Rishikesh. Miasto jogi, ajurwedy, wychudzonych starców w turbanach („Hello! How are you? Hundred rupees?”) i zachodnich poszukiwaczy duchowości. Koniecznie w dredach i z Kriszną na koszulce. Przyjechaliśmy tu z Amitem po całodziennej podróży pociągiem – tak, tak, zaledwie 200 km od Delhi – by zakosztować nie tyle Nirwany, co udać się na słynny rafting po Gangesie. Nasz cel był wyjątkowo mało religijny, ale Amit zgodnie z hinduską tradycją i tak wykąpał się w świętej rzece, schodząc do niej przez ghaty. Następnego dnia miał do nas dołączyć Radek i para znajomych z Litwy. Na marginesie: Rishikesh dla świata odkrył John Lennon, zachwycając się jego aśramami i przyciągając za sobą tłumy dziennikarzy z Europy.

Amit. Mój kolega z pracy. Chartered Accountant, 28 lat. Hindu. Oczywiście na wyjazd zaprosiłam więcej osób z mojego biura, ale ich rodzice nie wyrazili zgody na spędzanie narodowego święta poza rodziną (przypominam, mówimy o osobach w wieku 25-30 lat). Amit ma to szczęście (?), że nie mieszka z rodzicami, ale na stancji ponad 150 km od swego rodzinnego domu. Był zachwycony, że dzięki nam podróżuje i poznaje ludzi z Europy.

Eve – teasing. Po przyjeździe do Rishikeshu okazało się, że właśnie kończy się kilkutysięczna celebracja święta Dussehra, czyli zwycięstwa dobra nad złem. Z głównego placu miasteczka, gdzie wybuchały ostatnie fajerwerki i paliły się kolorowe ognie, ruszyła na nas rzeka ludzi. Ludzie nie tylko dosłownie płynęli w kierunku postojów z rikszami, ale też przeskakiwali płoty i kłębili się przy okopconych garnkach z samosami i pakorami. Przedzierałam się przez tłum jakieś pięć metrów od Amita, by jak najszybciej opuścić to zbiorowisko i wydostać się na „otwartą przestrzeń”. Amit co jakiś czas wołał na mnie, żebym na niego zaczekała, bo niesie ciężką torbę, ale ja dalej torowałam sobie drogę. Nagle w tłumie poczułam na sobie czyjąś rękę! Ktoś szarpnął mnie gwałtownie i zniknął w rzece ludzi. Zanim uświadomiłam sobie, co się stało, już krzyczałam głośno na wyrostków, którzy przebiegli obok mnie i uderzałam jednego z nich pięściami. Przerażony Amit pojawił się obok mnie, ale winowajca już zniknął.

To było właśnie indyjskie eve-teasing, czyli bezkarne, napastliwe zaczepianie kobiety. Po dwóch miesiącach w Indiach przeżyłam je po raz pierwszy w tej postaci. Do tej pory było to cmokanie i gapienie się na mnie Hindusów z niższych kast, do którego przywykłam. Tym razem otrząśnięcie się z całego doświadczenia zajęło mi trochę czasu.

Amit czuł się odpowiedzialny za to wydarzenie. Powiedział mi, że właśnie dlatego wołał, żebym na niego poczekała. Okazało się, że wcale nie przeszkadzała mu ciężka torba, tylko… wstydził mi się powiedzieć o eve-teasingu! Nie pozwalała mu o tym powiedzieć indyjska – w tym przypadku opatrznie pojęta – skromność. Nie mógł uwierzyć, że eve-teasing nie istnieje w Europie, a przynajmniej nie w tak powszechnie akceptowanej formie.

To co, się stało tego wieczoru, rozpoczęło naszą otwartą dyskusję o różnicach kulturowych pomiędzy Indiami a światem zachodnim.

Dylematy. Zgonie z najszczerszym przekonaniem Amita, eve-teasing to dobry powód, dla którego wyłącznie mężczyźni mogą uczestniczyć w publicznych wydarzeniach, jak celebrowanie świąt. Oznacza to, że jeśli mężczyzna na ulicy napastuje kobietę, rozwiązaniem sytuacji nie jest ukaranie mężczyzny, tylko zamknięcie kobiety w domu. Amit ma dwie młodsze siostry, z których obydwie „wychodzą” prawie wyłącznie pod obstawą rodziców. Według Amita 70% przypadków, kiedy rodzice nie wyrażają zgody na samodzielne wyjście dziewczyny z domu, to nic innego jak troska o jej bezpieczeństwo!

