tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Paweł Nowakowski, Radek Pawłowicki
W Erewaniu rozdzieliliśmy się na kilka dni. Marcin z Adą pojechali stopem na południe, w kierunku Górnego Karabachu; Pszczoła, Marek i Paweł zabrali się z ekipą Jaśka na Aragac, najwyższy szczyt kraju, a ja z Bogną postanowiliśmy wrócić do Gruzji.
Wydostaliśmy się z centrum marszrutką do Asztaraku, gdzie na skrzyżowaniu zaczęliśmy naszą długą podróż autostopem. Z robotnikami w wołdze i czarnym mercedesem z biznesmenem dotarliśmy w dwie godziny do Gyumri na północy. Podczas tragicznego trzęsienia w 1988 miasto znalazło się w epicentrum kataklizmu i zostało całkowicie zniszczone. Dzisiaj do oglądania jest tam tylko jedna cerkiew przy rynku i jakiś ogród botaniczny, czyli generalnie nie warto się zatrzymywać. Po krótkiej wizycie w restauracyjnej toalecie wyjechaliśmy kolejną marszrutką poza miasto.
Zabrała nas za darmo łada z trzema mężczyznami. Jechali aż do Aszotska: jeden policjant w Gyumri, jeden urzędnik, a jeden… no właśnie – taksówkarz! Dopiero po przejechaniu 30 kilometrów powiedział, że jego samochód to nielicencjowana taksówka. Ponieważ do Aszotska praktycznie nie ma komunikacji publicznej, robi on na pustej drodze za czteroosobowy autobus…
Po godzinnym sterczeniu na środku suchego jak pieprz płaskowyżu zabrał nas z pobocza kierowca ciężarówki, wiozący do Bawry, wioski przygranicznej, nawozy dla swojego znajomego. Zaprosił nas też do tego znajomego na kawę. Gospodarstwo okazało się być strasznie zapuszczone, a gospodarze biedni jak mysz kościelna. Przyrządzili nam kawę i przysłuchiwaliśmy się rozmowie naszego kierowcy z kolegą. Szkoda, że nie rozumieliśmy ani słowa, bo rozmawiali po ormiańsku. Na pożegnanie obdarowaliśmy wychudzone dzieci czekoladą i ostatnimi pocztówkami, po czym przedreptaliśmy do granicy. Tam też skończył się asfalt.
Przejście graniczne to dwa baraki, po jednym dla każdej ze stron, zardzewiały szlaban i znudzeni pogranicznicy. Za szlabanem kończy się asfalt, a droga międzynarodowa Erewan – Batumi zamienia się w drogę polną. Nic dziwnego, że pogranicznicy zdziwili się na widok dwójki turystów idących do Gruzji, i zgodnie stwierdzili, że nie mamy najmniejszych szans na wydostanie się z przejścia. Po kilkudziesięciu minutach na sennym przejściu pojawił się samochód. Panowie z przejścia zasugerowali kierowcy, żeby nas zabrał. Tak poznaliśmy Armena z Ninotsmindy i jego ładę.
Armen pracował najprawdopodobniej jako przemytnik. Świetnie mówił po rosyjsku, ormiańsku i gruzińsku, miał też numery telefonu we wszystkich tych krajach i był z pogranicznikami na 'ty’. Twierdził, że jest prawnikiem, ale ciężko było w to uwierzyć, patrząc na jego znoszone ubrania i przerdzewiałą ładę z zepsutymi drzwiami. Z drugiej strony miał podobno dwa domy w okolicy. Kiedy gnaliśmy za złamanie karku po międzynarodowej polnej drodze, poradził nam, że w razie utknięcia w Ninotsmindzie możemy śmiało przenocować na komendzie policji, bo to jego znajomi. Zastanawialiśmy się, czy nie zapłacić mu kilku dolarów, ale kiedy w miasteczku podwiózł nas na targ, zupełnie przypadkiem zauważyłem, że ma w kieszeni koszuli gruby zwitek studolarówek, na oko przynajmniej kilka tysięcy dolarów.
Wydostaliśmy się z Ninotsmindy rychło w czas, autostopem z młodą gruzińską parą, unikając potężnego urwania chmury dosłownie o sekundy. Niestety, w samochodzie nie działały wycieraczki, więc nasz kierowca zwolnił do 30 km/h, jadąc zupełnie na ślepo. Po kilku kilometrach na szczęście zatrzymaliśmy się pod dachem zrujnowanej i zamkniętej na cztery spusty stacji benzynowej, gdzie przeczekaliśmy deszcz. Późnym popołudniem siedzieliśmy w następnym samochodzie, tym razem eleganckim Audi Gruzina, który od lat pracował w Portugalii na budowie i podrzucił nas do Khertvisi, kilkanaście kilometrów od Vardzii.
