Zerówka 2005 czyli 8 dni integracji na Ziemi Kłodzkiej z perspektywy Jacka

Tekst wyjazdu
– Za co Kain zabił Abla?
– Za opowiadanie starych dowcipów

(komentarz Marcina do dowcipów Jarka 😉

PROLOG:
Na początku chciałem zaznaczyć, iż moja relacja z obozu zerowego będzie zasadniczo ględzeniem starego pryka i jest bardzo subiektywna, dlatego uczestnicy wyjazdu mogą swoje spostrzeżenia i przeżycia dotyczące kolejnych dni dopisywać i może wyjdzie z tego coś zgrabnego i tchnącego duchem młodości, który nad tymże obozem zerowym się unosił.

DZIEŃ 1 – sponsorowała literka S (jak SPOTKANIA)
A bo i owszem, nie dość, że przyszło nam (to znaczy mniej lub bardziej weteranom) spotkać Nowych (którzy stawili się na Centralnym w liczbie 2 kobiet – Kasi i Sylwii oraz 2 mężczyzn – Jarka i Piotrka-licealisty, z racji wieku i odróżniania od innego Piotrka zwanego Młodym), to jeszcze spotykaliśmy się nawzajem po dwóch miesiącach wakacji. I tak kiedy stawiłem się po odprowadzeniu wzrokiem Kyjiw-Warszawa Ekspresu (wbrew pozorom będącego pociągiem pospiesznym) na Hali Głównej, spotkałem 2/3 Organizatorów (Maćka Jankowskiego, czyli Wilka oraz Andrzeja Regulskiego, II rok), znanego z poprzedniej zerówki Piotrka Gogolewskiego (II rok) oraz nieznanego mi (ale nie innym) kolegę Tomka Dudzińskiego (również II rok) a potem zjawiali się kolejno młodzi przeplatani starszymi (czytaj Pawłem Nowakowskim – rok IV i Adą – kobiet się o wiek nie pyta, choć wtajemniczeni wiedzą i wielokrotnie słyszeli, a tym co nie, to powiem, iż jest to rok ani razu nie wymieniany przy okazji innych osób 😉 )

Podróż pociągiem, poza tym, że odrezerwowaliśmy sobie przedział dla matek z dziećmi do lat 4 (prawda, Ado i Pawle, że tej karteczki nikt nie widział i w ogóle jaka karteczka?), minęła spokojnie, nawet leżeliśmy w przedziałach. We Wrocławiu doszlusował trzeci WO – Łukasz Marć (rok II) z kolejnym nowym – Jeremiaszem (rok I ale po SHPie). I w takim składzie dotelepaliśmy się do Kłodzka Miasta, a stamtąd bardzo wolno jadącym PKSem (cena biletu, choć wysoka, nie wzbudziła jeszcze wówczas kontrowersji) do Radkowa.

Plan był taki, że wszyscy całą grupą dochodzimy do Pasterki żółtym szlakiem i dalej po zostawieniu betów lecimy na piwo do Czech, bo gorąco, i dalej przez Ostrą Górę na Błędne Skały i przez Karłów wracamy do Pasterki. A w Stołowych jak to w Stołowych – najpierw ostro pod górę po kamolach, potem już płasko, ale szybkie podejście wszyscy wytrzymali – dobry znak. Siedzenie pod sklepem w Machovie też wytrzymaliśmy, a potem większa część grupy (z wyłączeniem Sylwii, Jarka, Młodego i mnie) poszła zachwycać się Błędnymi Skałami za jedyne 2,50 od łebka. Spotkaliśmy się pod sklepem w Karłowie, gdzie wrócił motyw przewodni spotkań – otóż Łukasz długo i namiętnie prowadził konwersację z idącą do nas samemu kolejną zerówkowiczką – Olą, gdyż ta nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje (na szczęście się znalazła), a po przybyciu do Pasterki radośnie powitaliśmy szczęśliwych, acz potrzebujących prysznica (nie pierwszy i nie ostatni raz;) ) Prezesa (rok już IV – Tomku, z Ciebie też już stara d…) oraz Radka i Marcina Be (rok II), którzy po ponad 1000-km jeździe przez Węgry, Słowację i Czechy przyjechali z ekskursji po Bałkanach.

