Zaczynam żałować, że nie zwinęliśmy atrapy pistoletu z rekwizytorni naszego filmu akcji. Mam ochotę użyć jej w biurze w Delhi, w którym zleciliśmy wysylkę Radkowego motoru na południe Indii. Mam ochotę przystawić tę atrapę do pleców głównemu sprawcy naszej frustracji. Spowodować, ze zwróci nam całe pieniądze, które wydaliśmy na te nędzną manipulacje naszym ukochanym motorem i najlepiej, żeby zwrocił nam też tydzień naszego zmarnowanego czasu.
Nie pomagają smsowe groźby o przyjacielu z policji, nie pomagają natarczywe telefony naszego znajomego Shrikhanta. Motoru nie ma.
Jeszcze przed wyjazdem do Bangladeszu zaplanowaliśmy przesłanie motoru Radka do Chennai, tak aby czekał na nas po powrocie z Dhaki już gotowy do drogi. Godzinami omawialiśmy naszą wyśnioną eskapadę po plażach Tamil Nadu i backwaters Kerali. Dowiedzieliśmy się, ze można łatwo przesłać motor z Delhi koleją – dalej już nic prostszego, tylko poprosić mojego znajomego z pracy o przechowanie TVSa u rodziny w Chennai do naszego powrotu. Przesłaliśmy DHLem zapasowy klucz i papiery. Zostało tylko nadanie motoru na stacji w Delhi.
I tu – niespodzianka. W dniu wyjazdu do Bangladeszu okazało się, ze indyjskie koleje w ramach walki z terroryzmem zakazały wysyłki motorów z okręgu Delhi, jeśli właściciel nie jedzie tym samym pociągiem! Koleje w Indiach mają osobne ministerstwo i zatrudniają ponad milion osób, wiec wytłumaczyliśmy sobie, ze tłumy hinduskich urzędników muszą podejmować od czasu do czasu jakieś decyzje dla zabicia nudy. Stanęło na tym, ze w ostatniej chwili szukaliśmy przewoźnika, który dowiezie nam motor pod wyznaczony adres cieżarówką w przeciągu dwóch tygodni.
Nasz przyjaciel Shrikant polecił nam małe biuro w Gurgaonie. On sam wcześniej przeprowadzał się do Gurgaonu z Bangalore i przed wyjazdem nadał w Bangalore do przesłania swój samochód. Kiedy jego auto zaginęło w trakcie wysyłki, biuro w Delhi pomogło mu go odzyskać, tropiąc poprzednich kurierów i grożąc komu trzeba. Brzmi to może jak z historia z kiepskiego magazynu detektywistycznego „dla ludu” ale samochód odnalazł się przysypany gruzem i zakurzony w jakiś slumsach w bliżej nieokreślonej dzielnicy, z dodatkowym 1000 km na liczniku… Tak więc Shrikhant uznał, ze jego wybawcy znakomicie nadają się na przewoźników dla naszego motoru.
I tu – kolejna niespodzianka.
Chociaż, zastanawiam się, czy w Hindustanie cokolwiek można nazwać niespodzianką.
W drodze powrotnej z Dhaki do Kalkuty dowiedzieliśmy się od Shrikanta, ze „jest mały problem”. Motor nie czeka na nas w Chennai, bo ciężarówka zgubiła się / spóźniła się / czeka na większy ładunek / ogólnie nie wiadomo co się stało. Zgodnie z nowymi wieściami, motor miał się pojawić najwcześniej w środę. Poczuliśmy się zrobieni mocno w bambuko, bo to oznaczało kompletną zmianę naszych planów, stratę pieniędzy i marnowanie czasu. Nawet nie mogliśmy przelać naszej frustracji na biuro w Gurgaonie – tam nikt nie mówi po angielsku.
W poniedziałek rano odebraliśmy papiery i klucze od zaprzyjaźnionej rodziny w Chennai. Pojechaliśmy do Mamallapuram, zagraliśmy w filmie, nakarmiliśmy aligatory w parku, wyleżeliśmy się na plaży… My na plaży! Zawsze gardzimy tą formą spędzania czasu w podróży, zostawiając ją sobie na emeryturę, ale tym razem zgodziliśmy się, że mogło być gorzej…
W środę dzwoni Shrikhant. Motor będzie chyba w piątek.
Pełni złych przeczuć, umówiliśmy się na dostarczenie motoru do Pondicherry na piątek wieczorem.
Dzisiaj jest niedziela.
Podobno na naszym motorze ktoś jeździ i świetnie się bawi. Nie wiadomo, w jakim mieście. Shrikant od dwóch dni wydzwania co pół godziny do Hindusów z biura negocjując z nimi oddanie motoru. Jego połączenia albo są odrzucane przez ich komórki albo odbierają żony i obie „niezależnie” twierdzą, że mąż właśnie modli się / bierze prysznic / wyszedł / z jakiejkolwiek innej przyczyny nie może rozmawiać. Podobno tamci kontaktowali się z kuzynem posłańca, który kontaktował się z rodziną w mieście X, żeby sprawdzić, czy tam ktoś go nie widział, jeżdżącego na naszym motorze …
My kwitniemy od czterech dni w Pondicherry, w którym nic nie ma oprócz Aśramu i pseudofrancuskiej piekarni. Dostaliśmy pokój przeznaczony dla pielgrzymów. Próbowaliśmy plażować, ale odstraszył nas widok zdechłego psa na przybrzeżnych skałach. Tymczasem w Pondicherry spędzają wakacje całe rzesze uduchowionych Francuzów, którzy przebrani w białe pidżamy medytują i zgłębiają tajemnicę „dynamicznego zastosowania duchowości w życiu poprzez zmianę stanu świadomości, indywidualnie i kolektywnie”. W naszym pielgrzymim hotelu osobne schody służą do wychodzenia i osobne do schodzenia, a każdą ścianę zdobi portet jogina Sri Aurobindo i kobiety zwanej The Mother. Średnio co godzinę ktoś z obsługi schroniska lub na mieście pyta nas, czy przyjechaliśmy uczcić urodziny The Mother (zmarla jakies 40 lat temu) albo cytuje złote myśli Sri Aurobinda.
Podobno motor ma przyjechać dziś o nieustalonej porze.
Siedzimy w pokoju czekając z papierami na posłańca. Ze ściany groźnie spogląda na nas brodaty Sri Aurobindo, jakby chcąc zmusić nas do medytacji. I chyba mu się udaje, bo rozmyślamy o marności rzeczy doczesnych (cholerne hinduskie biuro!) i osiągnięciu nirwany (ciekawe, gdzie w okolicy sprzedają zimne piwo?)…
cdn?