Dokładnie w 67. dniu podroży dotarliśmy do Gujany.

Mieliśmy oglądać mrówkojady i łowić arapaimę w Essequibo z przewodnikami ze słynnych lodge’ów. Mieliśmy słuchać wykładów wykwalifikowanych przyrodników o bioróżnorodności w dżungli i życiu Indian w zgodzie z naturą. Oczywiście, to wszystko po angielsku, w moskitierach, mając do dyspozycji toyotę 4×4 i pachnące mydełka w chatce pod palmą kokosową.

W każdym razie, tak własnie wyobrażaliśmy sobie Gujanę dużo wcześniej, kiedy brodząc w błocie nad Amazonką, oblepieni przez komary, szliśmy za chłopem z plemienia Ticuna i nie mieliśmy pojęcia, co chce nam powiedzieć o mijanym pająku – że jest jadowity? Już nie wspominając o rozmowach o bioróżnorodności. Mówiliśmy sobie „ale w Gujanie, to dopiero zobaczymy nietkniętą dżunglę! tam to się dowiemy!”. Po książce Domosławskiego o niszczeniu dżungli w Brazylii, czekaliśmy z niecierpliwością na kraj, który autentycznie chroni lasy deszczowe.

Jednak stało się inaczej. Pierwszego dnia w Gujanie w przygranicznym Lethem porzuciliśmy nasze plany i wyrzuciliśmy wszystkie przewodniki. Nie chodziło tylko o absurdalnie wysokie ceny (np. 40 USD za 45-min wycieczkę na pagórek widokowy z przewodnikiem, 100 USD za 2 godziny nękania mrówkojada samochodem na sawannie), ale o sam koncept turystyki dostarczanej przez wąską grupę właścicieli lodgy dla wąskiej grupy zamożnych osób. Strategię turystyczną Gujany można streścić tak: jak nie wydasz 200 USD na dzień, to nic nie zobaczysz. (Już inna sprawa, czy promowanie się za pomocą zdjęć pt. „turystka z Anglii siedzi na złapanym kajmanie” jest rzeczywiście eko)

W każdym razie, pożegnaliśmy się z wizją ąę lodge’ów, zdaliśmy się na naszą intuicję i informacje od miejscowych – i wtedy zaczęło się robić interesująco…

AAA Wyspę na rzece wynajmę

W 70. dniu podróży wynajęliśmy dla siebie wyspę na rzece Essequibo.

Wyspa była całkiem spora jak na dwie osoby, miała kilka opuszczonych domków, nieczynny sklepik i liczne palmy kokosowe. Od południa miała małą piaszczystą plażę, aktualnie zalaną przez rzekę z uwagi na porę deszczową. „Możecie się tam kąpać, tylko najpierw wypłoszcie kijem płaszczki”. Żeby się na nią dostać, trzeba było płynąć kilka minut łodzią motorową przez dość silny prąd i falki – koniec końców Essequibo to trzecia co do wielkości rzeka Ameryki Południowej, po Amazonce i Orinoko. „Węże? Nie wiem, na wszelki wypadek bądźcie ostrożni, dawno tu nikogo nie było”.

Przez te trzy dni spędzaliśmy czas głównie rozłupując maczetą orzechy kokosowe i kąpiąc się w rzece. Ale przede wszystkim, rozmawialiśmy z naszymi gospodarzami. To rodzina, która aktualnie żyje ze sprzedaży snaków przy przeprawie promowej. Odkryliśmy, że Gujańczycy, zazwyczaj uporczywie milczący, mają dużo do opowiedzenia…

JA: Tu jest pięknie! Powiedz mi, co się stało z twoim sklepikiem? Dlaczego nikogo tu nie ma, dlaczego chcecie się wyprowadzić?
M, ściszając głos: To ludzie z wioski. Wiesz jak to jest. Zaczyna ci się dobrze wieść, wszyscy zazdroszczą. Mieliśmy sklepik. Zaczęliśmy robić dobre pieniądze. Ale potem zaczęły się te wypadki. (ścisza głos jeszcze bardziej, rozgląda się. Ja ledwo słyszę). … więc szaman powiedział, że to nasza wina. Rozumiesz co chcę powiedzieć?
JA – spoglądam pytająco, ale sama nie wiem, czy pytać o więcej. A może to ten kreolski, może czegoś nie zrozumiałam?)
M: …że to ja zabiłam tych ludzi. Szaman im zakazał u nas kupować i z dnia na dzień nie było nikogo. Wiesz, musiałam się pozbyć wszystkiego, cukru, ryżu, nikt nie kupował. Wszystko zaczęło się psuć. Potem tu przyszli i wszystko rozkradli. Nie mam ani jednego zdjęcia ze ślubu. Z własnego ślubu! Coś musieli zrobić z tymi zdjęciami, nie wiem co. Potem wywiozłam dziecko do Georgetown. Bałam się, że małej coś zrobią. Nie mogłam spać.
Ja (w myślach – Czy to może być prawda?): Boże, musisz być naprawdę odważną kobietą! Ale nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby chcieć zniszczyć twój sklep? Jaką miałby z tego korzyść?
M: Bo oni mieli swój własny sklep! Ten szaman i ludzie z wioski! Zrobiłam im konkurencję!