Tak więc w komplecie spożyliśmy lekki posiłek i po krótkim wieczorku zapoznawczym poszliśmy zmęczeni spać.


DZIEŃ 2 – sponsorowały literki P i S (bez polityki, to tylko PIWO i SKAŁY 😉 )
A w zasadzie odwrotnie, bo najpierw były Broumovské Steny ze wspaniałymi widokami z Bożanovickiego Szpiczáka i Skalnej Bramy (cały łańcuch Gór Sowich, a do tego polskie Stołowe i Kamienne), stopniami z kamieni, formami skalnymi i wszystkim co można w Górach Stołowych znaleźć. Przy okazji śmiem zauważyć, że podobnie jak w przypadku Tatr, nam się dostał niestety mniejszy i chyba mniej atrakcyjny fragment, ale tak to już bywa.

Niemniej po przejściu 21 GOT po skałach coraz bardziej elementem rozmów stawała się druga obowiązkowa atrakcja dnia. Po przeczłapaniu 4 km do miejscowości Suchý Důl (tu Radek podjął pierwszą nieśmiałą próbę złapania na stopa ciężarówki z gruzem) zasiedliśmy do wymarzonego posiłku obowiązkowo podlewanego zimnym (pogoda piękna, ale upał 30 stopni) piwem. Ceny umiarkowane, jakość jedzenia dobra, polecamy.

Podczas obiadu dochodzimy do wniosku iż jest bez sensu wydawać część pozostałych koron na autobus z Polic nad Metují (gdzie trzeba by jeszcze iść), skoro można przez łąki i miejscowość Bely zejść do Máchova i wydać je tam w sklepie. A droga przez łąki piękna, i choć grupa się nieco rozsypała, to widoki i sielankowość okolicy spowodowały że w dobrych humorach dotarliśmy na miejsce po nieco więcej niż godzince. A tam sklep zamknięty ale za to czynna knajpa, w której pani prowadząca stosuje dziwną matematykę – za piwo i 0,3 kofoli brane razem liczy 15 koron, zaś za ten sam zestaw ale kupowany oddzielnie – 20. A stoliki, o czym przekonał się Piotr G., były bardzo niestabilne. I tak, żartując radośnie (tak, to wówczas mieliśmy okazję po raz pierwszy poznać jeszcze wtedy denerwujący niektórych zwyczaj Jarka – opowiadanie starych dowcipów), posiedzieliśmy do siódmej, a potem szybciutko – a niektórzy to biegiem 😉 dostaliśmy się do Pasterki. W której to Pasterce poza tym, że nadal są rozwalone i zagrzybiałe natryski, jest bardzo nieuprzejma pani, która mimo że kupowaliśmy u niej wrzątek i piwo i w ogóle, o 22.30 zasugerowała nam „A może byście już sobie stąd poszli na górę”. Co niniejszym uczyniliśmy, a jeżeli mogę uczynić schronisku Pasterka antyreklamę, to niniejszym dokonuję tego faktu. Wieczór generalnie przyjemny, choć dłużej integrował się nasz
pokój, przez co rano dnia następnego zauważone były pewne trudności ze wstaniem oósmej. Że też nie wiedzieliśmy, co nas czeka już niedługo…


DZIEŃ 3 – sponsorowała literka M (jak MECZ)
O tym dniu napiszę – do pewnego momentu – jedynie z własnej perspektywy, bowiem opuściłem schronisko wcześniej, aby w umówionym miejscu koło skały Pielgrzym spotkać się z osobami, dzięki którym zeszło ze mnie na dwa dni odium najstarszego uczestnika wyjazdu. Otóż przyjechali prosto z Warszawy Kasia Solska (rok jeszcze V) oraz Marcin zwany Mydlakiem (jak wyżej), nie mogący być z nami dłużej z racji obowiązków szkolno-pracowniczych.

