Pogoda szybko załamywała się. Niebo już całkowicie zasunęło się ciemnymi chmurami i chwilę wcześniej zaczął sypać śnieg. Kilkaset metrów w tyle zobaczyłem Bognę, a jeszcze dalej za nią Maćka. Ich sylwetki posuwały się do góry bardzo mozolnie. Przełęcz Thorung La (5400 m), choć na wyciągnięcie ręki, była jednocześnie tak daleko – skryta za ścianą białego mleka. Oddalona zaledwie o kilkaset metrów, które na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów oznaczają przynajmniej godzinną wędrówkę.

Kamienny młot receptą na problemy
Był dwunasty dzień trekkingu wokół Annapurny i cały misterny plan naszej 23-dniowej wędrówki wisiał na włosku. Dziesięć dni wcześniej wyruszyliśmy z przyczółka drogi w Besi Sahar w znakomitych humorach, wypoczęci i dobrze przygotowani na wysokie góry. Pierwsze trudności pojawiły się, kiedy buty Bogny okazały się być za małe i zmasakrowały jej stopy. Pancerne skórzane buty, w których przez miesiąc pokonywała góry Syberii, po dziewięciu miesiącach leżakowania w szafie w rozgrzanym do czerwoności mieszkaniu w Gurgaonie w Indiach, skurczyły się przynajmniej o jeden numer! Po sześciu dniach wędrówki Bogna była tak okaleczona i zdesperowana, że poważnie rozważała powrót z Manangu samolotem do Pokhary i poczekanie tam dwóch tygodni na Maćka i mnie.

Żaden rzemieślnik w Manangu nie potrafił sobie poradzić z wymodelowaniem tak solidnych butów. Na szczęści problem udało nam się rozwiązać – ryzykując całkowite zniszczenie obuwia. Włożyliśmy do butów kamienie, przyłożyliśmy szczapy drewna i uderzaliśmy w drugi koniec szczap kamieniami. Robiliśmy tak przez wiele długich godzin podczas szóstego dnia – aklimatyzacyjnego – w Manangu. W końcu buty się rozeszły.

Problemy z aklimatyzacją
Turyści pokonując pętlę wokół Annapurny przeciwnie do ruchu wskazówek zegara mają znakomite szanse na bezproblemową aklimatyzację. Wędrówka z Besi Sahar położonego na wysokości około 1000 metrów do Manangu na 3500 m zajmuje aż pięć dni, a średnio dziennie nie pokonuje się więcej niż pięćset metrów w pionie. To idealne warunki dla organizmu do przyzwyczajenia się do wysokości. I faktycznie – oprócz problemów z butami Bogny – wędrowało nam się fenomenalnie i po dotarciu do Manangu czuliśmy się świetnie. Miało do dla naszej trójki kolosalne znaczenie, ponieważ i Maciek, i ja, słabo znosimy wysokość i obaj mieliśmy w przeszłości bardzo niebezpieczne przygody z chorobą wysokościową.

Z tym większym smutkiem i zawodem musieliśmy się wycofać dziewiątego dnia o poranku z położonego na wysokości 4200 m Ledaru z powrotem do Manangu. Maciek miał ciężką noc w Ledarze i złapał wodę w płucach. Bez zejścia na niższą wysokość w takiej sytuacji grozi nawet śmierć. Dziesiąty dzień spędziliśmy więc wokół Manangu odpoczywając i ze smutkiem obserwując grupy trekkerów posuwające się bez problemów w kierunku Thorung La.

Martwił nas nieubłagalny upływ czasu. Na trekking wokół Annapurny mogliśmy przeznaczyć maksymalnie 16 dni, kolejne 7 dni na trekking do słynnego Sanktuarium Annapurny, żeby 23-ego dnia dotrzeć do Katmandu i wystąpić o wizę tranzytową do Indii, która umożliwiłaby nam powrót przez Delhi do Polski. Z każdym dniem opóźnienia szanse na zobaczenie Annapurna Base Camp malały dramatycznie. Już zupełnie nie uśmiechało się nam poddać górom i wycofać do Besi Sahar.

