Wyjazd na Krym był ostatnim etapem 45-dniowej podróży – Transbalkanii

tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Piotrek Chachaj, Łukasz Marć, Radek Pawłowicki.

Sewastopol
Kiedy trzeciego dnia na promie zwlekliśmy się o szóstej z łóżek, prom Sevastopol-1 już był u wybrzeży Krymu. Wpływaliśmy do portu w Sewastopolu, położonego w głębi bardzo długiej zatoki o dziesiątkach odnóg. Z racji ukształtowania terenu miasto od zawsze było portem wojennym, w czasach ZSRR zupełnie zamkniętym – jako siedziba słynnej Floty Czarnomorskiej. Po rozpadzie ZSRR w 1991 r. flota została podzielona na część ukraińską i rosyjską i nadal w całości stacjonuje, gdzie stacjonowała, bo część portu została na okres 25 lat wydzierżawiona Rosjanom. Potęga Floty to już raczej tylko legenda, bo z braku pieniędzy wiele jednostek stoi bez remontu od dłuższego czasu.

Nie zmienia to jednak faktu, że z zewnątrz kadłuby wielkich pancerników robią ogromne wrażenie. Właśnie obok nich po krótkich manewrach dobił nasz prom. Zrzucono trap i wypuszczono nas jako jednych z pierwszych – gdyż ze statku wypuszczano w małych grupkach pod groźnymi spojrzeniami ukraińskich pograniczników. Po krótkiej kontroli i okazaniu wypełnionych deklaracji celnych (gdzie musieliśmy wpisać, że nie wwozimy w naszych plecakach materiałów wybuchowych, radioaktywnych, broni, amunicji, dzieł sztuki, flory ani fauny) wyszliśmy z terminalu na miasto.

Sewastopol został całkowicie zniszczony podczas wojny krymskiej, a potem w latach 1941-42 był bombardowany przez Niemców. Tylko część z dawnych budowli została odbudowana w pierwotnym stylu, więc dzisiaj paskudne bloki przeplatają się z ładnymi kamienicami. Najbardziej imponującą 'budowlą’ jest oczywiście pomnik dla jednego z dwunastu miast-bohaterów ZSRR, czyli ogromny blok skalny zaraz obok wyjścia z portu (bardzo podobny widziałem w Odessie).


Słynnego Chersonezu Taurydzkiego Oli, Robertowi i Markowi nie udało się znaleźć. Jednak zgodnie stwierdzili, że ładniejszy od Efezu zapewne nie jest, więc jakoś przeżyli stratę. Zaznaczę, że w tym czasie razem z Młodym kontestowaliśmy zwiedzanie i upiliśmy się każdy jednym piwem Krym w barze obok dworca. 35 stopni w cieniu to i tak chłodniej, niż było na Bałkanach, ale nadal za gorąco na picie piwa.

Bakczysaraj
Mimo 50% podwyżki cen w 2006 r. koleje ukraińskie pozostają wspaniałe. Do Bakczysaraju dojechaliśmy elektriczką za zawrotną sumę 4,92 hrywny, czyli jakieś 3 zł. Główną atrakcją miasteczka jest Pałac Chanów, do którego można dojechać marszrutką za jedną hrywnę. Pod tymże pałacem byliśmy umówieni z grupą Trampów dojeżdżającą z Polski (tj. Andrzejem, Magdą, Dziaskiem, Kamilem, Jagodą, Martą i Łukaszem). W oczekiwaniu na ich przyjazd zdążyliśmy zwiedzić cały pałac. Jest całkiem ładny i nawet dość spory, ale jak zauważył Robert: pałac jak pałac, po Topkapi robi wrażenie wiejskiej rezydencji sułtana (stambulski Topkapi to największy pałac w całym byłym imperium osmańskim). Taka też była nasza późniejsza wspólna refleksja, że o atrakcyjności Krymu świadczą m.in. liczne pozostałości islamu (minarety, meczety itp.) ale trudno jest to docenić w kilka dni po opuszczeniu Stambułu. Co oczywiście nie oznacza, że Półwysep dużo na tym traci, o nie! Orientalizm to tylko jeden z elementów lokalnej kultury.