Zatem wylazłem ze schroniska o 8, i przez Szczeliniec, Fort Karola (bardzo ładny widok od Śnieżnika po Śnieżkę oraz tablica informacyjna postawiona za pieniądze z Euroregionu Glacensis o którym pisałem pracę magisterskię) oraz Niknącą Łąkę (śliczne torfowisko) dotarłem na umówione miejsce, dokąd przed dosłownie 5 min dotarli Kasia z Mydlakiem.

Po „papieskim” powitaniu doszliśmy do wniosku iż dostaną oni ode mnie mapę i pójdą obejrzeć Niknącą Łąkę, bo ładna jest. Wytłumaczyłem dojście, i oszacowawszy czas wycieczki na godzinkę walnąłem się na trawkę. Czekam se, czekam i czekam a tu nic.

Przeszło brytyjskie małżeństwo (lat po 70) pytające się jak dojść do „Polanika Zdrodż”, czeska rodzina, która na rowerach przyjechała z Otovic („Tato, ja już nie chcę jechać, nie będę wnosił roweru, mamusiu, ja chcę batonika, ale nie polskiego, bo są niedobre, czeskiego chcę, buuuu”), a Kasi z Mydlakiem nie ma i nie ma. Po 1,15 h zdenerwowałem się zdeka i napisałem smsa, a po następnych 15 minutach zobaczyłem ich idących od zupełnej „d… strony”. Otóż okazuje się, że nawet dwie osoby i mapa są czasem w górach bezradne i zamiast w prawo skręcają w lewo, a wstyd! No a później już dojście do Polanicy, gdzie nie ma tego złego, bo autobus uciekł o 2 minuty, ale następny była za godzinę, dzięki czemu usłyszeliśmy, że jest loteria dla dzieci („Zapraszamy, wspaniała loteria, żaden los nie wygrywa! Yyyy… to znaczy oczywiście każdy wygrywa!”), że Dawidek wygrał nagrodę, że napruci ludzie nie powinni śpiewać, oraz że piwo na deptaku jest dobre. A po przyjeździe do Kłodzka naszym oczom ukazała się znajoma sylwetka Marcina Be, udającego się właśnie pewnym krokiem do Żabki po chleb i coś na grzanki. Dowiedzieliśmy się też, iż wrednej baby z PTSMu na Nadrzecznej nie ma i ucieszyło to zwłaszcza tych, którzy pamiętali Sztafetę GSS.

A w PTSMie czekała już Jagoda (rok II), telewizorek i mecz z Austrią. I coś jeszcze czekało. Otóż Marcin i Radek będąc w pięknych bałkańskich okolicach, w każdym kraju nabywali buteleczkę mocnego trunku, Prezes dorzucił jeszcze palinkę (która jednak mimo iż „oficjalna” nadal, jak to trafnie zauważył Mydlak, przypomina ekstrakt ze sznurowadeł, może trochę mniej używanych), a aportem wniesiona została również 1,40-stronicowa historia Polski – czyli opowieść o Królu Sobieskim i Zawiszy. I tak to wyglądał ów wieczór: hymny obu drużyn – Sobieski, 11 minuta, Ebi Smolarek – i przejazd na Słowację (Borovička, Spiska zresztą), 22 minuta, Kosowski, 2-0 i triumfalny wjazd na Węgry, a w przerwie przejazd do Jugosławii. Tam już trochę gorzej, nerwy, 1-2, potem Żurawski, znów Austriacy, słupek, wybicie z linii, koniec, uff, rakija z Czarnogóry na poszarpane nerwy. A już na górze powrót do Polski, a chłopaki z jednostki specjalnej pobawili się jeszcze w Komandosów.

Efekt – różny. Jeden konflikt pomiędzy grupką chcącą rozmawiać z dziewczętami a chcącą spać, kilka okrzyków, cóż to jest wobec wieczności. Jednak wystarczyło pani zastępczyni do nazwania nas „warszawką” i hołotą.