Ale okazuje się, że nie tylko dorosłe kobiety w Indiach powinny słuchać swoich rodziców…

Amit miał tego dnia wyrzuty sumienia. Nadchodziły jego urodziny, tymczasem on przebywał gdzieś daleko na wycieczce z cudzoziemką, a nie z rodziną. Zapytałam go, czy czeka na urodzinowy telefon z domu. Odpowiedział, że nie, bo to jego obowiązkiem jest zadzwonić do domu, okazać rodzicom – jako starszym – szacunek i poprosić o ich błogosławieństwo. Kilka minut później, kiedy już porozmawiał z rodzicami, wyglądał bardzo niepewnie. Okazało się, że matka dała mu do zrozumienia, że powinien przyjechać do domu na urodziny. Z troską w głosie zapytał mnie: Bogna, do you think I should go now and check the buses home? Po kilkunastogodzinnej podróży parzącym pociągiem z Delhi do Rishikeshu był gotowy natychmiast wracać, żeby tylko zadowolić rodziców. Ostatecznie nie zdecydował się na odwrót, ale rozważał taką możliwość cały dzień. Tłumaczył mi, że to jest właśnie element hinduskiej filozofii, dawać szczęście innym, kiedy się tego nie spodziewają.

Amit wyznał, że rodzice poszukują dla niego żony w ramach zaaranżowanego małżeństwa. I to już od dawna. Ale ponieważ przeraża go myśl o obcej kobiecie jako jego żonie, na każdą wyszukaną kandydatkę kręci nosem przed rodzicami – a to coś jest nie tak z jej wykształceniem, albo jej skóra jest za ciemna, albo rodzina ma nie takie powiązania. Nie ma odwagi się sprzeciwić, bo za nieposłuszeństwo rodzice są gotowi wyrzec się własnych dzieci. Gazety są pełne ogłoszeń matrymonialnych, podających przynależność kastową, stopnie naukowe, wiek, wzrost i rodzaj karnacji kandydatów z naciskiem na „fair”. Chociaż w bardziej wykształconych warstwach indyjskiego społeczeństwa love marriage przestaje być tematem tabu, to i tak większość zawieranych małżeństw to arranged marriages.

Amit, podobnie jak wiele Hindusów, których poznałam, nie chce arranged marriage. Ale jednocześnie nie zna znaczenia poznania się, zakochania i miłości. Wyobrażają sobie, że to nic innego, jak „zaaranżowanie” sobie partnera, z tą różnicą, że nie przez rodziców, ale samodzielnie. Jednocześnie europejskie postrzeganie związków i małżeństwa wydaje mu się „nieprzyzwoite”. Z kolei wspólne mieszkanie bez formalizowania związku jest gorzej niż nie do pomyślenia, nie tylko dla Amita, ale nawet we wszystkich lepiej wyedukowanych warstwach indyjskich! Zachodnie kobiety kojarzą się Hindusom często z teledyskami MTV, gdzie skąpo ubrane modelki ocierają się o gwiazdy hip-hopu. Dlatego model zachodni bywa z góry odrzucony, jako destrukcyjny. Próbowałam wytłumaczyć Amitowi, że filmy i teledyski nie odzwierciedlają realnego życia w moim kraju. To tak, jakbym moją wiedzę o życiu w Indiach czerpała z produkcji Bollywood, powiedzmy z filmu „Devdas”.

Niedługo później, kiedy już miałam wrażenie, że dwudniowa dyskusja została zamknięta nowymi, pouczającymi wnioskami dla obu stron…

Znajoma Litwinka zapytała Amita: Why eve-teasing happens to foreign women in India?
Amit odpowiedział: Because of your lifestyle.

Szybko zaprzestałyśmy dalszych dyskusji.

Skupiłyśmy się na raftingu.












4 komentarze

  1. Cześć Bogna,
    ja ciut nie na temat – dostaliśmy link do Waszego bloga od Gochy, czytamy i bardzo się nam podoba! My też „grafomanimy”, ale na zdecydowanie mniej egzotyczne tematy 🙂
    Prośba od nas: piszcie więcej! I życzymy, żeby doświadczenia do opisywania były milsze, niż to ostatnie.
    Pozdrawiamy z Kopenhagi,
    Weronika i Tomek

  2. Bardzo pouczający wpis. Trochę czytałem o inyjskim podejściu do miłości i małżeństw (aranżowanych), ale nie sądziłem, że w ostatnich kilkudziesięciu latach zmieniło się tak niewiele. A jednak. Pozdro!

    Robert

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.