Tymczasem pod pałac wreszcie dotarła grupa Andrzeja. Po przywitaniu poszliśmy szukać miejsca na nocleg, który znaleźliśmy w turbazie w górze doliny. Generalnie ciężko jest się rozbijać na dziko, bo na krasowym Krymie w górach nie ma wody, ale o tym szerzej napiszę później. W każdym razie turbaza ze studnią i wiadrem była jak znalazł.

Następnego dnia zwiedzaliśmy skalne miasta, czyli Czufut-Kale i Tepe-Kermen. Przy okazji obejrzeliśmy też zarośnięty cmentarz karaimski. Po czterech-pięciu godzinach chodzenia na tej patelni odechciało mi się wysiłki fizycznego i postanowiłem zejść z powrotem do doliny na piwo i jedzenie. Niestety moja próba buntu nie złamała ducha jedności grupowej, więc wróciłem drogą, którą przyszliśmy, ale niestety sam. Za to po drodze zrobiłem sobie godzinną drzemkę w cieniu jakiegoś uprzejmego drzewa. Po zejściu chciałem nabyć lokalny kebab. Na napisie wyraźnie było napisane Szoarma. Pani w brudnej namioto-budzie zapytała mnie, co takiego chcę, to powiedziałem, że szoarmę. Spojrzała się dziwnie na innego klienta, ten wzruszył ramionami. Po dwóch minutach pani ponowiła pytanie. Byłem dość zdziwiony i powtórzyłem, tym razem głośniej, że chcę SZOARMĘ. Pani znowu się zdziwiła, po czym – eureka – zawołała „ach, szawurmę„. Spojrzałem się na nią, z powrotem na napis SZOARMA, upewniając się dwa razy, że dobrze przeczytałem. Na szczęście szoarma-szawurma okazała się być dość smaczną.




Ciężko się było zebrać następnego dnia, ale w końcu zjechaliśmy do stacji kolejowej, gdzie w oczekiwaniu na transport zrobiliśmy zakupy na 3 dni w górach. Wreszcie przyjechał autobus do Sokolinoje – jeżdżą naprawdę rzadko, generalnie poza wybrzeżem komunikacja potrafi być dużym problemem. W środku fantastyczny napis „Siedzisz czy nie, płacić trzeba„.

Wielki Kanion i Aj-Pietri
Z Sokolinoje do Wielkiego Kanionu zostało pięć kilometrów, ale wybitnie złapał nas leń i za niewielkie pieniądze wynajęliśmy dwie wołgi, do których zmieściło się dwanaście osób i plecaki na dachu. Mimo dużej ilości zakrętów kierowca nie oszczędzał gazu i raz-dwa znaleźliśmy się przy wejściu do parku narodowego.

Wielki Kanion zwiedzaliśmy następnego dnia i był dość ładny. Na dość dużym odcinku idzie się w dolinie strumienia. Wrażenia można porównać z Dierami w Małej Fatrze czy Słowackim Rajej, ale moim zdaniem tamte są nawet ciekawsze. W kanionie bardzo dużą atrakcją byli dla nas rosyjscy turyści w swoim skórzanym obuwiu. Szczególnie interesujące były turystki dzielnie zasuwające w butach na wysokim obcasie po skałach, skaczące na swoich miniszczudłach ze skały na skałę, ani razu się nie przewracając. Naprawdę robiło to wrażenie.

Do niektórych skalnych jeziorek turyści wrzucali monety, żeby tam wrócić. Skorzystałem z okazji i spędziłem dobry kwadrans nurkując i wyławiając w zimnej wodzie pieniądze, wzbogacając budżet o 2,95 hrywny i 1 rubla. Przy okazji porządnie się wychłodziłem, a było tego dnia naprawdę gorąco.

Popołudniu zabraliśmy plecaki i wdrapaliśmy się na jajłę (krymski płaskowyż), czyli prawie 3 godziny ostrego niekończącego się podejścia przez bukowy las. Pierwsze wejście na jajłę to bardzo dziwne przeżycie. Człowiek się drapie, i drapie, i drapie po stromym zboczu. Wydawałoby się, że szczyt góry jest zakończony tak ostro jak główka szpilki, a tutaj kończy się las, i zaczyna olbrzymia płaska przestrzeń, ciągnąca się na kilometry.



