Tak to już jest, że kiedy myślę sobie o wyjazdach z zeszłego roku, przypominają mi się różne smaki. Litwa – ciemne piwo i cepeliny (tak, poszastaliśmy litami w Wilnie), Szwajcaria – malinowa kaszka dla niemowląt (oszczędzaliśmy na kolejkę pod Eiger), Korsyka – niemożliwie śmierdzące i mdląco słone sery oraz kabanosy z Polski (a jakże) – i wreszcie – taaak! cudowne rozpasanie smakowe na Półwyspie Iberyjskim, obejmujące: gazpacho z kartonika na ławeczce w słońcu w samym sercu Andorra La Vella, chrupiące bagietki z kozim serem zagryzane chorizo przed naszym namiotem w Pirenejach, dymiące krążki kalmarów prosto z wrzącego tłuszczu na targu w Barcelonie,patatas bravas zagryzane do meczu FC Barcelony z niejakim Villarreal, dziubane pospołu z oliwkami-gigantami w dość hałaśliwym pubie, w świetle jarzeniówek.
Jeszcze parę rzeczy przychodzi mi do głowy, jak chociażby pyszny kurczak tikka masala, z małej ruchliwej knajpki pełnej Hindusów klasy średniej na Europejskich Wakacjach (przez duże E), albo niezapomniany falafel na słynnej Rambli, podany przez Pana Turka, który wcześniej mieszkał w Niemczech, ale postanowił się przenieść do weselszego miejsca… (historię znałam już po 10 minutach i w zamian za wysłuchanie dostałam darmową dokładkę).
I dopiero, kiedy pomyślę sobie o tych wszystkich smakach i okolicznościach i podelektuję się nimi na nowo, dopiero wtedy przypominam sobie trasy, widoki, autobusy, szlaki, budynki i całą resztę.
W tej hierarchii na pierwszym miejscu jest żmija zygzakowata, na którą prawie nadepnęłam w Pirenejach nad Andorą na około 2,500 mnpm w czasie naszej trzydniowej wycieczki. Po skręceniu na dość nieoznakowaną ścieżkę i ominięciu gada mieliśmy góry wyłącznie dla siebie – jak okiem sięgnąć nie było nikogo. Do tego bezchmurne niebo i ponad 30 stopni – tak moim zdaniem wygląda wzorcowe lato.
Po idealnej ciszy i harmonii tego małego kraju składającego się głównie z jednego miasta i kilkudziesięciu szczytów, Barcelona wydała się nam ogromna i hałaśliwa. Na szczęście bardziej urzekająco i różnorodnie hałaśliwa, niż męcząco hałaśliwa.
Kolejne obrazy – to Gaudi, kulfony Miro, plątaniny secesyjnych ornamentów na budynkach, stosy krewetek i krabów na Mercat de Bouqeria, kolorowe soki ze słomkami, wille i żywopłoty, podświetlana tańcząca fontanna, kręte schodki – te 4 dni zlewają się w jedną całość aż do kolejnej soboty i niedzieli na Costa Brava. Tu z kolei niedaleko Pallafrugel popływaliśmy z maską, spacerowaliśmy po kamienistych plażach schowanych między skałami i jak zwykle w takich miejscach, rozważaliśmy czy aby na pewno chcemy mieszkać w Polsce?
Po całym dniu w chłodnawym morzu raczyliśmy się winem z kartonika i spaghetti z małżami z puszki z pobliskiego supermarketu dla niemieckich turystów. Okazuje się, że odwrócona pokrywka z garnka tytanowego może znakomicie służyć jako deska do krojenia, więc z powodzeniem produkowaliśmy różne wariacje na temat sałatki z pomidorami.
Więcej smaków na zdjęciach – jak widać bardziej niż Sagrada Familia zachwyciła nas pani w białym fartuszku sprzedająca ryby z pobliskiego portu i luz Barcelonetty.