Watch out! – tłum rozdarł się ostrzegawczo, ale zanim zorientowałem się, przed czym mnie ostrzegają, dotknąłem przypadkiem ramieniem trakcji elektrycznej wysokiego napięcia. Na szczęście nie zostałem porażony prądem. Są dwie opcje: albo w drucie nie płynął prąd w ogóle, albo nie byłem uziemiony, gdyż w tym momencie dotykałem dachu autobusu tylko gumowymi sandałami. Odetchnąłem z ulgą, ale Hindusi wokół patrzyli się na mnie dziwnym wzrokiem, mocno przerażeni, i zdziwieni, że nic mi się nie stało.

Podróżowanie na dachu autobusu od niedawna jest teoretycznie zabronione w Indiach, lecz na wsi nadal cieszy się popularnością i nikt nie zawraca sobie głowy przepisami. Autobus przejeżdżający przez Rezerwat Tygrysów Sariska był napakowany już w Alwarze do granic możliwości, więc kierowca bez problemu zgodził się wpuścić nas na dach. Jazda w ten sposób oferuje dreszczyk emocji (trzeba uchylać się przed gałęziami i kablami elektrycznymi), ale jednocześnie upragniony przewiew i możliwość podziwiania hinduskiej wsi i egzotycznych krajobrazów. No i muśnięcia drutów wysokiego napięcia.




Większość parków narodowych w Indiach jest zamykana na czas lata i monsunu, tj. od 30 czerwca do 1 października. Zdecydowaliśmy się pojechać do Rezerwatu Tygrysów, ponieważ przewodnik Lonely Planet i strona internetowa rezerwatu zgodnie twierdziły, że jako jeden z nielicznych jest otwarty przez cały rok. Niestety, na miejscu okazało się, że jednak jest zamknięty, a strażnicy ze śmiechem przyznali, że na stronie internetowej jest błąd, ale że jest otwarty we wtorki i soboty, żeby umożliwić Hindusom dostęp do świątyni położonej w środku chronionego obszaru. Ponieważ był dopiero piątek, zdecydowaliśmy się poczekać i chcąc nie chcąc spędziliśmy sielankowy dzień na podróżach po okolicy: na skrzyni biegów autobusu; na ciężarówce; w czymś przypominającym gigantyczną zardzewiałą puszkę po konserwach na kółkach; wreszcie na dachu. Nawet nie byłem zdziwiony odkryciem, że na hinduskiej wsi transport jest bardziej efektywny niż w miastach: na jeden rower wchodzą maksymalnie trzy osoby, a na jeden motor nawet pięć.








Jadąc do Rezerwatu Tygrysów wiedzieliśmy, że tygrysa raczej nie zobaczymy. Kilka lat temu stwierdzono, że dzięki nieudolnemu zarządzaniu parkiem oraz kłusownictwu na terenie chronionym nie przebywa już ani jeden taki drapieżnik. Odbudowa tygrysiej populacji trwa powoli, na razie rezerwat zamieszkuje jedna para, a jesienią mają zostać sprowadzone kolejne trzy z pobliskiego parku Ranthambore. Póki co atrakcyjność Sariski mocno kuleje. W trzy godziny zobaczyliśmy kilka dzikich pawi, setki małp, dziesiątki jelonków oraz kilka dzików. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć także leopardy i krokodyle, jednak na pewno nie w soboty i wtorki, kiedy po jedynej otwartej drodze do świątyni w rezerwacie jedzie sznur samochodów, który odstrasza bardziej płochliwe zwierzęta. Mimo wszystko jak na pierwsze ‘safari’ nawet nam się podobało, a Paweł i Lavanya zgodnie stwierdzili, że zobaczyliśmy więcej zwierząt niż oni uświadczyli rok wcześniej w słynnym Corbett Tiger Reserve.








Ostatni dzień długiego weekendu przeznaczyliśmy na zwiedzenie Jaipuru – stolicy Radżastanu. Metropolia znana jest od 1876 roku jako Różowe Miasto, kiedy maharadża Ram Singh kazał pomalować wszystkie budynki na różowo – w kolorze kojarzonym z gościnnością – by godnie powitać Księcia Walii. Jaipur obfituje w zabytki, ale z braku ochoty postanowiliśmy zwiedzić interesujące obserwatorium astronomiczne maharadży. Zamknięty teren obserwatorium pełen jest olbrzymich budowli o przedziwnym kształcie, z których największe wrażenie robią astrolabia, oraz największy na świecie zegar słoneczny dokładny do dwóch sekund, o wysokości – bagatela – 27 metrów. Jednak zdecydowanie bardziej niż Jaipur spodobał się nam pobliski Amber, dawna stolica maharadży. Nigdy wcześniej nie miałem okazji podziwiać większej budowli niż pałac w Amberze, a przecież nad nim góruje jeszcze potężna, długa na kilka kilometrów twierdza górska, która nigdy nie została zdobyta.




Zdecydowanie nie była to nasza ostatnia wizyta w Radżastanie. Kraina, w której wozy są ciągnięte przez wielbłądy, większość pałaców i fortów wygląda jak Amber, a pustynia rozpościera się dookoła, oferuje więcej do zobaczenia niż można obejrzeć w trzy dni.

5 komentarzy

  1. Radku, czy ty się na mnie uwziąłeś, że katujesz mnie takimi zdjęciami i opisami. Uwielbiam Jaipur, a Amber to też cudo :), mam nadzieję, że uda mi się tam jeszcze pojechać :), co najmniej raz :).

    Jak ja wam zazdroszczę. Trudno jeszcze tylko 17 dni, może powinnam zacząć odliczanie :P. Dziś idę odebrać wizę :).

    Justyna
  2. Jak się na takim dachu autobusu jeździ ? Są tam jakieś poręcze zabezpieczające przed spadnięciem ? A czy bilet na dach kosztuje tyle samo co bilet do wnętrza autobusu ? 😉

    Marcin
  3. Jeździ się zasadniczo na bagażniku, na który można się wspiąć po drabince. ALE Hindusi potrafią się zmieścić nawet poza bagażnikiem, tj. siedzieć na samej blasze dachu i trzymać się kogoś, kto trzyma się bagażnika. Bilet kosztuje tyle samo, co w środku, ale i warunki podobne (mniej wygodnie, ale można oddychać), no i nie trzeba czekać na następny autobus (który też przyjechałby załadowany).

    Radek
  4. Hmm… bardziej wygląda na coś, co ma być śmieciarką w następnym stadium (wcieleniu?), o ile przyjmiemy, że w Indiach coś takiego jak śmieciarka istnieje. 😛 W tym momencie auto prezentuje chyba jeszcze zbyt wysoki standard, by przewozić nim nieczystości.

    Czasami trzeba trochę poczekać a odpowiedź sama się zjawi, bo właśnie się zastanawiałam Radku czego wy się tam trzymaliście – a teraz wiem, bagażnika :).

    Justyna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.