Sposób na AMS?
Choroba wysokościowa daje najmocniej o sobie znać, kiedy śpi się na zbyt dużej wysokości w stosunku do możliwości organizmu. Aklimatyzacja, czyli trening organizmu do funkcjonowania z mniejszą ilością tlenu, polega na wychodzeniu w ciągu dnia wyżej niż wysokość na której się śpi. Znana angielska zasada głosi „sleep low, climb high”. Postanowiliśmy więc pokonać Thorung La zgodnie z tą zasadą – zacząć dzień bardzo wcześnie ze stosunkowo małej wysokości (Ledar, 4200 m), przekroczyć przełęcz wysoką na ponad 5400 metrów oraz zabiwakować ponownie w pierwszych chatach za przełęczą – na wysokości maksymalnie 3500 metrów. Stawialiśmy jednak wszystko na jedną kartę, ponieważ porywaliśmy się na trasę, którą większość turystów pokonuje w dwa, a nawet trzy dni.

Ciążyło na nas jednak jakieś fatum. Choć Maciek przeżył noc w Ledarze bez dużych trudności, kryzys dopadł tym razem mnie. W ciągu nocy dziesiątki razy musiałem wychodzić za potrzebą z zimnej, glinianej chaty na przeraźliwy mróz. W efekcie kiedy o piątej rano zadzwonił budzik słaniałem się po nieprzespanej nocy ze zmęczenia i byliśmy zmuszeni przesunąć wymarsz na później.

Ruszyliśmy z Ledaru w słabych nastrojach i bardzo późno, bo o dziewiątej. Aby nadrobić opóźnienie narzuciliśmy sobie szybkie tempo i trasę do Phedi w zasadzie przebiegliśmy. W południe osiągnęliśmy wysokość 4600 metrów. Przełęcz Thorung La była coraz bliżej, ale wraz z upływem czasu nasze tempo znacznie słabło. Bognę złapało odwodnienie. Maciek źle znosił wysokość. Niebo zasnuło się chmurami, temperatura spadła i zaczął mocno sypać śnieg. Widoczność na śnieżnej pustyni spadła do kilkudziesięciu metrów i poważnie groziło nam zgubienie się w tym mleku.

Zacząłem schodzić w dół do pozostałej dwójki. Jedynym rozsądnym wyjściem było się poddać i rozpocząć powrót.

Niespodziewana pomoc
Kiedy przepakowaliśmy plecaki przed zejściem, na górze we mgle zamajaczyła jakaś sylwetka. Człowiek. Idący w dół. Kiedy dotarł do nas, okazało się, że to miejscowy Nepalczyk zdążający do Phedi. Dobrze orientował się w terenie, i oceniał, że do przełęczy pozostała nam około godzina wędrówki. Po krótkich negocjacjach zgodził się nas poprowadzić do pierwszych zabudowań po drugiej stronie Thorung La. Przepakowaliśmy plecaki, oddając mu trochę ciężaru i w śnieżycy ruszyliśmy za nim do góry.

Kiedy dziś piszę te słowa, oceniam, że przejście przez Thorung La – przełęcz tak łatwą do pokonania w słoneczny dzień! – okazało się być jednym z bardziej ekstremalnych przeżyć w moim życiu. Tego dnia nasza trójka zmagała się nie tylko z trudną pogodą, z nieznanym terenem, ze znacznym osłabieniem organizmów. Była to również nasza wewnętrzna walka ze wszystkimi trudnościami które piętrzyły się i kładły cień na pierwsze jedenaście dni naszego trekkingu.

(…)

Do pierwszych chat dotarliśmy już po ciemku, oświetlając sobie drogę czołówkami. Minęło zaledwie siedem i pół godziny od wyruszenia z Ledaru, a czuliśmy się, jakby minęły dwa dni. Nepalczycy byli mocno zdziwieni naszą obecnością. Zwykle nie zatrzymuje się tam na noc żaden turysta, nie wspominając, że nikt nie schodzi z gór o tak późnej porze. Zaoferowali nam zupki chińskie (która smakowały jak jedzenie z najlepszej restauracji) i miejsce na zimnym glinianym klepisku (które po tak wyczerpującym dniu wydawało się nam być prawdziwym Wersalem). Zasnęliśmy w mgnieniu oka i spaliśmy jak zabici przez kilkanaście godzin.

A nasz nepalski przewodnik odłączył się od nas kilkaset metrów przez chatami, udając się z powrotem na Thorung La. Ruszył sam w ciemną noc, dwa tysiące metrów do góry, w trudnej pogodzie, bez czołówki.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.