Shekhawati zawsze ociekało bogactwem. Od wieków region położony był na szlaku karawan ciągnących z rolniczej Doliny Gangesu do portów nad Morzem Arabskim. Na równinie wyrastały bogate miasteczka rozrośnięte wokół fortów, a lokalni kupcy znani byli ze swojej przedsiębiorczości. W XVIII wieku Brytyjczycy postanowili zwiększyć przepływ towarów na tym szlaku handlowym i rozbudowali porty morskie, co pozwoliło obrotnym kupcom w krótkim czasie rozwinąć swoje interesy i przeprowadzić się do miast portowych. Jak to w Indiach bywa, nigdy nie zapominali jednak o rodzinie i swoim regionie, w efekcie czego w Shekhawati rosły setki olbrzymich domów (haweli) o pięknie zdobionych fasadach, imponujących dziedzińcach, krużgankach.
Czasy się zmieniły, a niepodległość i rozpad Indii w latach czterdziestych zrujnowało Shekhawati. W wyniku tej geopolitycznej katastrofy część portów obsługiwanych przez karawany znalazła się we wrogim Pakistanie, centrum kraju przesunęło się na wschód, a region z dnia na dzień przekształcił się na peryferia.
Dzisiaj to kraina pełna sennych, podupadłych miasteczek, do których coraz śmielej wdziera się pustynia. Zwykle w Indiach zgiełk w miastach zaczyna się już od peryferii, a potem tylko narasta im bliżej centrum. Kiedy wjeżdżaliśmy na naszym motorze do osiedli w Shekhawati, zaskakiwał nas spokój i pustka. W zakurzonych uliczkach wąsko zabudowanych ceglanymi domami łatwiej było spotkać osiołka, wielbłąda, czy też zapchlonego psa niż człowieka. I nawet na głównych bazarach kilkudziesięciotysięcznej Mandawy, Nawalgarh, Mukundgarh, czuliśmy się bardziej jak na bliskowschodniej wsi niż w Indiach.
Urokiem Shekhawati są zachowane po dziś dzień setki hawelis. Część dawnych rezydencji jest zamieszkana, część wykorzystywana jest przez handlowców, część z kolei jest zamknięta na cztery spusty za metalowymi bramami. I tylko ułamek z tych cennych budynków jest pod opieką konserwatora zabytków albo muzeum, a w najgorszym razie baru albo restauracji, a przytłaczająca większość niszczeje w pustynnym słońcu. Mieszkańcy nie przejmują się odpadającymi tynkami – odpadających na zawsze wraz z freskami.
Te freski które można oglądać do dzisiaj, to unikalne połączenie tradycji i nowoczesności. Z jednej strony, pełno jest malunków awatarów hinduizmu, życia codziennego w Indiach, rodziny. Na innych freskach odnaleźć można jednak samolot braci Wright (i grupę hindusów wskazujących go ze zdumieniem palcami!), siłacza ciągnącego samochód, człowieka rozmawiającego przez telefon, pociągi parowe, scenki rodzajowe ze stacji kolejowych i inne malunki świadczące o tym, jak ówczesne nowinki techniczne fascynowały lokalnych artystów.
Najwięcej hawelis jest w najważniejszych miasteczkach Shekhawati, ale zapewne przynajmniej drugie tyle ukrywa się również we wsiach, często niezaznaczonych na mapach, rozsianych wokół na pustyni. Wiodą do nich wąskie drogi, często szutrowe albo betonowe, ale zwykle gruntowe. Odwiedziny białego człowieka w nich budzą poruszenie, a pary białych poruszających się na rodzimej produkcji motorze – prawdziwą sensację.
Dodatkowo nasza skserowana mapa Radżastanu w ogóle nie odzwierciedlała rzeczywistego położenia miast ani odległości, a że przypadkiem ją straciliśmy pierwszego dnia, w efekcie podróżowaliśmy po białych plamach, posługując się starym rachunkiem z rozrysowanymi sześcioma głównymi miastami od Delhi do Nawalgarh. Na każdym skrzyżowani pytaliśmy o drogę, a każda taka dyskusja gromadziła tłum gapiów. To były nasze pierwsze, i nie ostatnie, dzienniki motocyklowe.