tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Paweł Nowakowski, Radek Pawłowicki

Nad ranem autobus zjechał z gór na wielką pustynną równinę – Mezopotamię. Większość podróżnych wysiadła w mieście Mardin i oprócz nas do Nusaybin dojechała tylko garstka osób. O siódmej wysiedliśmy na skromnym i sennym dworcu.

Nusaybin to południowe rubieże Turcji. Po drugiej stronie granicy rozciąga się symetrycznie syryjskie miasto Al-Quamishle. Zaledwie sto kilometrów w głębi Pustyni Syryjskiej ciągnie się granica z niespokojnym Irakiem. Rejon ten rzadko odwiedzają turyści, bo w okolicy brakuje znanych zabytków. W Nusaybin widać dużo wpływów arabskich, na przełomie lipca i sierpnia jest też piekielnie gorąco, a upał wręcz obezwładnia.

Granica z Syrią jest silnie obwarowana zasiekami z drutu kolczastego. Płoty i ostrzeżenia straszą przed zbliżaniem się do granicy. Tureccy żołnierze strzegą zardzewiałego szlabanu i nie pozwolili nam przejść, ponieważ przejście jest otwierane dopiero o 8:30. Jak na złość w okolicy oprócz budki strażniczej tylko jedno drzewo daje jakikolwiek cień, na szczęście jako turyści zostaliśmy poproszeni do przejścia bez kolejki.


Syryjscy pogranicznicy byli poruszeni naszą obecnością i zaprosili na specjalną odprawę do swojego biura. Ku naszej uldze obyło się bez łapówek, natomiast wypytywali nas, dlaczego wszyscy mężczyźni w naszej grupie noszą zarost. Tłumaczenia, że nie ma w tym żadnej ideologii nie były przekonywujące, gdyż jeden z Syryjczyków sam wymyślił odpowiedź: pokazał nam na telefonie zdjęcie Chrystusa – z brodą – zrobione w jakimś kościele – i stwierdził, że skoro jesteśmy chrześcijanami, na pewno wzorujemy się na naszym Bogu. Po czym pozwolono nam opuścić przejście.

Z granicy do dworca za dwa dolary przewiózł nas w środku i na pace taksówkarz. Architektura Al-Quamishle różniła się zasadniczo od tej tureckiej: typowo bliskowschodnie budynki, klockowate, z płaskimi dachami. Po raz pierwszy zobaczyliśmy też wszechobecne w kraju billboardy z prezydentem Baszarem Al-Assadem z partii Baas, jakże podobne do tych, które miesiąc wcześniej oglądaliśmy w Azerbejdżanie z wizerunkiem Alijewa.



Dzięki taniej ropie, tańszej niż woda butelkowana, w Syrii rozwinęła się świetna, nowoczesna i tania komunikacja autobusowa. W branży panuje nieskrępowana konkurencja, nawet z takiej mieściny jak Al-Quamishle odjeżdża do Damaszku kilkanaście klimatyzowanych autobusów dziennie. Po krótkiej kłótni z taksówkarzem, który domagał się więcej niż ustaliliśmy, bez problemu wykupiliśmy bilety, smaczne i duże kebaby za dolara, po czym ruszyliśmy do Palmiry.

Prosta jak strzała droga wiedzie przez Pustynię Syryjską. Za oknami mijaliśmy niewiele wiosek, głównie krajobraz składał się z kamieni, piasku ciągnących się po horyzont. W Dayr-az-Zawr, jedynym mieście na trasie przekroczyliśmy Eufrat i po sześciu godzinach dojechaliśmy do Palmiry.



Już w starożytności przy pobliskiej oazie wyrosło miasto, ważny przystanek karawan w drodze do Persji. Pierwsze wzmianki o mieście pochodzą z 2000 r. p.n.e. Nawet Stary Testament wspomina o Tadmurze (Pamirze), który rozkwit przeżywał pod zwierzchnictwem starożytnego Rzymu. Do dziś zachowało się w świetnym stanie wiele zabudowań: teatr, tetrapylon, fort, kamienne wieże – grobowce, kolumnada. Gros prac archeologicznych w ruinach prowadzili Polacy.

W ciągu dnia Palmira jest rozgrzana do czerwoności. Miasto leży w środku pustyni i temperatura w cieniu dochodziła podczas naszej wizyty do 43 stopni Celsjusza. Z tego powodu zrezygnowaliśmy z ambitnych planów noclegu na dachu i skusiliśmy na noclegi w klimatyzowanych pokojach za trzy dolary od osoby.

Wieczorem wybraliśmy się na cytadelę górującą nad miastem, aby podziwiać zachód słońca na pustyni. Cytadela o tej porze opanowana była przez kilka autokarów pełnych zorganizowanych wycieczek Francuzów, którzy po obejrzeniu obowiązkowego punktu programu pojechali w kierunku Damaszku. Nie wiedzieli co tracą.