Namioty rozbiliśmy na stajance przy gospodarstwie. Co prawda obok były masy łąk i lasów, ale potrzebowaliśmy wody, a beczkowóz był jedyną jej gwarancją w promieniu kilku kilometrów. Już do końca pobytu w górskiej części Krymu miejsca naszych noclegów były wyznaczane przy źródłach (czasami były to pięcio-dziesięciocentymetrowe strugi płynących wśród liści). Codziennie na drogę zabieraliśmy po 2-3 butelki wody, bo od rana do wieczora wody nie było, a wypacaliśmy hektolitry podczas upałów. Standardem były kąpiele a la Macedonia, tj. nabieranie wody w butelki PET, oblewanie się jedną, namydlanie i spłukiwanie kolejną, często stojąc w środku lasu albo w parku w Nowym Świecie. Niby nic wielkiego na takim wyjeździe, ale pierwszy raz w życiu korzystałem ze standardu takich kąpieli aż tak długo, bo ponad dwa tygodnie!

Następny dzień przyniósł największy obciach dla Trampa, jaki tylko można sobie wyobrazić. Chcieliśmy dostać się na słynny szczyt Aj-Pietri. Po przewędrowaniu około 5-6 km przez jajłę pojawiła się przed nami góra z białymi kopułami. Obserwatorium astronomiczne na Aj-Pietri – to musiało być ono! Sprawdziliśmy kierunek na kompasie, w miarę się zgadzało. No to sru do góry. Wszedłem na górę jako jeden z pierwszych. Patrzę prosto, w lewo, w prawo – do jasnej cholery, gdzie to morze? Morza nie miało prawa tam być. Bo to nie było Aj-Pietri, tylko Bedene-Kyr, czyli góra na której znajduje się ważna ukraińska baza wojskowa i gdzie jest absolutny zakaz wstępu. Na szczęście żołnierze (może ze zdziwienia?) byli pobłażliwi i bez problemu poszliśmy dalej. Pięć km po asfaltowej drodze, generalnie znowu po płaskim, po drodze jedyną rozrywką było noszenie białej chustki na kijku trekkingowy oraz rzucanie znalezionym adidasem na odległość około 50 metrów dzięki nabijaniu go na kijki trekkingowe. I tak sobie szliśmy, szliśmy, aż nagle za zakrętem płaskowyż się urwał i stanęliśmy nad brzegiem przepaści.





To był jeden z najbardziej niezwykłych widoków, jakie kiedykolwiek widziałem. Coś przewspaniałego i trudnego do opisania. Staliśmy na wysokości 1200 m, około trzech kilometrów w linii prostej od morza. Z lewej i prawej strony przepaść ciągnęła się na kilometry, na dole widzieliśmy Jałtę i Ałupkę, których olbrzymie bloki z wielkiej płyty wyglądały jak elementy mrowiska. Do tego wszystkiego wiał mocno wiatr, jak przystało na taką przepaść.


Z Aj-Pietri nie udało nam się zjechać kolejką, bo kosztowała aż 30 hrywien, a czekania było na około dwie godziny. Co więcej, nie weszliśmy na sam szczyt, bo jest to płatne (!). Ten turystyczny moloch z barami, kawiarniami, grillami, gomarami i przejażdżkami na wielbłądach nas przerażał po dwóch dniach spędzonych na pustej jajle. Udało nam się zjechać marszrutką za 15 hrywien od głowy do Ałupki. Sam zjazd też był wielką atrakcją, bo droga (wybudowana za Stalina, ciekawe, ilu robotników zginęło na budowie) schodzi te 1200 m po ścianie przepaści, z kilkudziesięcioma zakrętami przez kilka pięter roślinności.

Ałupka
Pierwszy dzień na riwierze i od razu kłopot z rozbiciem się (brakuje pól namiotowych, a w wielu miejscach góry schodzą do morza i nie ma płaskiego). Z trudem udało nam się wygospodarować miejsce na 5 namiotów na kawałku łąki zaraz za dziurawym płotem ośrodka sanatoryjnego dla dzieci. Dzięki uprzejmości zdziwionych wczasowiczów nawet dało się wymyć w zlewie. Raz zdybała mnie i Marka w umywalni pani sprzątaczka i była wyraźnie przestraszona, ale wytłumaczyłem jej moim łamanym ruskim, że jesteśmy turystami i musieliśmy się rozbić niedaleko i potrzebna nam woda, to się uspokoiła i chciała nam nawet dać baniaki, żeby było łatwiej nosić.

