotykamy na podejściu tylko jednego nie-Nepalczyka, a tak to cisza i spokój. Tylko grupa Tybetańczyków (wyrzuceni z Chin z powodów politycznych) wzbudza naszą ciekawość.
Na przełęczy chwila odpoczynku, trochę widoków a la Bieszczady, i znów drałujemy, tym razem ostro w dół. Mijamy po drodze starą gompę, miejscowość, w której jemy lunch, i schodzimy do rzeki. I znowu pod górę! Grrrrrrrr…
Ścieżka podnosi się wolno, lawirując na zboczach góry, trawersuje stoki, przecina strumienie. Jest gorąco jak diabli, ale wysiłek jest wynagrodzony panoramą Himalajów, od których odeszliśmy już spory kawałek. Nie widać Everestu, ale i tak powala.
Po bardzo długim trawesie zaczynamy zejście do Junbesi. Jestem już zmęczony, ale tata ciągnie do przodu.
Na miejscu znajdujemy ładny lodge, wreszcie bierzemy przysznic (oboje zapominamy ręczników – wycieram się tygodniową koszulką…) po czym z dziką ochotą wcinamy kolację.
W międzyczasie pojawia się Włoch z Japonką, którzy spędzają 6 miesięcy w Azji. Rozmawialiśmy z nimi przez dwie godziny, przez co nie byłem w stanie skończyć Krakauera (zakupionego w Nuntali), co uczynię teraz siedząc w lodgu w Kenja dzień później.
CYTAT WYJAZDU:
Ja: Freddie pierze swoje rzeczy.
Tata: Niedobrze… Tragarz powinien śmierdzieć jakiem i zapieprzać pod górę.
28 listopada 2003 (piątek) [jrk]
Długi i ciężki dzień. Wychodzimy jak zwykle. Noc i ranek były chłodne. Czekała nas 900-metrowa wspinaczka na najwyższą przełęcz na trasie wędrówki Namche – Jiri. Lamjura Pass 3530 m. Zrobiło się ciepło, trasa niezbyt trudna, tak że na przełeczy byliśmy przed 11:00. Ponad nami śmigały samoloty latające do Lukli. Zaraz za przełęczą luch – tradycyjnie rara soup z warzywami, na ostro. Słońce świeciło, ale na tej wysokości zrobiło się chłodno. Od północnej strony w lesie rododendronowym zalegał lód.
Rozpoczęliśmy najdłuższe zejście w naszym życiu – 2000 m. Widoki na sąsiednie doliny i grzbiety niezwykłe. Niestety – musieliśmy skoncentrować się na naszych kolanach. Szlak jest w fatalnym stanie. Luźne kamienie, piasek, wąwozy ściekowe, ślisko. Zmordowaliśmy się schodząc. Ostatnia godzina była dla mnie horrorem. Po prostu nogi odmawiały posłuszeństwa. Po czwartej dotarliśmy do Kenjy, wioski położonej na dnie doliny.
Jeste niezwykle przyjemnie, nasza lodga to Sherpa Guest House. Dostępny kran z wodą! Można się wymyć na otwartym powietrzu, ciepło nawet w nocy, bo 20 stopni. W końcu jesteśmy niżej niż Kathmandu – zaledwie 1570 m. Dobrze że mamy tragarza. Dzisiejszy dzień to 900 metrów do góry i 2000 w dół, a jutro przecież 1200 metrów podejścia…
Po przyjściu do Kenjy wypiłem pierwsze od trzech tygodni piwo. Smakowało wybornie.
29 listopada 2003 (sobota) [jrk]
Przedostatni dzień naszej wędrówki. Gorąco. Te 1200 metrów brzmi jak koszmar… Do tego idziemy po wschodnio-południowym stoku!!! Trakt znowu kompletnie zniszczony, rzesze tragarzy ciągnących do Namche i Jiri.
Tragarz to chyba najcięższy zawód, z jakim się zetknąłem przez całe życie. Przez kilkadziesiąt lat idą tam i z powrotem przez ten sam szlak (jedna runda – 10 dni). Niosą tyle, ile sami ważą. Są niscy, chudzi (wyglądają jak chodząca śmierć), zasuwają na bosaka. Widzieliśmy niosących dziesiątki litrów nafty w kanistrach, z 3 skrzynkami piwa, kartonami zup, oleju… Kilkunastu niosło drzwi i deski na budowę nowej lodgy. Idąc pod górę, przystają co chwilę, podpierając się solidnymi podpórkami (jednocześnie kij w marszu), z których każda waży około 5 kg. Tragarze wracający z pustym składem (czyli koszem) po prostu biegną. Dzieci od małego ćwiczone są do zawodu, widzieliśmy 3-letniego malucha niosącego swojego brata w skrzynce.
A my tymczasem 1200 w górę i 1000 w dół. Godzina 16:30 – Shivalaya. Miejscowość wygląda jak rodem z Dzikiego Zachodu. Zabudowa jednopiętrowa z werandami i balkonami, oczywiście wszystko bardzo prymitywne. Lodge małe, zaniedbane, mnóstwo dzieci. Ściany w pokoju oblepione gliną. Jemy banana pie i kolację, czytam książkę, idziemy wpać. Jutro ostatni dzień. Żegnamy Himalaje, z radością wracam do domu…
30 listopada 2003 (niedziela) [rdk]
Dzisiaj to właściwie półdzień, bo zaczynamy o 8 w Shivalaya, a w Jiri jesteśmy już o 12-tej. Po drodze tylko jedna przełęcz, zaledwie 2300 m, która nie stanowi dla nas już żadnego problemu. 600 m podejścia w 2 godziny i po sprawie.