Nad rzeką Kurą znajduje się tam imponująca górska twierdza, której początki sięgają II wieku n.e., a zabudowania mają 700-1000 lat. Okolica jest idylliczna, przez malowniczą wioskę przepływa rzeka, dolina jest pełna ogrodów i sadów. Po zakupie arbuza i piwa rozbiliśmy więc namiot na łące na brzegu rzeki i do wieczora popluskaliśmy się w wodzie.
Pobliska Vardzia to pozostałość imponującego skalnego miasta. W dolinie mieszkało ponad 50.000 mieszkańców, a do dziś zachowane jaskinie to stara część królewsko-religijna. Wysoko w wapiennej skale wyryto setki jaskiń, komnat, krętych schodów, przepiękną cerkiew, balkony, kilkanaście pięter kamiennych ścieżek. Całość do dziś zachowała się w fenomenalnym stanie, a zmyślnie przeprowadzona trasa turystyczna pozwala na 'zdobycie’ miasta od dwóch różnych stron – poszukajcie północnych schodów, które są dobrze ukryte! Na szczęście nadal mało tam turystów, a najbliższy sklep – wysunięty wysoko w góry przyczółek kapitalizmu – znajduje się w wiosce kilka kilometrów niżej.
Dwoma terenowymi autostopami dostaliśmy się do Aspindzy. Nasz kierowca szalał w terenowej ładzie, jednoczenie wykonując dziesiątki telefonów i drąc się do współpracowników w Tbilisi. Jego maniakalny styl prowadzenia przerażał nas, ale gruzińska żona nie przejmowała się i zabawiała nas rozmową.
W zaściankowej Aspindzy siedliśmy pod sklepem wyczekując na okazję na pustej drodze. Obok nas grupa robotników odpoczywała na słońcu po pracy. Nagle zaczęli przeraźliwie krzyczeć i machać rękami w kierunku nadjeżdżającej łady. W starym samochodzie z dorobionym spojlerem koło poluzowało się na osi i było już dobre 5-10 cm od karoserii, kiedy kierowca wyhamował obok nas. Ze środka wysiadł nieogolony facet w przepoconej koszulce i klapkach. Razem z robotnikami stanęli obok samochodu, patrząc na koło i drapiąc się po głowie. Po długich i głośnych dywagacjach podjęli wreszcie odważną decyzję. Facet w klapkach sięgnął do bagażnika, wyjął przerdzewiały podnośnik i potężny młot. Podniósł samochód na lewarku, walnął kilka razy potężnie młotem w koło, aż wróciło na miejsce. Robotnicy pokiwali głowami z uznaniem dla wysublimowanej techniki mechanika, który zręcznie dokręcił śruby, kopnął koło na szczęście, i po pogawędce odpalił krążownik szos i przy głośnych bitach techno popędził dalej. Kilkanaście minut później minęliśmy go naszym autostopem, auto stało bez koła na poboczu a facet w klapkach gapił się na samochód i drapał się po głowie, zastanawiając w jaki sposób przejechać nim kolejne kilometry.
Dwa stopy później zostaliśmy zaproszeni na kolację i nocleg przez przemiłych ludzi spod Achalciche. Biorąc pod uwagę, że inny kierowca zaproponował nam wcześniej rozbicie namiotu obok klatki z niedźwiedziem na swojej posesji (byliśmy, widzieliśmy, olbrzymi niedźwiedź!), była to bardzo atrakcyjna propozycja. Zostaliśmy ugoszczeni po królewsku, autostopowicze zaproszeni do domu, na kolację, nocleg i przepyszne śniadanie. Na koniec cała przemiła rodzina odprowadziła nas na autobus, który miał nas zawieźć z powrotem na główną drogę, a po odjeździe z przerażeniem dowiedziałem się, że kiedy pakowaliśmy plecaki, zapłacili nam za przejazd do Adigeni.
Okolice dworca w Adigeni były tak zapyziałe, że 'tymczasowość’ budynków i śmieci dookoła bardziej przypominały azerbejdżański brud. W jedynej rejsowej marszrutce znalazły się jeszcze wolne miejsca. Asfalt na bocznych gruzińskich drogach to oczywiście wyjątek, nie zdziwiliśmy się więc, kiedy droga zamieniła się w piaszczystą górską. Patrząc za okno zastanawiałem się, jakim cudem miejski van pokonuje kamieniste piarżyska i stromy stok. Po dwóch godzinach osiągnęliśmy przełęcz Goderzi, o wysokości 2027 m i otworzył się wspaniały widok na Republikę Adjary, złożoną de facto z jednej długiej doliny, przypominającej urodą nie Zakaukazie, ale bajkowe Alpy.
Zjazd z przełęczy do Batumi zabrał nam bite pięć godzin, na krętych, wąskich drogach. W okolicy Khulo i Kedy przejeżdża się obok starożytnych rzymskich mostów, jeden z nich udało mi się uchwycić mimo pędu marszrutki na kliszy. Klimat w Adjarze jest ciepły, subtropikalny. Na wybrzeżu góry schodzą prosto do morza, a wilgoć powietrza w Batumi jest większa niż w każdym innym miejscu Gruzji.
