Krajobraz przypominał afrykańską sawannę. Jechaliśmy z Leonem po dziurawej do bólu drodze, mijając pawie, bawoły, a nawet krokodyle. Za wioską Panama resztki asfaltu zastąpił szuter. Silnik naszego wypożyczonego motoru, starej i rozwalającej się Hero Hondy, wył niemiłosiernie. Pozdrawialiśmy po drodze każdą napotkaną osobę, machając przyjaźnie do dziesiątków posterunków wojskowych. W ten sposób dając znać już z daleka, ze jesteśmy obcokrajowcami, oszczędzaliśmy sobie czasochłonnych kontroli.

Jechaliśmy do ruin Kudimbigali, położonych w dżungli na południe od Arugam Bay. Kilka kilometrów dalej polna droga zupełnie się kończy na skraju parku narodowego – bardzo rzadko odwiedzanego przez kogokolwiek – Yala East. Szukając odpowiedniego zjazdu z szutru w dżunglę, zatrzymaliśmy się pod bramą ufortyfikowanej bazy wojskowej. Żołnierz na posterunku mówił tylko po lankijsku i był wyraźnie zafrapowany naszą obecnością, więc na migi pokazał nam, ze zaraz przyprowadzi swojego zwierzchnika.

Na tym posterunku zostaliśmy definitywnie zawróceni
Nad tym jeziorem polowaliśmy na krokodyle. Uciekały przed nami, aż się kurzyło.
Zachód słońca na wydmach.
Homar - zdecydowanie nie jest wart swojej ceny...

Jakież było nasze zdumienie, kiedy okazało się, ze jesteśmy kilkanaście kilometrów w głębi strefy zakazanej, w której poruszanie się jest możliwe tylko i wyłącznie za uzyskaniem zgody wojskowych w regionalnej bazie w Pottuvil. Żołnierze kategorycznie zabronili nam jechać dalej, twierdząc, ze w ruinach przebywają niedobitki oddziałów LTTE. Wytłumaczyli też, ze podobno dwa tygodnie wcześniej na szutrowej drodze w okolicach Okandy (kilka kilometrów dalej) wybuchła mina pod ciezarówką. Patrzyliśmy z Leonem niepewnie na siebie, starając się wyłapać ile w tych opowieściach jest prawdy, a ile bajdurzenia. Historia wydawała się wielce nieprawdopodobna, bo pracownicy NGO wręcz polecali wycieczkę do Kudumbigali, a są przecież obeznani z sytuacją w regionie. Żołnierze jednak twardo twierdzili, że na nasz przejazd potrzebują pisemnej zgody z pieczęcią, a komunikacja radiowa z przełożonym w centrali za potwierdzenie im nie wystarczy.

Pottuvil o świcie. Oglądałem pracę rybaków i uciekałem przed watahą wstrętnych, chorych psów.
Posterunek wojskowy na głównej drodze z Pottuvil.
Wycieczka rowerowa w stronę dzikich słoni.
Plażowicze w Arugam Bay.

Chcąc nie chcąc, w obliczu miłych i uzbrojonych po zęby wojaków, musieliśmy jednak zawrócić do Panamy i Arugam Bay. Wieczorem racząc się homarem z frytkami i surówką (8 USD; ostatni raz w życiu jadłem homara, bo jako „najsmaczniejsze owoce morza” jest mocno przereklamowany), podpytaliśmy trochę miejscowych o tsunami.

Dwudziestego szóstego grudnia 2004 r. nad ranem w wiosce nie było zbyt dużo turystów. Większość obecnych, chrześcijan ze Sri Lanki, odsypiała nocną balangę; inni dopiero co wstali. Poczułem dziwny zapach. Nie morza, tylko taki pełen chemii. Jakby siarki – opowiadał nam cejloński pracownik NGO. Cała wioska była pełna tego zapachu. Potem woda na gwałtownie cofnęła się od brzegu kilkaset metrów, jakby ocean ją wessał do środka. Większość oglądających stała przyglądajac się w zdumieniu, inni już na ten widok zaczęli uciekać. Potem zobaczyliśmy pierwszą falę. Wydawała się duża, wtedy już wszyscy zaczęli uciekać. Potem przyszła następna, największa, ogromna. Wysoka na sto stóp (35 metrów). W zasadzie niewiele pamiętam, oprócz tego, ze trzymałem się kurczowo jakiegoś drzewa. Potem była jeszcze trzecia fala, już słabsza. W pięć minut było po wszystkim. Fala zmyła budynki położone mniej niż 200 metrów od plaży, poważnie niszcząc te położone 300 m od morza.

W Arugam Bay tamtego dnia sporo ludzi obudziło się dopiero wtedy, kiedy tsunami zabierało w głąb oceanu ich pokoje, domki, mieszkania. Na kilkunastu kilometrach wybrzeża, w kilku wioskach regionu, zginęło 900 osób. Przeżyli głównie ci, którzy szukali ratunku na drzewach – natura wytrzymała tsunami, oraz ci, którzy mieli szczęście przebywać na bokach zatoki – bo najsilniejsza i największa fala uderzyła centralnie.

W pachnącym atmosferą kolonialną (i rybami) Galle na południu, gdzie właśnie przebywam, stare miasto przed zagładą ochroniły wysokie i grube mury fortu wybudowanego przez Holendrów. Potężna siedemnastowieczna konstrukcja wytrzymała napór wody, która prawie w ogóle nie uszkodziła zabytkowych domów, kościołów i meczetów. Mimo to tsunami zostawiło głębokie piętno – wszystkie kurorty w okolicy zostały zmasakrowane. Wielu ludzi, z którymi rozmawiałem przez ostatnie dni, straciło w katastrofie całe rodziny. W Arugam Bay wlaściciel Tsunami Hotel – nazwa nadana długo przed tragicznymi wydarzeniami – twierdził, ze zmarło szesnaście najbliższych mu osób.

Rybacy w Arugam Bay
Świątynia niedaleko Matary
Świątynia Wewurukanala w Dikwelli, pełna komiksów o życiu Buddy
YMCA w Galle
Statek rozbił się przy murach Galle i jest rozbierany przez robotników. Pracując w wodzie używają narzędzi elektrycznych.
Kolonialne Galle
W Galle w kościele anglikańskim
Galle
Galle
Galle. W czasie wojny domowej propaganda ma się dobrze.
Słynna plaża w Unawatuna nie zachwyciła mnie po pustce Arugam Bay.
Na klifach pogawędziłem z miłym rybakiem. Tego dnia ryby nie brały i wracał do domu z pustymi rękami.

To był już na pewno ostatni wpis z tropikalnego raju, Cejlonu. Niniejszym zapraszam na jesienny pokaz slajdów!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.