DZIEŃ 4 – sponsorowała literka G (jak… ekhm… no, jak G : )
Rozpoczął się wcześnie. Za wcześnie. W sumie nie spodziewaliśmy się z Kasią, że ktoś się zdecyduje z nami o 8 rano jechać do Barda. Ale nie! Na dole czekali już Prezes, Młody oraz Mydlak! Potem oczekiwanie na otwarcie sklepu w Bardzie, w którym był kefir (na teraz) i piwo (na potem), i który u Tomka wywołał falę wspomnień z jego pierwszego wyjazdu z Trampem, podejście na Kalwarię, zejście, podejście na Ostrą Górę, zejście, podejście na Kłodzką Górę, zej… nie, stop, jeszcze nie, bo oczekiwanie na grupę Łukasza, która wyszła po 9 z Kłodzka żółtym. Najpierw pojawili się Jarek z Jeremiaszem i po krótkim postoju doszli do wniosku, że oni nie czekają, idą i spotkamy się w Radochowie. Następnie przybiegli chłopaki, mówiąc że dziewczyny będą dziś leserowały. Dołączyli do nich, a jakże, Marcin Be (co nas nie zdziwiło) i Wilk (co nas zdziwiło i nasunęło pewne nieśmiałe, później już potwierdzające się, przypuszczenia 😉

Ale nieważne, ruszyliśmy już w większej grupie. Podejście na Ptasznik długie i nudne, a tematy – och, coraz rozkoszniejsze! Kulminację osiągnęliśmy chyba na szczycie Ptasznika, choć temat-rzeka na sponsorującą ów dzień literkę był do końca dnia poruszany ku uciesze wędrujących. Do tego znalazłem trochę grzybów, co podsunęło mi pomysł, by dnia następnego znaleźć trochę więcej i zrobić coś dobrego. Jaskinia Radochowska niestety zamknięta (my to my, ale wycieczka speleologiczna z Koła PTTK ze Strzelec Opolskich była zawiedziona – na szczęście byli we właściwym miejscu o właściwym czasie, bo po godzinie podwieźli nam Kasię i Mydlaka aż do Opola, gdzie wsiedli w pociąg, który z Kłodzka by im zwiał). Grupa poszła do Radochowa przez Cierniak, opowiadając dowcip o Wujku Staszku, Mistrzu Erudycji i Ciętej Riposty (tu Prezes: „Czy Wujek Staszek Mistrz EiCR to to samo co Wujek Dobra Rada?”), a my we trójkę do szosy, gdzie okazało się, że uciekł właśnie ostatni autobus do Kłodzka i zostawiłem Kasię z Mydlakiem, żeby połapali stopa. No i złapali rzeczonych Jaskiniowców. A ja nieco smutny udałem się do Radochowa, gdzie spotkałem grupę w barze „Grota” i udaliśmy się do Stójkowa. I tu zonk – ani dziewczyn ani Marcina z Wilkiem nie ma. Ale na szczęście (choć już niektórzy zaczęli wysnuwać podejrzenia jak wątpliwym wzmocnieniem dla grupy były postaci Ady czy też chłopaków oraz pomoc telefoniczna Jeremiasza) znaleźli się po jakimś czasie. Wieczór w przeciwieństwie do poprzedniego spokojny.






DZIEŃ 5 – sponsorowała literka L (jak LENISTWO)
Miałem spać długo ale nie spałem. Jakoś się obudziłem. Były grupy chodzące – Łukasz poszedł na Kowadło, a Tomasz Prezes nawet na Kowadło, Smrk, Rudawiec oraz Postawną – i wszystko to zdobył!

Jak przedstawiał się skład tych grup i co robili – pewnie sami opowiedzą, ja zaś udałem się do Lądka na rynek, gdzie spożyłem maślankę Dagny, chipsy Biesiadne oraz paluch z serem i baaaardzo wolnym krokiem poczłapałem na Przełęcz Lądecką, gdzie byłem umówiony z grupą Pawła (która okazała się dwuosobowa – jeszcze Jagoda) oraz Andrzeja (poza nim jeszcze Tomek, Piotrek, Młody oraz Sylwia z Ola). Jak czekałem, to jakiś drech w samochodzie mało mi po głowie nie przejechał – leżałem za blisko parkingu a on się nie wyrobił, a na zejściu zaatakował nas czeski byk (Jagoda się bała), elektryczny pastuch oraz zwalający się niespodziewanie z góry Marcin Be.