Tego dnia inaczej odczuwałam to, że jesteśmy sami na wyspie na środku rwącej rzeki. Rozglądaliśmy się już nie tylko za płaszczkami i wężami w trawie, ale też uważnie obserwowaliśmy ruch łódek na rzece.

Pająki w lesie i wójt w wiosce

Następnego dnia, po śniadaniu składającym się z fish curry i słodkiej kawy, popłynęliśmy z mężem gospodyni na wycieczkę do dżungli. Wpłynęliśmy z nurtu Essequibo w mały, boczny dopływ jakieś 20 minut od naszej wyspy. Las był dość ciemny, wszystko tutaj szeleściło, wydawało nieznane nam odgłosy, w powietrzu unosiły się roje muszek. Wkrótce po wejściu głębiej do lasu, spod nóg Piusa, który szedł pierwszy, uciekł długi czerwony wąż. Wąż schował się w wodzie, wystawiając tylko łeb, ale widać było jakieś dwa metry jego fosforyzującej czerwieni w czarnej wodzie. Poszliśmy dalej, przez lekko bagnisty las bez ścieżek, który mi wydawał się dużo dzikszy niż ten bezpośrednio nad Amazonką. Przez kolejne dwie godziny na przemian patrzyłam pod nogi i nad głowę, szukając kształtów węży i pająków. Węży tego dnia już nie zobaczyliśmy, za to kilkunastocentymetrowe pająki – jak najbardziej. Kiedy wsiadaliśmy z powrotem do łódki, żeby łowić ryby, czułam że mi wystarczy już lasu deszczowego. Na jakiś czas, przynajmniej.

Tego dnia poznaliśmy tez mieszkańców wioski, głównie Amerindian. Ponieważ angielski to oficjalny język Gujany, z każdym mogliśmy zamienić przynajmniej parę słów. Poznaliśmy rodzinę żyjącą z polowań w lesie: drewniana chatka z hamakami, okopcone garnki, dwie młode kobiety z niemowlętami, babcia, dwóch młodych mężczyzn i gromada kilkuletnich dzieci. Pan domu, na oko 25-30 lat, ochoczo pokazywał nam ślady po ukąszeniach węży w okolicach kostki. Drugi mężczyzna nie powiedział ani słowa, ale dowiedzieliśmy się, że spędził miesiąc w szpitalu w Brazylii (na koszt państwa) po ukąszeniu przez węża. Kobiety nic nie powiedziały, patrzyły na mnie raczej nieufnie i chyba poczuły ulgę, kiedy Pius zakończył naszą wizytę. Aha, jeśli kogoś zmyliły te okopcone garnki – na drewnianym daszku wisiał telewizor LCD, a gdzieś w krzakach stal wioskowy generator. Odwiedziliśmy jeszcze kilka domów, część prostych i drewnianych, część masywniejszych, pomalowanych w pastelowe kolory, z zaparkowanymi samochodami. W większości miejsc witali nas uśmiechnięci mężczyźni dyndający w hamakach i – uciekające wzrokiem kobiety, obskubujące kurczaka + karmiące dzieci + gotujące obiad + obierające kassawę (tutaj celowo nie piszę LUB – tu jest wszędzie I). Poznaliśmy też żonę szamana oraz lokalną lekarkę i nauczycielkę w jednym.

Co ciekawe, wioska niedawno wybierała swoje władze – tym razem wójtem została po raz pierwszy w historii kobieta (kiedy ten przełom nastąpi w mojej gminie Wilkowice?). Była to jedyna kobieta jaką tu spotkaliśmy bez niemowląt na kolanach, za to z zeszytem w linie, gdzie razem z trzema mężczyznami pisała list w sprawie dotacji na rozwój turystyki dla wsi.

