Relację z trekkingu pod Fitz Roy i Cerro Torre zamieszczę po powrocie do Polski (na razie zdradzę tylko, że było zimno i śnieżnie), a tymczasem opowiem Wam o miasteczku Puerto Natales w Chile, do którego trafiliśmy kilka godzin temu, po ośmiu godzinach i kilkuset kilometrach na Ruta 40.
Puerto Natales nas urzekło.
Nie od pierwszego wejrzenia, bo na pierwszy rzut oka dominuje budziastość:
Jednakże… jest urokliwie.
Mimo, że miasto leży w głębi baaaardzo długiej zatoki i jest oddalone od Pacyfiku o jakieś sto kilometrów, na ulicach poprowadzone są ścieżki ewakuacyjne na wypadek tsunami. Szczególnie zastanawia nas, dlaczego poniższa ścieżka nie idzie pod górę, tylko skręca w lewo.
Na nabrzeżu wyrafinowana rzeźba zachęca do zadumy:
Na ryneczku, estetyczna szopka przypomina o Bożym Narodzeniu:
Zupełnym przypadkiem trafiliśmy też na wydarzenie dnia – mecz Puerto Natales kontra Punta Arenas. Gospodarze wygrali 6:1 (do przerwy 4:0), a emocji było więcej niż na meczach polskiej reprezentacji! Piłkarzy na trybunach zagrzewał bęben, konfetti i zdzieranie gardeł przez fanów na „żylecie”. Sporo widzów zjechało na mecz samochodami i oglądało grę siedząc w autach i grzejąc się przy odpalonych silnikach. Jak się później okazało (dzięki ŁP!), był to mecz na szczeblu B-klasy (czyli szósta liga, amatorska).
Jutro z samego rana uderzamy na kolejny trekking – tym razem wokół Torres del Paine.
Do usłyszenia za rok!