Potem pan w sklepie na dole otworzył nam obchod i kupiliśmy sobie dużo piwa. Z tymże udaliśmy się na łączkę pod górkę, i radośnie wypiliśmy. A następne w sklepie powyżej, zagryzając korbačikami. A potem coś mnie naszło i z Marcinem poszliśmy na Rozdroże Zamkowe oraz Trojak. Gdzie obsiadły nas mrówki. A potem zakupy w Lądku i kulinarna rozpusta – grzanki z tuńczykiem. A później ciąg dalszy tejże – bo Kasia z Wilkiem nazbierali grzybów. I te grzyby gotowałem do 2:18, mając za wiernych towarzyszy Adę, Pawła, Wilka i Marcina.





DZIEŃ 6 – sponsorowała literka Ś (jak ŚNIEŻNIK)
Wstajemy wcześnie, bo do 10:00 trzeba wyjść. Grzyby bohatersko robimy z Marcinem, znaczy ja duszę, a on idzie po produkty do uzyskania jajecznicy. Przepyszna. I potem wyjście. Opuszcza nas Sylwia, którą bolą nogi. Optymistycznie omijamy Lądek licząc na sklep koło dawnego dworca, ale on ma bardzo dziwne godziny otwarcia (4.30-10). Zatem szybko na rynek.

Tam nabywamy picie na wieczór, żarcie na dzień, a potem czekamy na Marcina Be. Mnie się nudzi czekanie więc zostawiam grupę (Jagoda, Łukasz, Andrzej, Paweł, Tomek, Jarek, Jeremiasz) i idę sobie coraz szybszym krokiem szlakiem czerwonym. Bo chcę sprawdzić czy pójdę tak szybko na Puchaczówkę jak Artur na Sztafecie. Poszedłem, przy okazji oglądając dość klimatyczne Kąty Bystrzyckie (czy tam ktoś mieszka?) oraz Przełęcz pod Chłopkiem. Wyjście z Lądka 11:15, na przełęczy 13:30. Tam spotkanie z Wilkiem i dziewczynami (Kasia i Ola) oraz oscypkiem. Potem znów samemu na Czarną Górę – dość ostro i przede wszystkim gorąco! Na szczycie już od 3 godzin leżą Ada z Piotrkiem G. (przyjechali stopem, a podwiozło ich małżeństwo określone przez Adę jako „sto czterdzieści sześć lat plus kula”, a ja się przyłączam.

Czekamy na resztę grupy, tj. tych co szli z Lądka oraz tych z Puchaczówki. Leżymy. Leżymy. Przychodzi wycieczka integracyjna z liceum z Kłodzka. Idą sobie. Przychodzą jedni nasi. Potem drudzy. Ada czyta o wąchaniu zabitych uprzednio trzynastoletnich dziewic i o smrodzie w siedemnastym wieku, co na chwilę przywołuje wspomnienia z Dnia 4.

Leżymy. Łukasz mimo lęku wysokości wchodzi na wieżę. Leżymy dalej. Ada stwierdza, że po 5 godzinach ją nosi i wchodzi na pieniek. Uff, wstajemy. I idziemy na Śnieżnik. W schronisku jest już Młody oraz Tomek z Radkiem, którzy szli od drugiej strony. Jemy i idziemy na szczyt. Ja troszkę wcześniej, bo chłopaki powiedzieli, że warto zobaczyć Pramen Moravy – czyli źródło tej 336-km rzeki, wpływającej do Dunaju przy zamku Devin w Bratysławie. Ujęte jest ono w modernistyczną rurę stalową. Zanieczyszczam Morze Czarne, a potem oglądam ruiny schroniska i idę na szczyt z powrotem (przejście jest już czynne codziennie). Tam pizga strasznie, można robić na kamieniach trening jak Małysz w tunelu aerodynamicznym, a jak Wilk (pięćdziesiąt parę kg żywej wagi) podniósł polar do góry, to go prawie zwiało. A wieczorem, po powrocie, okazuje się że jest gitara i jest kolacja, i w ogóle, więc impreza w najlepsze. Gitara nie stroi i nie da się nastroić – trudno, można a capella. Trunki, a jakże, przednie. Dla niektórych za przednie… ale jest wesoło. W końcu spać.





