W 1995 roku miałem okazję odbyć najbardziej niesamowitą podróż mojego życia (jak dotychczas, miejmy nadzieję). Z całą rodzinką zostaliśmy porwani przez Tatę na pokład drobnicowca Pia Danielsen. Rejs zaczął się w Rumunii, w największym mieście portowym – Konstancy.

Miasto to posiada piękne plaże i ma naprawdę potężny potencjał turystyczny, lecz typowe obskórne bloki z wielkiej płyty sąsiadujące z kąpieliskami skutecznie oszpecają krajobraz. Co tu dużo mówić – Rumunia ma wiele do roboty w tym zakresie. No i widok martwych delfinów zaplątanych w sieci i wyrzuconych na piasek (na szczęście tylko w jednym miejscu w mieście) robi swoje.

Konstancę opuściliśmy po 5 dniach. Statek udał się w kierunku Naukachott w Mauretanii, po drodzę przepływając przez Bosfor (Konstantynoopol – dzisiejszy Istambuł leżący nad tą cieśniną), mijając Kretę, Cieśninę Gibraltarską, wreszcie W-py Kanaryjskie. Do Naukachott zawinęliśmy po 10 dniach.

Stolica Mauretanii to typowe afrykańskie miasto. Reprezentacyjna dzielnica i lotnisko, a za nimi bazary ze swoją niesamowitą atmosferą i największy problem wszystkich dynamicznie rozwijających się miast – slumsy zamieszkane przez około 1,3 mln ludzi (na około 1,8 mln). Dużo słyszałem o slumsach, ale kiedy jedzie się wzdłuż setek tysięcy domków zbudowanych na błocie i piasku z kawałków desek, tektury, wszystkiego co pod ręką, to naprawdę jest wstrząsające. Zatrzymaliśmy się w jednym z takich miejsc – okrążyli nas od razu mali chłopcy oferujący swoje skarby, czyli puste pudełka po papierosach i drewienka, za kilka centów, kawałek chleba. Kilku z nich trafiła się prawdziwa gratka poprzedniej nocy – z Sahary przybiegł śmiertelnie zmęczony wielbłąd, który najprawdopodobniej uciekł jakiemuś nieszczęśnikowi na pustyni.

I jeszcze słowo o porcie: jedno betonowe nabrzeże, dwa dźwigi, jeden działający i budka strażnicza. Miasto? Owszem, ale 20 km w głąb pustyni. A tutaj tylko woda, brzeg, a potem od razu Sahara. Żadnych zarośli. Po prostu kończy się ocean, zaczyna się ocean piasku.

Murzyni opracowali bardzo ciekawą metodę wyładunku. Rano zaskoczyła nas grupa około 250 Murzynów, którzy zabrali się do pracy, jakby się paliło. Na każdy 50-kg worek przypadało ich 4, przy czym szybkość transportu worków z ładowni na ciężarówki była imponująca. Po dwóch dniach skończyli i – szczwane lisy! – mieli nosa, bowiem następnego dnia rano zaskoczyła nas burza piaskowa – podczas której nawet nie dało się wyjść z nadbudówki. Wyobrażam sobie jak w tym zapomnianym miejscu wygląda potężna wichura: na oceanie sztormowe fale, a z lądu chmary piasku.

Z Afryki udaliśmy się tymczasowo na Karaiby. Na brzeg wyjść nie mogliśmy, czekaliśmy bowiem na wiadomości od armatora. Czas urozmaicaliśmy sobie podziwiając otaczające nas wyspy, niektóre niezamieszkane.

Naprzeciw statku położone było jedyne miasteczko w okolicy. Wyglądało jak z raju: spokojna marina, domki jak nowe, oświetlone pięknymi latarniami ulice. Jak jednak wygląda życie tam w czasie huraganu, wolę sobie nie wyobrażać.

Podróż zakończyliśmy w Houston w USA, gdzie spędziliśmy tylko 3 dni, mając okazję tylko do odwiedzenia hipermarketu, a potem trzeba było wracać do domu. O ile lot Gdańsk – Warszawa – Wiedeń – Bukareszt na początku budził u mnie ogromne emocje, o tyle lot Houston – Amsterdam Warszawa – Gdańsk, nie robił już dużego wrażenia, bo strasznie zmęczony, prawie całego go przespałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.