W Ałupce obejrzeliśmy pałac Woroncowa, w którym podczas konferencji jałtańskiej mieszkał Winston Churchill. Szybki skok napchaną marszrutką do turystycznego molochu koło Jaskółczego Gniazda, ale ludzi było tam tyle, że tylko część z nas poszła oglądać pałac z dołu, a połowa została na piwie przy drodze (ale z widokiem na pałacyk).




Na koniec dnia na raty w czterech różnych grupach dotarliśmy do Jałty, turystycznego centrum Krymu.

Jałta
W planach mieliśmy znalezienie taniego noclegu, ale w ciągu trzech godzin intensywnego szukania jedyne co znaleźli Robert, Ola i Marek to była altanka w czymś na kształt ogródków działkowych za 5 dolarów od osoby. Warunki nie były złe, ale bardzo dużym problemem był brak miejsca. W pokoiku jednoosobowym (ale takim naprawdę jednoosobowym 1×2 m) spaliśmy w 3 osoby + plecaki. W innych pokojach wcale nie było lepiej (5 osób w dwójce). Ale przynajmniej było gdzie zostawić plecaki i wieczorem mogliśmy pójść coś zjeść na miasto i wypić wino na nabrzeżu, gdzie o północy zaraz obok nas był pokaz sztucznych ogni.


Następnego dnia z Młodym próbowaliśmy załatwić marszrutkę na Gurfufskają Jajłę (chcieliśmy wwieźć na przełęcz dużo wody i iść na Roman-Kosz), ale okazało się, że droga zaznaczona na mapie jako dobra jest zwykłą leśną, do tego zamkniętą. Przy okazji znowu poćwiczyłem mój rosyjski, który stale się polepszał. Chcąc nie chcąc kupiliśmy bilety na najdłuższą linię trolejbusową świata (z Jałty do Symferopola) aż do przystanku Izabilnoje.

Jazda trajtkiem była interesująca tylko na początku, bo po wypiciu piw i zjedzeniu suszonych kalmarów (nie tylko jedzeniu – Robert wkładał je sobie do nosa) większość posnęła, w tym Marek spał na „dzięcioła”, co zostało ładnie uwiecznione na filmie.

Czatyrdah
Trajtek wyrzucił nas dziesięć kilometrów za Ałusztą, skąd musieliśmy jeszcze przejść godzinę do samej miejscowości Izabilnoje (300 m n.p.m.) i gdzie nielegalnie rozbiliśmy się po zmroku w strefie sanitarnej nad sztucznym zbiornikiem zaopatrującym w wodę całą Ałusztę. Nawet się wykąpaliśmy z Młodym po zmroku, ale nie było to przyjemne, bo zbiornik był strasznie głęboki i do tego z mulistym brzegiem. Był to natomiast bardzo przyjemny wieczór, bo przewalały się wokół nas burze, ale nie padało. Nie było gitary, ale i tak śpiewaliśmy do długich godzin nocnych, przypominając sobie chyba każdą pieśń, jaką kiedykolwiek choć raz słyszeliśmy – niezależnie, czy pamiętaliśmy tekst czy melodię.

Nad ranem zbudził nas strasznie zdenerwowany stróż tamy, który wymachiwał rękami, groził milicją, wieczną gehenną i smażeniem się w kotle diabła za rozbicie się w strefie sanitarnej. Zebraliśmy szybko namioty starając się zignorować jego krzyki i poszliśmy pod sklep. Było tak gorąco, że podejście tego kilometra po asfalcie było niebylejakim wysiłkiem, dlatego też ciężko nam się ruszało po zboczu Czatyrdahu, który cały czas był ponad 1200 m nad nami.

