Prolog: Warszawa Centralna, 22:45. Po co jechać na Wschodnią, przecież pociąg będzie pusty… Niestety – tłumy ludzi. Skończyło się na ośmiu osobach w przedziale, ale około północy przełamałem wstyd i zapytałem współpasażerów, czy nie mieliby nic przeciwko temu, abym się rypnął na podłodze… Forma nie pozwoliła im odmówić – więc miałem ekstra wygodę i do 5:20 AM żem spał jak suseł.
Właśnie – 5:25 pociąg przyjechał do Suchej Beskidzkiej. Może i suchej, ale jak piekielnie zimnej! Była jeszcze noc, przymrozek, ubrałem aż czapkę i rękawiczki; a potem poszliśmy przez noc na dworzec PKS. I za jedyne 2,70 ze zniżką studencką pojechaliśmy autobusem o 6:35 do Zawoi Centrum. Na miejscu szarlotka i herbatka, zakup piwa na wieczór (mieliśmy tak lekkie plecaki, że cztery piwa – w tym dwa butelkowane – w zasadzie tylko dociążały plecaki.
Podejście na Halę Śmietanową dało się nam w kość. Na końcu pioruńsko ostre (o fuj, jak ostro!) , do tego ani Marcin, ani ja, nie czuliśmy się dobrze – tak lekko zagrypieni. No ale na Hali Śmietanowej rozłożyliśmy się na trawce, na słońcu, zagotowaliśmy barszcz na rozgrzanie. No i było przyjemnie, więc stwierdziliśmy, że sobie jeszcze poleżymy. Stało się – obudziliśmy się dopiero przed pierwszą.
Potem długo długo nie działo się nic ciekawego, bo nadrabialiśmy na zejściu na Krowiarki nasze straty czasowe (hmmm… czy sen może być nazwany czasem straconym?).
Na podejściu na Babią (2 zł na wejście, nie ma niestety zniżek ani na PTTK, ani na kadrę tejże organizacji) pobawiliśmy się krótkofalówkami i wywoływaniem siebie przez radio, ale niestety dała się we znaki grypa marcinowa. Na początku szliśmy jeszcze w miarę z tabliczkami, ale wyżej Marcin dostał gorączki i tempo spadło bardzo drastycznie, prawie staliśmy.
Widoki przednie były – Tatry, Gorce, Pieniny, Beskid Sądecki, Mała Fatra, Velka Fatra, Beskid Śląski no i Żywiecki…
Zeszliśmy sobie Percią Akademików, gdzie wyczerpany Marcin miał okazję wygiąć kijek trekingowy i upaść spektakularnie. Szlak może i ładny, ale trochę przereklamowany. Orla Perć to to nie jest 😉 Ale szło nam się fatalnie. Czas tabliczkowy: 1:10 minut, przeszliśmy w ponad dwie godziny z powodu grypy. Do Markowych „Szczyn” dotarliśmy już po nocy.
Na miejscu całkiem fajnie, zrobiliśmy sobie ciepłe żarcie (polecam makaron w serze Knorra za 1,10 zł w sklepie na Jelonkach), wypiliśmy kilka piw, a potem, kiedy o 21:30 wyrzucił nas pan z jadalni, zaznajomiliśmy się z jakimś gościem z Tychów, co w fabryce Fiata pracuje na taśmie. Kąpieli nie było – w przypadku Marcina uzasadnienie było niezłe – tj. choroba; w moim: trochę gorzej – „e tam, przecież jutro się wykąpię”.
Nad ranem szybko się spakowaliśmy, zeszliśmy raz-dwa do Zawoi-Markowej, gdzie pierwszy zamachany samochód zatrzymał się i podwiózł nas na Widełki, skąd Marcina zabrał kolejny stop, a ja musiałem niestety samotnie przedrałować te 4 km pod cukiernię w Centrum.
Poszliśmy zagłosować do Okręgowej Komisji Wyborczej w szkole podstawowej w Zawoi, a potem na mszę do pięknego lokalnego kościoła o konstrukcji sumikowo-łątkowej, gdzie na nieszczęście „kazała” siostra feliksjanka o 150-leciu zakonu feliksjanek właśnie. Kiedy wychodziliśmy – Marcin wyczytał, że nazwa „Zawoja” wywodzi się z mołdawskiego i oznacza „las nad rzeką”.
Po mszy ludzie chcieli się rozjechać do domów i byliśmy świadkami, jak to Forda Tranzita zmieściło się – bagatela! – około 40 osób!!!
Niedługo potem pojechaliśmy PKSem do Krakowa, 84 km pokonując w zawrotne 2,5 godziny. UWAGA! W Krakowie nadal nie skończyli remontu ulic okolic dworca – i dworzec jest 6 przystanków tramwaju od centrum. Niestety – przetelepaliśmy się na Plac Dominikański tramem na gapę – ale czasu starczyło tylko na zakup kebabów w Akropolisie (to już świecka tradycja!) , piwa do pociągu, biletów na dworcu i bajgli z solą w przejściu podziemnym.
Wracaliśmy w przedziale z dwoma dresiarzami z przenośnym radyjkiem. Kiedy tylko w radiu zaczynała się dobra piosenka, oni za każdym razem uparcie przestawiali stację i szukali czegoś bardziej „umcykumcykowego”. Warto wspomnieć, że rzeczeni panowie wracali do jednostki i posługiwali się językiem raczej rynsztokowym.
Aha, a że jechaliśmy wieczornym pośpiechem przez Kielce, to jakiś diabeł mnie podkusił i napisałem do Ahhy Cagypckiej, czy aby z domu nie wraca tymże połączeniem. Okazało się, że tak, więc do wyjazdu dołączył kolejny Tramp.
Mimo grypy i tak było przednio!