Po zachodzie słońca Palmira ożyła. Temperatura spadła do 30 stopni, a z pustyni przyszedł silny wiatr. Na nieoświetlone ulice wylegli Syryjczycy na spacer, zakupy, jedzenie. Na kolację wybraliśmy niewielką knajpę. Na ulicę wyniesiono dla nas materace i maty, zaserwowano lokalny posiłek, a całość dopełniło syryjskie piwo i fajka wodna, daktyle i arbuzy. Byliśmy dość zdziwieni obecnością piwa w zradykalizowanej Syrii, ale w kraju aż 11% mieszkańców to katolicy, którzy produkują w ograniczonej ilości lekkie alkohole.






Zerwaliśmy się skoro świt, aby uniknąć południowego żaru i do dziewiątej zwiedziliśmy pobliskie ruiny starożytnego miasta, po raz pierwszy w życiu dając się namówić na w 100% komercyjną atrakcję – przejażdżkę po ruinach na wielbłądach.














Zjedliśmy śniadanie w lokalnej knajpie, a jej właściciel zamówił dla nas przez telefon bilety na autobus do Damaszku. Na dworzec podrzucić miał nas znajomy taksówkarz, który jednak dość mocno się spóźniał. Doprowadziłem do perfekcji mój uproszczony angielski, tłumacząc restauratorowi „Mister, we no go, no bus!”. Na szczęście zdążyliśmy rychło w czas.

Podróż do pięciomilionowego Damaszku zajęła trzy godziny. Miasto wydawało nam się skrajnie nieprzystępne po pobycie w malutkiej Palmirze. Wysokie ceny, wszechobecni naciągacze dworcowi, tłok i hałas – wszystko to nie sprzyjało nam w rozżarzonym popołudniu. W zagłębiu tanich hotelików opisanym przez Lonely Planet udało nam się znaleźć miejsca na materacach na ocienionym dachu hotelu i zadomowiliśmy się na dwie noce, dzieląc dach z Tajwańczykiem.





Wieczorem, gdy konsumowaliśmy na dachu zakupioną zawczasu w Gruzji kiełbasę wieprzową, popijając ją wódką i łamiąc w ten sposób najważniejsze nakazy islamu, okazało się, że Tajwańczyk rok wcześniej w Iranie spotkał współlokatora Pawła. Świat jest naprawdę mały.



W Damaszku, jednym z najstarszych miast świata, zdecydowanie najciekawsze jest właśnie stare miasto, zamknięte grubymi i wysokimi murami. W gąszczu uliczek po stronie zachodniej kwitnie handel: całe ulice (tzw. souqi) zamknięte są dachami chroniącymi sprzedających przed spiekotą. Przez wąskie zaułki przeciskają się dziesiątki tysięcy osób.









Centralne miejsce w obrębie starego miasta zajmuje Meczet Omajjadów (Ummayad Mosque), w którym znajdują się relikwie Jana Chrzciciela i grobowiec Saladyna – głównodowodzącego Saracenów podczas III krucjaty. Co ciekawe, meczet został zaadoptowany z chrześcijańskiej bazyliki, o czym świadczy jego trójnawowa konstrukcja.



W murach starego miasta znaleźć też można dzielnicę chrześcijańską. Duże wrażenie zrobiło na nas paradoksalne połączenie kościołów katolickich z sentencjami napisanymi po arabsku. W tejże dzielnicy przegraliśmy też z pokusą spróbowania drugiej marki syryjskiego piwa – Byblos – dostępnej w schłodzonej butelce w lokalnym 'chrześcijańskim’ sklepiku.










Po dwudniowym pobycie w Damaszku udaliśmy się wraz ze spotkanym Serbem z Belgradu autobusem do Homs. Na dworcu po długich targach wynajęliśmy minibusa, którego kierowca zgodził się zabrać nas najpierw do oddalonego od autostrady Krak des Chevaliers, a potem do Tartusu.


Krak des Chevaliers, największy zamek na Bliskim Wschodzie, zbudowany został na szczycie góry w paśmie Dżabal an-Nusajrijja. Nasz busik przez kilkanaście minut wspinał się po stromej drodze na parking pod zamkiem. Nie ulega wątpliwości – ten zamek w czasach wypraw krzyżowych był nie do zdobycia i z łatwością sprawował kontrolę na drodze z Antiochii (dzisiejsza turecka Antakya) do Bejrutu. I w gruncie rzeczy zamek w obecnej formie nigdy nie został zdobyty – 200 rycerzy krucjaty poddało go w 1227 w zamian za bezpieczny powrót do Europy.





Przy okazji zwiedzania zamku usłyszeliśmy interesującą anegdotę o rycerzach krucjaty. Otóż ogólnie pojęte okolice zamieszkiwała w dużej części arabska ludność katolicka. Gdy 'wyzwoleńcze’ armie chrześcijańskie zbliżały się coraz bardziej do ich domów, katolicy jako jedyni nie uciekli, słusznie przyjmując, że nie mają powodów do obaw. Niestety, armie europejskie przybyły do Ziemi Świętej w konkretnym celu – uwalniać, ale przy okazji i rabować i gwałcić. Zastali na miejscy wyłącznie bezbronnych Arabów-katolików i nie zastanawiali się długo. W pogromach i rzeziach zginęło według podań kilkadziesiąt tysięcy ludzi.