Najgorzej było na początku, bo droga wiodła po łące, bez choć jednego drzewa dającego cień. Niby miałem dużo wody, ale 1,5 butelki czyli połowa zapasów było z piachem ze zbiornika retencyjnego. Po godzinie-półtorej marszu spotkaliśmy jakiegoś miejscowego na motorze, który pokazał nam pobliską studnię przepływową, gdzie zregenerowaliśmy się w cieniu, pijąc hektolitry wody, oblewając się nawzajem butelkami i ciesząc się wodą jak małe dzieci. Niestety, tuż przed wyjściem zachciało mi się zamoczyć czapkę w zimnej wodzie, i szlag ją trafił, bo porwał ją prąd w studni. Wlazłem nawet do tejże studni szukając czapki po omacku w wirze wody, ale najprawdopodobniej wypłynęła potem gdzieś w Ałuszcie w jakimś kranie 😉

Po kolejnych dwóch godzinach dotarliśmy na Bukową Polanę, gdzie zrzuciliśmy plecaki i już na lekko wdrapaliśmy się ostatnie 500 m na szczyt Czatyrdahu (1527 m). Wbrew powszechnej opinii nie jest to najwyższy szczyt Krymu, bo wyższy jest Roman-Kosz (1545 m), ale ciężko go zdobyć z obciążeniem, bo w ogóle nie ma w masywie wody w lecie.






Tej nocy myszy przegryzły się do namiotu, robiąc 5-cm dziurę, która w dalszej części wyjazdu systematycznie się rozrywała. I tak do dziś namiot Hannah posiada łatę o średnicy 30 cm.

Masyw Demerdży
Nad ranem zbiegliśmy na Przełęcz Angarską, przez którą idzie droga Jałta – Ałuszta – Simferopol. Tam też zrobiliśmy zakupy w sklepie, i weszliśmy w masyw Demerdży. Okolica bardzo ładna, jak zwykle nie spotkaliśmy prawie nikogo po drodze. Co prawda podejście było ostre, ale szybko stanęliśmy na Demerdży Północnym (1359 m), a na wieczór zeszliśmy do doliny rzeki Kurljuk-Basz, gdzie jest jedna z niewielu okolicznych stajanek. Nad ranem Ola i Robert – którzy towarzyszyli nam aż od Stambułu i razem przeżyliśmy niejedną przygodę – zeszli doliną do drogi i pojechali przez Simferopol do Polski.



Tego dnia szlak był dość monotonny i znowu zmagaliśmy się ze strasznym skwarem, ale widok, jaki mogliśmy zobaczyć z Jużnego Demerdży był na pewno ładniejszy niż z Czatyrdahu. Szczyt zwieńczy potężna skała, na której ustawiony jest trójnóg. Widok jest bardzo dobry aż w trzy strony świata. No i znowu miałem wrażenie, że unoszę się w powietrzu kiedy patrzyłem na morze 1240 m niżej.




Zejście było bardzo długie i strome, a szlak lawirował po piachu między drzewami. Byliśmy naprawdę nieźle zmęczeni, ale jeszcze bardziej zmęczeni byli turyści, których spotkaliśmy w połowie podejścia – w rewanżu za odstąpienie im wody dostaliśmy od nich całkiem dobre ciasteczka.

Tym razem nocleg czekał nas w wiosce Luczistoje na ranczo zrobionym w stylu Dzikiego Zachodu. Nad ranem mieliśmy dość spore problemy z wydostaniem się do Ałuszty, ale w końcu udało nam się zwlec z cienia pod cerkwią i rozgryźć system działania autobusów. Jazdę umilała nam lektura rozmówek polsko-rosyjskich i zaczerpnięte z nich zwroty typu „Przepraszam, w którym pawilonie znajdę wystawę 'Energia atomowa w służbie pokoju’?”.




Sudak i Nowy Świat
Naszym kolejnym celem był Sudak. Dotarliśmy tam z przesiadką w Morskoje. Druga część przejazdu była dość karkołomna, bo umówiliśmy się z kierowcą rejsowej marszrutki, że weźmie nas „ekstra” do wypełnionego busa. Oczywiście pech chciał, że jechała z nami grupa Polaków z plecakami, z których jeden buc wyraźnie nie miał poczucia humoru i poczucia naszej beznadziejnej sytuacji, bo przeszkadzało mu, że ktoś się nad nim nachyla w napakowanej do granic możliwości marszrutce, gdzie plecaki zagracały całą część tylną, a my wszyscy staliśmy mniej lub bardziej zgniatając się jak sardynki w puszce, choć warto zaznaczyć, że w pewnym momencie bez wahania zamieniłbym się z martwą sardynką, która musiała mieć w swojej puszce więcej miejsca niż my wtedy. Byłoby ciężko tak wytrzymać, ale na szczęście kierowca miał pełen repertuar disco i techno rosyjskiego, które rozsadzało nam głowy aż do samego Sudaku.

