W nocy złapała mnie tak wysoka gorączka, że mimo trzydziestu stopni w pokoju założyłem na siebie i śpiwór, i koc. Nad ranem nie było dużo lepiej, więc zdecydowałem się pójść do uczelnianego lekarza w budynku Taksa Shila.
Doktor Reena Jain (Mrs.) przyjmuje codziennie w swoim gabinecie w godzinach 13:30 – 14:30. Czas pracy jest więc niezbyt długi, a do tego jak to Hindusi w zwyczaju mają, spóźniła się piętnaście minut, skracając pobyt w gabinecie, jak łatwo wyliczyć, aż o 25%. Ubrana w tradycyjne sari, kazała mi usiąść przy topornym biurku w ciemnym pomieszczeniu, i nawet nie żądając okazania legitymacji zapytała prosto z mostu: łots problem?
Nie siląc się na składanie zdań po angielsku, wymieniłem moje problemy: wysoka gorączka i ból stawów. Odpowiedzią był gest zapraszający do podejścia bliżej na badanie. Pani doktor nałożyła słuchawki lekarskie, nawet nie kazała mi zdjąć koszulki, przyłożyła do mojej klatki piersiowej, przez kilka sekund przysłuchiwała się w jednym miejscu, po czym… zakończyła badanie.
Łot nejm? – zapytała, więc naskrobałem moje dane. Przypisała mi trzy lekarstwa, w tym antybiotyk. Dis tu tajm, dis tu tajm, dis łan tajm – pokazała na recepcie i nie pozostawiając mi wyboru, pożegnała: gudbaj.
Wyszedłem z gabinetu i spojrzałem na zegarek – rekordowe dwie i pół minuty! A więc nawet skracając czas pracy o jedną czwartą, pani doktor może dziennie przyjąć osiemnastu pacjentów, czyli cztery procent wszystkich studentów MDI.
Nie ma to jak hinduska organizacja pracy!
PS. Nie martwcie się o mnie, najprawdopodobniej przeżyję mimo pobieżnego badania. Kiedy opowiedziałem mojemu sąsiadowi z akademika o mojej przekomicznej wizycie u pani doktor, wyjaśnił mi, że około połowa studentów z Europy kilkanaście dni po przyjeździe ma dokładnie takie same problemy ze zdrowiem. Podobno spowodowane jest to gwałtowną zmianą klimatu i potrzebą odreagowania organizmu. Wszystkim doktor przypisuje te same lekarstwa, które podobno faktycznie działają. Zobaczysz, za trzy dni będziesz zdrów jak ryba – pocieszył mnie.