WÓJT, pokazując na jakąś mączkę w woreczku: Poczęstujcie się, to robimy z kassawy, jest bardzo zdrowe, dodajemy do wszystkiego. Każdy tutaj uprawia kassawę, zobaczcie na tamto poletko (pokazuje wątłe krzaki przed domem)
RADEK: Ooo, rzeczywiście… A czy uprawiając kassawę używacie czegoś, żeby chronić ją przed szkodnikami? Nie macie z tym problemów?
WÓJT: Nie, mamy swoje sposoby. To wszystko wiedza indiańska, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jest taka roślina, musisz wbić jej gałązki pomiędzy kassawę, wtedy żadne robaki jej się nie chwycą.
RADEK kiwa głową z uznaniem.
WÓJT: Ale oczywiście musi to zrobić kobieta, która jest matką, a najlepiej w ciąży. Wtedy działa.

Rozmawialiśmy o tym, co zrobić, żeby więcej turystów przyjeżdżało do tej wioski. Mają dużo pomysłów, ale na wszystko są potrzebne pieniądze. Chyba z pół godziny rozmawialiśmy o tym, jak przyciągnąć backpackersów i stworzyć nieistniejące teraz opcje mid-range. Za każdym razem, kiedy pani Wójt zaczynała myśl, wtrącał się jej ojciec z miną wyroczni „Jak ja bylem wójtem przez 10 lat…” a potem, „o, to ja zacząłem już wtedy robić, to dzięki mnie…” itd. Nasz gospodarz siedział na krzesełku dalej i wydawało się, że nie pierwszy raz słucha wioskowych pomysłów na wielki biznes. Wieczorem przy kolacji (kurczak curry i okra) zapytałam, czy są zadowoleni z poprzedniego wójta. Babcia, około 60 lat i bardziej pełna werwy niż my razem wzięci, prawie zadławiła się ze śmiechu. „Ten stary? On? Jak mój mąż umarł 8 miesięcy temu, to on od razu chciał mnie zapraszać na randkę, uderzał do mnie w konkury! Powiedziałam mu, że nigdy, żeby się przestał stary wygłupiać! Jak stary był wójtem, to nic nie zrobił! Wioska dostała od jednego lodge’a 4 tysiące dolarów [USD], żeby zrobić porządny dół na śmieci za wsią i trochę pousprawniać. No po co aż tyle, niech ktoś mi powie! Przecież to można za nic wykopać. A on, co zrobił? Codziennie wydawał, kupował jedzenie, a potem jak się forsa skończyła, to zadzwonił do mnie, żebyśmy się składali, bo trzeba dół wykopać. Powiedziałam mu, że nic ode mnie nie dostanie, niech sam teraz daje pieniądze i kopie dół. No i co? Nie ma pieniędzy i nie ma żadnego dołu! A w lodgu powiedzieli, że koniec i nic nam już nigdy nie dadzą”.

Na naszej wyspie
Na naszej wyspie
Ćwiczymy rozłupywanie kokosów maczetą
Ćwiczymy rozłupywanie kokosów maczetą
Wędrując po dżungli
Wędrując po dżungli
Firesnake, czyli wąż w kolorze ognia
Firesnake, czyli wąż w kolorze ognia
Pająk wielkości dłoni
Pająk wielkości dłoni
Kościół w wiosce Fairview
Kościół w wiosce Fairview
W wiosce kobiety gotują i zajmują się dziećmi, mężczyźni odpoczywają na hamakach
W wiosce kobiety gotują i zajmują się dziećmi, mężczyźni odpoczywają na hamakach
Kurczak czeka na oskubanie, w tle poletko kassawy
Kurczak czeka na oskubanie, w tle poletko kassawy
Tradycja spotyka nowoczesność
Tradycja spotyka nowoczesność
Główna miejscowa rozrywka, picie od rana
Główna miejscowa rozrywka, picie od rana

Demony nad Essequibo

Wyjaśniła się też tajemnica szamana i gróźb ludzi ze wsi. Zapytaliśmy męża gospodyni, jak to możliwe, że ludzie, tak przyjaźni na pierwszy rzut oka, mieliby grozić komukolwiek i splądrować wyspę. Z tego, co nam powiedział, doskładaliśmy sobie całą historię.
W sklepiku nasi gospodarze sprzedawali między innymi alkohol.
Zaczęło się pijaństwo. W przeciągu kilku miesięcy w społeczności, która jeszcze 15 lat temu nie wiedziała, co to są dżinsy, zrelaksowani mężczyźni szybko przyzwyczaili się do wspólnego picia. Zaczęły się „wypadki”. Ktoś wpadł do rzeki i się utopił, ktoś uderzył głową w kamień. Ci, co pili, nie mogli być winni, winni byli ci, co sprzedawali.