W Sudaku po raz kolejny był duży problem z rozbiciem się, bo co z tego, że namioty można było rozbijać za 8 hrywien od osoby, skoro w cenie było tylko miejsce, a nie było np. wody. Stwierdziliśmy, że nie damy się wykiwać i rozbiliśmy się dosłownie 10 metrów dalej, za płotem na jakimś placu budowy. Wieczorem poszliśmy z Jagodą, Martą i Młodym do miasta i jakoś tak wyszło, że nagle ni stąd, ni z zowąd zaczęliśmy rozkręcać dyskotekę w jednym z klubów, przy czym zostało to celnie określone jako 'wygibasy’ a nie jako taniec, no bo przecież nie potrafimy tańczyć 😉 Nad ranem opuścił nas Marek, który przez Fieodozję pojechał do Simferopola i dalej do Polski.



Twierdza w Sudaku jest imponująca, ale jak wszędzie na wybrzeżu przeszkadzała mi ogromna ilość ludzi, na plaży, na deptakach, przy kasach. Brzydka jest ta riwiera, dużo ładniej i przyjemniej jest w górach.


Następną dobę spędziliśmy jednak w kurorcie Nowy Świat i był to bardzo przyjemny dzień, kiedy kąpaliśmy się, jedliśmy bostany, cieburieki i wieczorem piliśmy krymskie wino rozlewane na targu. Tym razem nasze namioty rozbiliśmy w miejskim parku, zaraz obok alejek parkowych. Nie przeszkodziło mi to jednak w wykąpaniu się pod butelką wody.



Rezerwat Karadag
Następnego dnia przemieściliśmy się do Koktebel z celem zwiedzania rezerwatu Kara-dag, gdzie żyją karakuty. Niestety, przewodnik Bezdroży zawiódł nas jak zwykle i okazało się, że od roku wejście do rezerwatu jest wyłącznie od strony miejscowości Kurortnoje.

W międzyczasie trafiliśmy do czeskiej knajpy w Koktebel, którą prowadził prawdziwy Czech z żoną Rosjanką i trochę udało nam się z nimi pogadać, choć na początku dziwnie się patrzyliśmy, jak tenże Czech chodził po knajpie wyłącznie w bokserkach i fartuchu. Co nie zmienia faktu, że bramborak był całkiem dobry.

Pojechaliśmy na wieczór autobusem do Kurortnoje, gdzie po kąpieli w morzu i nieudanych próbach rozbicia namiotu na terenie ośrodka wczasowego (opryskliwa baba wywaliła mnie z krzykiem) rozbiliśmy się koło pola winorośli, zaraz na drodze. Niestety, nad ranem Kamil wszczął alarm, bo po polu jeździł traktor i opylał uprawy. Z dużą prędkością zbliżał się do nas, ale zwinęliśmy namioty w sam raz na czas. Jedno ze zdjęć Młodego pokazuje właśnie nas w konfrontacji z traktorem.



Kolejny dzień i noc sponsorowała literka R jak rzyganie. Już wieczorem czułem się tak sobie i pewne objawy zachęciły mnie do połknięcia laremidu, po czym żołądek się uspokoił i przez cały dzień nic nie jadłem, przy czym miałem gorączkę. To niejedzenie chyba mnie uratowało i sprawiło, że gładko przeszedłem zatrucie, ale następnie po mnie zachorowała Magda, a u niej objawy były ciężkie. Sam Karadag jest jednym z najładniejszych miejsc na Krymie, ale szczerze mówiąc mało z niego pamiętam, oprócz tego, że byłem bardzo zmęczony. Rozbiliśmy się zaraz po wyjściu z rezerwatu i spędziliśmy tam urocze dwie noce, bo rozchorowali się Jagoda, Młody i Dziasek, z czego ten ostatni wymiotował nawet węglem.




Elektrownia atomowa pod Szcziołkino
Do pociągu zostało nam jeszcze kilka dni, ale oglądanie kolejnego miasta nie wchodziło w grę, bo mieliśmy ich już dość. Pierwszy raz przydał się natomiast przewodnik Bezdroży, bo posiadał wzmiankę o niedokończonej elektrowni atomowej pod Szcziołkino na Półwyspie Kerczeńskim. Tam też pojechaliśmy, autobusem do Fiedozji, i dwoma elektriczkami przez Władisławowkę do Lenino.