Wysłuchawszy tak optymistycznie świadczących o średniowiecznym chrześcijaństwie historii, wsiedliśmy do naszego minibusa i pojechaliśmy do Tartusu. Nasz Serb zachęcał nas do odbycia dość ciekawej wycieczki na wyspę-fort na Morzu Śródziemnym, ale nas powoli gonił czas – za dwa dni musieliśmy zacząć długi powrót, żeby zdążyć na samolot z Aten. W Tartusie pożegnaliśmy się więc, i znowu w siódemkę pojechaliśmy autobusem do Lattakii.

Lattakia jest brzydkim miastem portowym, pozbawionym atrakcji. Jest za to dość liberalna – na ulicy znaleźliśmy przypadkiem sklep monopolowy, nie do pomyślenia na południu kraju. Nieopodal miasta znajduje się Ugarit, wykopaliska w których odkryto pismo klinowe (Marek odwiedził to miejsce i był raczej rozczarowany). Dużo ciekawszy jest zamek Salah Ed-Din, wpisany na listę UNESCO, niestety nie starczyło nam czasu na dojechanie do niego górską drogą.




Na północ od Lattakii znajdują się piękne piaszczyste plaże. Po wielu dniach w upale zapragnęliśmy kąpieli w Morzu Śródziemnym, wskoczyliśmy więc w kursowego busika, który wywiózł nas do syryjskiego odpowiednika Międzyzdrojów. Sporym odkryciem był dla nas fakt, że nie tylko kobiety, ale i mężczyźni kąpią się w ubraniach. Kobiety moczą się więc w czarnych czadorach, a mężczyźni – na lokalne warunki odważnie – w podkoszulkach i spodenkach. Trudno o naukę pływania w ubraniu, więc plażowicze raczej zgodnie siedzą w kucki w morzu.

Pojawienie się nas z dziewczynami na plaży wzbudziło niezdrową sensację. Mimo, że rozebrały się tylko do koszulek, Syryjczycy zbiegli się popatrzeć na odsłonięte nogi i podyskutować. Dość nachalnie gapili się z odległości kilku- kilkunastu metrów, a dwóch czy trzech swoim zachowaniem zasługiwałoby nawet w Polsce na ostre przywołanie do porządku, ale sami wybraliśmy dość świadomie wycieczkę na plażę, więc pozostało nam, a w zasadzie dziewczynom, ich ignorować. Na szczęście prawie żaden nie potrafił pływać, więc wystarczyło odpłynąć dalej od brzegu, żeby mieć namiastkę spokoju.




Po powrocie do Lattakii udaliśmy się na dworzec kolejowy, niestety wszystkie bilety na przejazd do Aleppo fantastyczną linią kolejową zostały dzień wcześniej wyprzedane. Dworzec był silnie strzeżony przez żołnierzy, na osłodę po negocjacjach mogliśmy na kilka minut wyjść z Marcinem bez biletów na pusty peron i obejrzeć bardzo nowoczesne, klimatyzowane wagony kolei syryjskich. Jako że teren był ważny strategicznie, nie mogliśmy zrobić niestety żadnych zdjęć.

Z Lattakii w cztery godziny przejechaliśmy przez góry autobusem do Aleppo – drugiego co do wielkości (4,5 mln mieszkańców) miasta w Syrii. W Aleppo obejrzeliśmy potężną Cytadelę górującą nad morzem domów, ale upał był tak obezwładniający, że wyzwaniem było opuszczenie zacienionych uliczek i przejście 100 metrów do jej bram i chodzenie po rozgrzanym szczycie wzgórza. Z tego powodu bardziej zainteresowaliśmy się kamiennymi souqami, zachowanymi jeszcze ze średniowiecza – wąskich, chłodnych z bardzo ciekawymi kopułami dachowymi. W Aleppo tworzą wielokilometrowe podziemne miasto. Skorzystaliśmy z okazji i kupiliśmy trzy fajki wodne – bardzo nieporęczne – które potem transportowaliśmy wiele dni do Polski (moja: zawinięta w karimatę).








Na międzynarodowym dworcu autobusowym kupiliśmy w jednym z biur, trochę w ciemno i z dużymi obawami bilety na autobus z tureckiej Antakyi do Izmiru. W gruncie rzeczy dostaliśmy za 200 dolarów jeden świstek z pieczątką, uprawniający do transportu zorganizowanymi przez biuro samochodami osobowymi do Antakyi i odbioru biletów tam na dworcu. Zaryzykowaliśmy.




13 sierpnia zaczęliśmy naszą podróż powrotną: najpierw 100 km taksówką do tureckiej Antakyi, potem ponad 1000 autobusem do Izmiru, autobusem do Kusadasi, promem na greckie Samos, promem do Pireusu i samolotem do Krakowa. Nie mogliśmy się spóźnić na żaden z powrotnych ogniw. Po czterdziestu dniach wracaliśmy do kraju, ale jak się miało okazać, największe przygody i problemy dopiero na nas czekały…

Koszty: tygodniowy pobyt w Syrii kosztował nas tylko 100 USD.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.