Ta dolina zasadniczo różni się od innych. Strasznie dużo śmieci, żebrzące dzieci, zniszczony szlak. Dużo więcej ludzi, ale też większa bieda. Wszystko przez dostęp do 'drogi’. Po raz pierwszy od 22 dni zobaczyliśmy drogę. Ale jaką!!! Półmetrowe koleiny, miejscami asfalt, czołg ledwo przejedzie 😉
Samo Jiri to małe miasto. Pełno sklepów, ruch i bajzel jak w Kathmandu. Handlarze, hurtownie, bary, dużo wojska, żywność z UNICEFU nie wiadomo czy rozdawana, czy też sprzedawana.
Freddie już przed wypłatą spotkał starego znajomego. I o ile 'na służbie’ zachował się nienagannie, o tyle teraz poszedł się upić karafką whisky.
Kupiliśmy sobie te pyszne ciasta z Kathmandu, snickersy, 2 kg mandarynek i colę. Po ciepłym prysznicy legliśmy w pokojach z książkami.
Potem dwa spacery po wiosce ale tu naprawdę nie ma co robić. Kupiliśmy bilety autobusowe i czekamy na jutrzejszy ranek. Wyjazd 7:00
PS. Jiri ma straszne lodge i jeszcze gorsze jedzenie.
ETAP V: PONOWNIE KATHMANDU
1 grudnia 2003 (poniedziałek) [rdk]
Pobudka 5:15. Ledwo wstałem, do tego czuję ból brzucha i mam odruchy wymiotne. Idziemy na śniadanie o 5:50. Próbuję w siebie coś wmusić, ale nawet muesli w tym lodgu jest do bani, poza tym nie jestem głodny. Płacimy i idziemy przez budzące się Jiri na autobus.
6:30 wsiadamy, mylimy miejsca (Jiri Express ma numerowane miejsca! w przeciwieństwie do zwykłych autobusów). Wreszcie sadowimy się w zdezelowanym busie indyjskim i czekamy. Nie mieszczą mi się nogi na siedzeniu, siadam przy przejściu.
Ludzie wsiadają, wysiadają, pakują i wyjmują. Dużo niepotrzebnego zamieszania, krzyku. O 7:00 głośny klakson oznajmia odjazd. Rozpoczyna się gehenna.
Już trzydzieści minut po wyruszeniu pierwsza kontrola. I tak mamy już dość. To najbardziej kręta droga na ziemi. Autobus trzęsie niesamowicie na wybojach, ciągle przyspiesza, hamuje, w lewo, prosto, hamuje, prawo, w dół, hamulec, klakson… Do tego czuję się coraz gorzej…
O 8:00 byłem przekonany, że nie dojadę. Skręcało mnie nie tyle z nudności, co z bólu. Zaciskam zęby, jeszcze minutę. Choć minutę.
11:30 postój na lunch. Wytaczam się z auutobusu. Jakimś cudem przejechałem już 80 km. Ledwo jem dal bhat, pojawia się temperatura.
Usiłuję drzemać, ale to niemożliwe. Tego się nie da opisać.
16:30 dworzec w Kathmandu. Po 9,5 godzinach jazdy, przejechaniu 188 km, jednej awarii silnika, 5 kontrolach wojskowych, smordu wymiocin w autobusie (dzieci obok nie wytrzymały) dojechaliśmy.
Pół godziny piechotą do hotelu. Przynajmniej ziemia się nie trzęsie i nie trąbi. Biorę prysznic, wskakujemy do łóżek. Tata zaczyna źle się czuć. Tak jak ja – zatrucie. Mam 39 stopni gorączki. Zasypiamy.
2-4 grudnia 2003 (wtorek – czwartek) [rdk]
Nasz 3 dniowy pobyt w Kathmandu nie znalazł miejsca w pamiętniku. Internet, kupowanie pamiątek, Patan, Thamel – spędziliśmy tu masę czasu. Miasto nie robi już takiego wrażenia jak po przyjeżdzie, kultura nie jest dla nas już tak obca. Chcąc nie chcąc odliczamy godziny do odlotu. I chociaż tęsknimy za domem, za czystością, to jak myślimy o powrocie do normalnego życia…
Staramy nie zawracać sobie głowy czwartkiem. Wydajemy pieniądze, nóż khukuri, dywan, idziemy do restauracji na porządne mięso. Nie jest źle… I jeszcze ponownie spotykamy Zdzicha i Ewę, tych samych Polaków, których poznaliśmy w Gokyo.
Wchodząc na pokład samolotu o 1 w nocy czuję pewną ulgę. W środku jest czysto, miła obsługa, siadamy w fotelach, a obok nas nie kto inny tylko nasi Polacy 🙂 Start o 2 w nocy, jak to w Nepalu – opóźniony, o dwie godziny…
EPILOG
5 grudnia 2003 (piątek) Sopot PKP, godzina 14:00. Po 8 godzinach lotu do Wiednia, kolejnych 3 z przesiadką do Warszawy, szalonej jeździe przez Warszawę na dworzec, biegu z 55 kg bagażu do kas, po śniadanie (od 7 godzin bez jedzenia – a dla nas pora obiadu), po kupnie gazet (Ja: „Miller ranny w katastrofie helikoptera?” Kioskarz: „Panie, z choinki pan się urwał?”) oraz 5 godzinnej jeździe pociągiem – wysiadamy z tobołami na peron. Jakże inaczej czuliśmy się miesiąc wcześniej, przed wyprawą w nieznane… Pora wyprać brudne rzeczy , rozpakować plecaki, i od poniedziałku do roboty…