W Lenino za dość dużą sumę znalazł się busiarz, który zawiózł nas pod sam reaktor elektrowni. Reaktor nigdy nie był uruchomiony i nigdy nie było tam materiału radioaktywnego, ale jest naprawdę potężny. Kompleks betonowych budynków ma kilka kilometrów długości i buszuje w nim dużo złomiarzy. Może właśnie ci złomiarze przestraszyli trochę nasze dziewczyny, które nie były zachwycone perspektywą rozbijania namiotów w iście księżycowym krajobrazie, nad brzegiem słonego jeziora o wielu kolorach tęczy.


Gdy już rozbiliśmy dwa namioty, Dziasek odkrył, że z dziur w drodze wyszły dość duże robaki, czy też wije, skolopendry. Faktycznie były obrzydliwe, a do tego ponad jadowite. Zwinęliśmy więc namioty i poszliśmy już po ciemku nad Morze Azowskie.

Nad Morzem Azowskim
Gdy półtorej godziny później wyszliśmy z pola w jakiejś małej miejscowości, to dwie Rosjanki wypoczywające na wakacjach były dość zdziwione widząc grupę z czołówkami i kijkami trekkingowymi, ale pomogły nam przekonać gospodynię, żeby pozwoliła nam się rozbić u niej w ogródku.

Wieczorem byliśmy tak sterani ciągłym chodzeniem i jazdą aż z Koktebel, że szybko poszliśmy spać, natomiast rano z przyjemnością poszliśmy się kąpać nad morze. Morze Azowskie jest bardzo fajne, bo wygląda jak duże jezioro. Zresztą w najgłębszym miejscu ma 13,5 metra, a średnio 9 metrów.

Dzień spędziliśmy na spacerze wzdłuż wybrzeża w kierunku Szcziołkino, po drodze leniąc się nad kamienistą zatoczką. W jedynym sklepie po drodze udało mi się kupić lody, które były zapakowane w litrowy plastikowy flak, bardzo podobny do tego, w jakim w Polsce można kupić pasztet albo mielonkę.






Wieczorem rozbiliśmy się na plaży w Szcziołkino, obserwując gwiazdy. Czterdziesta noc na wyjeździe minęła spokojnie.


Powrót do Polski
Niewiele tu do pisania. Wszyscy pojechaliśmy do Simferopola, w którym dwa dni wcześniej ponad 50000 osób utknęło z powodu awarii torów na wylocie z Półwyspu (opóźnienia rzędu 25 godzin). Na szczęście nasz pociąg odjechał o czasie. Wyjeżdżaliśmy z Krymu razem z Młodym i Dziaskiem; reszta miała kupione bilety na następny dzień.


Jeszcze słowo o Lwowie. Mieliśmy tam być o 20:45, przyjechaliśmy godzinę później. Pożegnaliśmy się z Maćkiem (zostawał u cioci) i pobiegliśmy z Młodym na marszrutkę. Mniej-więcej pamiętałem z tych kilku bytności w tym mieście, skąd mogą odjeżdżać do Szegini. Stała jedna, spytaliśmy się, czy jedzie do Szegini, ale kierowca zaprzeczył i odjechał. Spytaliśmy się innych, czy jest jakaś marszrutka, na co jeden pokazał na tą, która odjechała, że tamta była ostatnia. Na szczęście dogoniliśmy ją biegiem i waliliśmy w szybę więc kierowca nas zabrał. Była tak napakowana, że Młody musiał opierać się o tablicę rozdzielczą.

Kierowca wyrzucił nas 15 km przed granicą, skąd wzięliśmy z innymi Polakami taksówkę. Potem jeszcze 2 km wzdłuż kolejki na przejście, gdzie przeciskając się między setkami mrówek (przepuszczali nas) udało nam się przebiec przez całą kontrolę w 20 minut. 22:40 siedzieliśmy już w busie, który odjechał 10 minut później. Na dworcu byliśmy 23:00, na dwadzieścia minut przed odjazdem.

O trzeciej rano, po czterdziestu dwóch dniach wspólnej podróży, pożegnałem się z Młodym. Szósta rano pojechałem IC do Gdyni, jak się wkrótce okazało, mijając się z Tatą wyjeżdżającym na 4 miesiące na kontrakt o sześć godzin.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.