DZIEŃ 7 – sponsorowany przez literkę W (jak WALIA)
Rano pobudka już o 7, bo niektórym z nas zachciało się rozmów. Ada się denerwuje. Paweł mówi, że byłem upierdliwy. Marcin z Radkiem prowadzą dyskusję o Kępie Oksywskiej i innych Kępach.

Jarek opowiada stary dowcip. Radek odkrywa, że w worku na śmieci zwisającym z łóżka Tomka jest jakaś podejrzana półpłynna substancja. Tomek potwierdza i mówi co to.

Śmiech ale i uznanie dla pomysłowości Prezesa, nie chcącego zakłócać złażeniem z góry snu innych. Zastanawiamy się, kto się wymieniał na łóżka. Wstajemy. Jemy śniadanie i wychodzimy – cel: Przełęcz Spalona i schronisko Jagodna. Idziemy we czterech – Marcin, Radek, Prezes i ja. Znaczy najpierw we trzech, bo Radek się opóźnia, zaraz potem okazuje się, że poszedł nie w tę stronę. Na rozejściu szlaków Tomek chce na Trójmorski, a my nie. Więc idziemy niebieskim. Pod Jodłowem małe leżenie na trawie. W Szklarni łapiemy stopa w bardzo śmieszny sposób, który może opisać Radek. Był to chyba jedyny samochód, który wyjeżdżał stamtąd w przeciągu 3-4 godzin. Jak dojeżdżamy do Międzylesia, to okazuje się, że Tomek zaraz będzie, bo złapał takiego samego w Pisarach. Do Bystrzycy docieramy na dwie raty – ale ja z Tomkiem robimy błąd nie machając tylko jadąc głupim pksem za 6,40, który dodatkowo kręci po wiochach. W Bystrzycy spotkanie z Jaśkiem Rolle, który przyjechał z zagranicy, licząc na robienie czeskich szczytów Korony Sudetów. Jest jeszcze grupa innych obiboków – Ola, Kasia, Piotrki oraz Wilk. Oni idą, a my w pięciu idziemy do baru mlecznego KAKTUS, któremu chcę zrobić reklamę pozytywną. Jest smażony ser po 3,50, frytki po 2, 2 talerze ziemniaków z kapustą za 7, etc. Tylko trochę długo się czeka.

Po wyjściu z miasta Marcin z Radkiem na stopa, a my we trzech podchodzimy na przełęcz. Droga fajna i miła. W schronisku niespodzianka – nikogo prawie nie ma, tylko ta grupa, która wyszła z Bystrzycy przed nami plus Marcin i Radek. Okazało się, że reszta poszła nieco inaczej a potem liczyli na stopa na Drodze Goeringa, licząc na to, że po niej, jako krajówce coś jeździ. Hehe. W końcu tuż przed meczem docierają.

Schronisko spoko, ma fajnego ajenta (znów zmiana), mecz nudny, ale tym razem nie zapomnieliśmy uskutecznić hazardu (szczęśliwymi zwycięzcami – otrzymali po 3 zł – zostali Wilk, Paweł i Marcin). Potem turniej pingponga na za krótkim stole (zwycięzcą został (no właśnie, kto, bo nie pamiętam???) poległem w finale z Młodym do czternastu 😉 – Rdk) no i pomysł, że wstajemy na wschód słońca na Jagodnej.