Może nie rozumiałabym dokładnie, co tu się wydarzyło, gdyby nie inna opowieść. Opowieść pewnej kobiety, która uciekała przed swoim pijanym mężem w nocy, bo opanował go „demon”. Poślizgnęła się, uderzyła głową o dużą skałę na podwórku. Mąż z szoku wytrzeźwiał, myślał, że ją zabił. Kobieta ocknęła się i przeżyła. Mąż opuścił dom i poszedł sam do małej chatki w lesie, gdzie mało kto dociera, a co ważniejsze, gdzie nie było alkoholu. Wrócił trzeźwy po trzech miesiącach do żony, która mu przebaczyła.
Teraz nie pije. To znaczy, nie pije rumu. Od czasu do czasu, zdarza mu się piwo, ale tylko w dobrym towarzystwie. Kiedy spotyka się z kumplami koło sklepu w wiosce, pytają, co chce. Zazwyczaj prosi o colę, ale nigdy mu jej nie kupują.

Mały kraj, dużo sprzeczności

W ciągu naszego tygodnia w tym kraju, nic nie było takie, jak się wydawało na pierwszy rzut oka.

– Milczący i zamknięci ludzie nagle otwierają się i opowiadają o odległych historiach ze swojego życia.
– Gnuśny i powolny facet z obsługi nagle z uśmiechem oferuje nam pokój po niższej cenie „tylko nikomu nic nie mówcie”.
– Czarujący w czasie kontroli policjant, spotkany później po służbie kompletnie pijany, chce nam na lewo opchnąć nocleg w chatce policjantów. Mimo zaproszenia, powtarza do nas kilka razy „Cicho bądźcie! Teraz ja mowię!” zanim udaje nam się od niego uwolnić. Dowiedzieliśmy się od miejscowego, że ci sami policjanci dorabiają sobie sprzedając kurczaka curry przejeżdżającym kierowcom.
– Cichy i lepiący się z upału hostel w Georgetown, „najczystszy w mieście”, z karaluchami jak papucie. Wydawał się pusty, ale spotkaliśmy tu mieszkających dłużej sympatycznych Austriaków z Wiednia, na praktykach medycznych w szpitalu publicznym. Mówili nam, że poznali wszystkich ambasadorów w mieście, bo jest tu tak mało ekspatów, że byli wszędzie zapraszani.
– Roześmiany nastolatek z baru to lekarz po studiach w Miami, który pracuje w lokalnym prywatnym szpitalu w Georgetown, a wakacje spędza w USA (Gujańczyk o hinduskich korzeniach).

– Wspomniane eko-lodges, które promują się jako szansa na rozwój lokalnych społeczności i rzeczywiście są nimi – ale tylko do pewnego stopnia. Paradoksalnie, powstrzymują rozwój mikro-lokalnej przedsiębiorczości i w naszym odczuciu, małe rodzinne biznesy bez wsparcia rządowego nie mają z nimi szans.

– Rezerwaty i ochrona lasów? Na południu, w Rupununi – tak. Ale jak nam powiedział wykształcony inżynier, który podwoził nas toyotą 4×4 na stopa (a jednak!) – las rujnują nielegalne kopalnie złota i diamentów i dzikie bieda-szyby. Ale ginące drzewa i zwierzęta to nie wszystko, bo często chciwe firmy zatrudniają ludzi na pół-niewolniczych zasadach. Rzeczywiście, wystarczy wrzucić „mining accidents guyana” w googla, żeby pojawiła się lista artykułów o śmierciach górników i płączących rodzinach.

– Plaże i ekskluzywne hotele all-inclusive? To nie tutaj. Interior to przeważnie niezamieszkana dżungla przetykana sawannami, a na wybrzeżu Atlantyku ciągną się betonowe wały, bo największe miasto Georgetown jest położone poniżej poziomu morza.

To jaka jest ta Gujana?

