Marzysz skrycie o zrobieniu kariery? Byciu rozpoznawanym na ulicy? Chciałbyś rozdawać autografy na lewo i na prawo? Czuć, jak ludzie z fascynacją śledzą każdy Twój ruch ręki i nogi? W takim razie zapraszamy do Bangladeszu.
Obcokrajowiec w Bangladeszu czuje się jak gwiazda filmowa. Idąc ulica spowoduje, ze wszyscy obrócą głowy w jego kierunku. Jeśli się zatrzyma, zgromadzi wokół siebie kilkanaście osób, stojących wokół i bezczelnie się gapiących. Jeśli nie daj Boże wyjmie kartki papieru z dziwnie wyglądającym alfabetem (ksero przewodnika), gwarantuję, ze stuosobowy tłum pojawi się znikąd w ciągu minuty. Jeśli obcokrajowiec poczuje się zirytowany tą ciągłą natarczywą kontrolą – przecież każdy Europejczyk musi odebrać ją jako zamach na wolność jednostki! – i szukając ucieczki schroni się w pobliskiej knajpie, tłum i tak podąży za nim, a dwadzieścia osób stojąc w szczelnym kręgu będzie z ciekawością przypatrywać się jak obcokrajowiec je. Przeżuwa ryż. Popija wodą. Takie to niewiarygodne czynności przyciągają uwagę tłumu w Bangladeszu.
Osoby, które mnie bliżej znają, wiedzą, że raczej unikam podróżowania w luksusie. Trochę się krzywiłem, jak w Dhace dostaliśmy ostatnie bilety na prom do Pirojpuru tylko w pierwszej klasie. Klimatyzowana i czysta kajuta za dziesięć dolarów od osoby? Po sześciu miesiącach w Indiach? Zbytek luksusu! Kiedy jednak nawet na promie dopadli nas kolejni ciekawscy – współpasażerowie – wypytujący nas o kraj, wykształcenie, wiek, ilość posiadanych dzieci, przyczynę nieposiadania dzieci, rodziców, port docelowy, różnice miedzy Bangladeszem a Polską, opinię o Bangladeszu, opinię o Dacce, przyczynę przyjazdu, a nawet łamanym angielskim próbujących nas nawrócić na islam (Understand. Why this river, this land? Allah! Why woman different than men? Allah! Believe!), uciekaliśmy. Z pokładu do pierwszej klasy. Do kajuty. Za drzwi. Zamknąć zasuwkę. Bezpieczni? I nareszcie cisza.
Stolica Bangladeszu, Dhaka, to najbardziej nieprzyjazne miasto do życia w tej części Azji. Mieszka tam zaledwie 15 milionów ludzi (biorąc pod uwagę, że w kraju o powierzchni dwa razy mniejszej niż Polska jest ich 160 milionów), ale poziom hałasu i zanieczyszczenia osiąga niebotyczne poziomy. Woda w kranach nie nadaje się nawet do płukania gardła, a w największej rzece – to prawdziwe ścieki. W powietrzu unosi się pyl, zmuszając przechodniów do ciągłego spluwania piachem. Każda osoba co kilkanaście minut, piętnaście milionów w mieście, Dhaka to najbardziej zapluta stolica Azji. Siatka ulic to jeden wielki korek złożony z ryksz rowerowych (liczbę ocenia się na 600.000), dwubiegowych motoryksz i smrodliwych autobusów jeszcze z epoki brytyjskiej. Ruch ryksz gaśnie tylko w nocy, ale wtedy plagą jest działalność lokalnych gangów. Wertując anglojęzyczny dziennik Daily Star prawie codziennie można się natknąć na wzmianki o napadach na kierowców autoryksz, gwałty, morderstwa.
Na szczęście Bangladesz to nie tylko Dhaka. Aby zobaczyć bardziej przyjazne oblicze kraju, wystarczy wsiąść na jeden z setek promów odpływających z Sandarghatu we wszystkich kierunkach świata. Bangladesz to przede wszystkim rzeki. Przeładowane do granic wytrzymałości promy (zero szalup ratunkowych), korzystają z szerokich szlaków wodnych – gęstej sieci rzek i kanałów, pozwalając na poruszanie się nawet miedzy najbardziej oddalonymi wyspami. Dla dużej ilości przystani to jedyne połączenie ze światem. Jeśli do miasta dochodzi droga, to w najlepszym razie podróż autobusem zajmuje dwa razy więcej czasu niż promem. Bo mosty są nieliczne, a na przeszkodzie stoją liczne przeprawy przez rzekę. A jakże, promem.
Przystanie bengalskie to więc lokalny przystanek autobusowy. Dziesiątki ludzi przesiadają się z promów dalekobieżnych na mniejsze, lokalne „tramwaje wodne”, aby za kilkadziesiąt kilometrów znów wysiąść w odludnym miejscu i złapać kolejny prom, i tak powoli kombinując dotrzeć do portu docelowego.
Dla nas portem docelowym była Mongla – drugi co do wielkości port w kraju, daleko w głębi delty. Miasto o dość bujnym życiu nocnym, pełne emerytowanych marynarzy, dokerów, rybaków, garażowych firm shipchandlerskich. Na bazarze można podobno dostać alkohol z przemytu, choć nam nie udało się kupić nawet piwa (podobno skończyły się zapasy). Z Mongli planowaliśmy zobaczyć Sundarbany, największy na świecie las namorzynowy. Ale o tym – i innych absurdach – kiedy indziej.
Prawie jak w Wenecji 🙂