DZIEŃ 8 – sponsorowała literka A (jak AUTOSTOP)
Najpierw wschód słońca, pobudka o 5, ciemno jak w de, i konsternacja, bo drzwi zamknięte, a zapomnieliśmy wczoraj powiedzieć, że chcemy iść… no ale Tomek obudził gospodarza, i udało się (no, Wilk wyszedł przez okno, ale on mógł chcieć zaimponować 😉 ).

Wschód bardzo ładny, rzekłbym romantyczny, niektórzy poczuli romantyczność bardziej, inni mniej 😉 Potem polecieliśmy z Prezesem zdobyć Jagodną, a potem z powrotem do schroniska, gdzie wszyscy już wstali.

Generalnie dzień rozjazdów, bo nie wszyscy przecież wracali do Warszawy. Paweł poleciał szybko, bo pociąg do Białegostoku, Jagoda udała się też na dół od razu, Jasiu poszedł na nieudany w końcu podbój czeskich Sudetów, a Tomek pociągnął do Polanicy, a potem nach Ungarn (ostatni ślad po nim to sms o 22.50, że już jedzie Cracovią i jechał z pijanymi ziomalami). Pozostali podzielili się na dwie grupy – zdobywających jeno Orlicę oraz tych, co poszli na Velką Desztną. Ja byłem w tej drugiej, wyszedłem wcześniej bo wolałem czekać na trawce na słonku niż w schronisku. Pozbierałem robaczywe rydze, obejrzałem nowe przejście graniczne z Unii, i przeszedłem przez czeską pipidówkę Orlické Záhoři, za którą rozwaliłem się na trawie. Chłopaki przyszli po 11, i ruszyliśmy. Na Desztnej byliśmy o 13.30 (ach ten czeski asfalt…), a ok. 15 na Szerlichu w Masarykovej Chacie. Piwko i w drogę – chłopaki na Orlicę, a ja do Zieleńca na dół. Zlazłem i okazało się, że remont drogi, do tego autobus uciekł przed 15 minutami… no to idziemy machając. Pierwsza zatrzymała się betoniarka z chłopakami remontującymi drogę, i wściekającymi się, że nie mogą pić browara w czasie pracy. Podwieźli mnie na Sołtysią Kopę. Dalej złapałem mały spychaczyk jednoosobowy, który podrzucił mnie jakieś 2 km, jadąc max 15 na godzinę i do tego nogi miałem z boku bo miejsca mało. No i na koniec do Dusznik wziął mnie facet samochodem. Na PKSie nic nie złapałem i do Kłodzka, gdzie czekali już wszyscy, pojechałem PKSem. Jak machałem, to przejeżdżał samochód i wydawało mi się, że widzę Marcina i nawet mu pomachałem i pomyślałem, że co za cham, widzi a nie zatrzyma, żeby mnie wzięli, a to nie on był. W Kłodzku wszyscy (też stopowali, pewno opiszą), pizza (dużo pizzy) i piwo sprzedawane za okazaniem dowodu osobistego przez panią, podejrzewającą niektórych o pijaństwo, a potem już tylko obejrzeliśmy akcję aresztowania jednego młodzieńca przez Straż Miejską (za używanie słów wulgarnych, cytuję: „j..ać MON”) oraz porozmawialiśmy po drodze na dworzec Główny na temat rozmiarów piersi. W pociągu do Wrocławia spokój i dalsza integracja, zaś później tłumy i ewakuacja do własnych przedziałów. Nam nikt nie właził, a innym tak.




A komentarza odautorskiego nie będzie. Przecież każdy widzi, że było fajnie, i wszystkim należą się podziękowania. Nawet jak coś tam było jakoś niedopięte czy nie tak jak powinno w mniemaniu niektórych być. Bo na zerówce nie musi być przecież tak jak na kursie SKG 🙂 Aha, Paweł, nie obraziłem się, bo wiem, że jestem upierdliwy momentami. Ada – wiesz przecież, że to wszystko z sympatii 😉 Mydlak – skręt w lewo na mapie po jej zorientowaniu będzie skrętem na lewo w terenie, nigdy w prawo 😉 no i jeszcze raz dziękuję pomagającym mi kroić i gotować grzyby 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.