Architektura centrum Batumi: zadbane kamieniczki w stylu secesyjnym przywodzą skojarzenia z miastami Wysp Karaibskich; niestety wrażenie psują obleśne zagrzybiałe bloki z wielkiej płyty wplecione wzdłuż głównej ulicy miasta. W Batumi warto przejść się w okolice portu, obok Poti największego w Gruzji; przedreptać na plażę i bulwar nadmorski, a potem najlepiej szybko umknąć na południe, w kierunku granicy tureckiej.
Wieś Sarpi leży na samej granicy z Turcją i rozrosła się wysoko na grzbiecie góry. Chodziliśmy po stromych uliczkach i zagadywaliśmy gospodarzy, czy nie możemy rozbić namiotu w ich ogrodach. Niestety stromizna w Sarpi powoduje, że nawet ogrody są naturalnymi tarasami ziemnymi i trudno o płaski kawałek 2 x 2 metry. Chodząc po domach trafiliśmy na samą górę wsi. Bogna zagadała przez bramę pracującego w ogrodzie mężczyznę i poznaliśmy Asłana.
Asłan od razu zaznaczył, że ogrodu nie ma, ale zaprosił nas do środka na kawę. Poznaliśmy jego żonę Irmę i syna Enverico, no i ich dwa psy: Ledi i Lordi. Gdy popijaliśmy mocną kawę, Asłan zaproponował, żebyśmy przespali się na drugim piętrze ich domu, będącego w stanie surowym. Tak zaczął się nasz dwudniowy pobyt u najwspanialszych gospodarzy na świecie. Spaliśmy wygodnie pod samą moskitierą na przewiewnym poddaszu (bo bez okien i drzwi), kiedy na Morzu Czarnym rozpętała się 24-godzinna burza i ulewa. Pioruny waliły jak opętane, a my wykorzystaliśmy czas na długie rozmowy łamaną ruszczyzną z Asuanem i Irmą, przy owocach, zimnym arbuzie i przepysznym gruzińskim winem wyciągniętym specjalnie dla nas z piwnicy. Czuliśmy się u nich w gościach jak w domu, czego brakowało nam po miesiącu tułaczki.
Po dwóch dniach pieszo przekroczyliśmy granicę z Turcją, i już trzecim tirem zabraliśmy się na zachód, 200 km nowoczesną autostradą wzdłuż brzegu Morza Czarnego. Na migi rozmawiając z kierowcą wyciągnęliśmy z niego kilka podstawowych słów tureckich, a po trzech godzinach wysiedliśmy z paki w samym środku Trabzonu.
Pół godziny później poznaliśmy młodego polskiego księdza, Waldemara Niwińskiego, proboszcza maleńkiej trabzońskiej parafii. Kontakt z Waldkiem nawiązałem wcześniej na Usenecie, kiedy pomógł mi dowiedzieć się o połączenia z Trabzonu w kierunku Syrii. Katolików w Trabzonie jest jak na lekarstwo, zaledwie kilkadziesiąt osób. Poprzedni proboszcz, Włoch, został zastrzelony podczas modlitwy w kościele przez lokalną mafię, której naraził się dając pieniądze na powrót do domu gruzińskim prostytutkom. Wśród gości Waldka poznaliśmy bardzo sympatycznych księży oraz Agnieszkę, podróżującą samotnie po Turcji. Z ciekawostek Waldek opowiadał nam, że kiedy Mirosław Szymkowiak grał w Trabzonsporze, piłkarz zwykł zostawiać na parafii klucze do domu podczas meczy wyjazdowych.
Aczkolwiek nie jestem człowiekiem specjalnie religijnym, wielkim przeżyciem było uczestniczenie dla mnie w czteroosobowej mszy, którą Waldek odprawił dla Bogny, Agnieszki i mnie. Tak daleko od kraju msza po polsku, w środku muzułmańskiego kraju, po tylu ekstremalnych przeżyciach, jest doświadczeniem wyjątkowym…
W Trabzonie, po prawie tygodniu przerwy, ponownie spotkaliśmy się z Adą, Pszczołą, Marcinem, Markiem i Pawłem, których nie widzieliśmy aż do Erewania. Wspólnie zobaczyliśmy przereklamowane klasztory Sumela, pełne turystów – jakże różne od zakaukaskich zabytków – na szczęście studenci z kartą ISIC nie płacą za wejście – i wsiedliśmy o 16:00 w nocny autobus do Nusaybin (70 lir/osoby, utargowaliśmy 65 dla 7 osób), który przez Erzurum, Dyarbakir i Mardin zawiózł nas w 15 godzin na skraj Mezopotamii.
Ruszyliśmy w dalszą drogę – czekała już na nas Syria.