Z jednej strony sympatyczni i serdeczni ludzie, z drugiej strony, pierwszy raz w życiu poczuliśmy się białą, niezbyt chcianą mniejszością w czarnym kraju. Spośród 750 tysięcy mieszkańców Gujany, większość to czarnoskórzy potomkowie Afrykanów, potomkowie Hindusów z różnych części Indii, rdzenni Indianie i napływowi mieszkańcy wysp Karaibów. Plus wszelkie możliwe kombinacje rasowe. Tu pamięć o brytyjskich panach na plantacjach trzciny cukrowej i o dwustu latach porywania Afrykanów i Hindusów na niewolników jest ciągle żywa. Z jednej strony, czarna kobieta na targu wolała do mnie z przejęciem „sweethart, we want more of you coming! tell them you like Guyana!”, z drugiej strony, spotkaliśmy się z ironicznymi reakcjami, kiedy ktoś widział w nas bogatych rasistów z Europy -„tell Prince Charles to come and take this country”.

Dla nas, Gujana to nieodkryty kocioł sprzeczności. Ni to Jamajka, z reggae ryczącym na cały regulator z każdego rogu w Georgetown, ni to stara Anglia, gdzie Auntie w kapeluszu i garsonce zaprasza na herbatę z mlekiem po kościele, ni to Botswana, gdzie seksowna African Mama smaży na chrupko kurczaka z ostrym sosem. I do tego hinduskie roti wszędzie, jak nasz schabowy z kapustą i chińscy sklepikarze w blaszakach. Biedny kraj ze złotem, diamentami i przepiękną dżunglą!
Naszym zdaniem, warto.

Ścisłe centrum Georgetown
Ścisłe centrum Georgetown
Znajdź różnicę
Znajdź różnicę
Starbroek Market
Starbroek Market
Ratusz w Georgetown
Ratusz w Georgetown
Anglikańska katedra w Georgetown
Anglikańska katedra w Georgetown
Zrobienie tego zdjęcia przez Radka wywołało oburzenie i miejscowych, musieliśmy szybko odejść
Zrobienie tego zdjęcia przez Radka wywołało oburzenie i miejscowych, musieliśmy szybko odejść
Przegląd prasy gujańskiej vol. 1 - ile osób zmarło na wschodnim wybrzeżu w ciągu ostatniej doby?
Przegląd prasy gujańskiej vol. 1 – ile osób zmarło na wschodnim wybrzeżu w ciągu ostatniej doby?
Przegląd prasy gujańskiej vol. 2 - bankomat będzie czasowo zamknięty (to ogólnokrajowa gazeta!)
Przegląd prasy gujańskiej vol. 2 – bankomat będzie czasowo zamknięty (to ogólnokrajowa gazeta!)
Przegląd prasy gujańskiej vol. 3 - czy kobieta może zostać szefem policji? Większość osób uważa, że tak, ale jedna osoba mówi "nie, bo nie byłaby w stanie przeczołgać się pod drutem kolczastym".
Przegląd prasy gujańskiej vol. 3 – czy kobieta może zostać szefem policji? Większość osób uważa, że tak, ale jedna osoba mówi „nie, bo nie byłaby w stanie przeczołgać się pod drutem kolczastym”
Przegląd prasy gujańskiej vol. 4 - polskie akcenty w gujańskiej gazecie
Przegląd prasy gujańskiej vol. 4 – polskie akcenty w gujańskiej gazecie
Cudowny sok remedium na ebolę i HIV
Cudowny sok remedium na ebolę i HIV

5 komentarzy

  1. Super ze pojechaliście do Gujany! Długo byliście? Nie ciągnęło was do wiosek poławiaczy diamentów i wodospadów Kaieteur?
    Z tego co widzę niewiele się zmieniło. I dla mnie to był najdziwniejszy kraj w jakim byłem. Wciąż po sześciu latach mam bardzo mieszane odczucia…

    PS. Podpowiedz Radiemu, żeby nie chodził w żółtej koszulce po dżungli. Żółty przyciąga owady 🙂

    wp.
    1. Hej! a my przypominalismy sobie Twoje przygody lotnicze w Gujanie z awionetkami. Tak, mielismy ochote na Kaietur, ale musielibysmy poczekac z tydzien wlasnie na dwa miejsca w awionetce. A ze spieszylo nam sie do Surinamu – to pewnie nastepnym razem… W sumie bylismy 8 dni w Gujanie. Co do komarow – slyszelismy rozne wersje jaki kolor na t-shircie jest ok, podobno jasne sa dobre, czarny nie. A jak tam komary w Cardiff latem ?

      Bogna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.