Autobus z Puerto Natales po trzech godzinach jazdy wysadził nas przy bramie wjazdowej do parku narodowego Torres del Paine, w miejscu nazywanym Laguna Amarga. Stąd zaczynaliśmy nasz trekking – wokół Torres del Paine.
Trekking wokół Torres del Paine jest jednym z najbardziej „klasycznych” trekkingów świata. Jego przejście wymaga według przewodników 8 dni. W przypadku, kiedy ktoś ma do dyspozycji tylko dwa tygodnie urlopu, przeznaczenie ośmiu dni na jeden trekking to luksus. Nic więc dziwnego, że z czasem wymyślono wersję MacDonaldową treku – wybrano łatwiejszą część, jednocześnie oferującą najciekawsze widoki – i z przebiegu szlaku na mapie nazwano ją „W”, z angielska „dablju”. Dablju można na luzie ukończyć w 5 dni.
Ponieważ powstało W jak Dablju, z czasem klasyczny szlak wokół Torres del Paine nazwany został „O”, czyli „oł”. Według naszego przewodnika w 2003 roku około połowa turystów wybierała Dablju; według naszych obserwacji w 2013 roku już cztery piąte.
Wysiadając w Lagunie Amarga zaczęliśmy wędrówkę po Oł.
Dzień pierwszy – 30.12.2013
Laguna Amarga do Puesto Seron
Tego dnia czekała nas przejście osiemnastu kilometrów, głównie po płaskim. O dziwo, pogoda dopisywała – wiało jak jasny gwint, ale świeciło słońce. Było nawet widać trochę skały Torres del Paine, co było przyjemną odmianą po Cerro Torre i Fitz Royu, gdzie zobaczyliśmy figę.
Przy samej Lagunie Amardze natknęliśmy się na rodzinkę drobiową, a już pół godziny po wyruszeniu spotkaliśmy pierwsze i ostatnie na trasie stado lam. Lamy były nami równie zainteresowane, jak my nimi.
Ścieżka była wyraźna, a trasa leniwie prowadziła przez łąki, spalony las. Po dwóch godzinach szlak dobił do koryta rzeki, której nie opuścił już do Puesto Seron – bardzo prostego campingu i jedynego miejsca na trasie dnia pierwszego, gdzie można rozbić namiot.
Choć pora była wczesna (szliśmy zaledwie pięć godzin), zaraz po naszym przyjściu pogoda definitywnie się załamała i zaczął padać deszcz. Rozbiliśmy więc namiot i spędziliśmy resztę dnia na gotowaniu i leniuchowaniu.
Dzień drugi – 31.12.2013
Puesto Seron do Los Perros
Deszcz nie odpuszczał przez całą noc. Rano zwinęliśmy namiot podczas krótkiego okienka pogodowego, i już ponownie w deszczu, ruszyliśmy w dalszą trasę.
Według przewodnika do końca drugiego etapu było pięć godzin, ale etap trzeci miał mieć zaledwie cztery godziny. Zdecydowaliśmy więc, że nie ma sensu siedzieć dwa kolejne popołudnia w deszczu w namiocie, i że tego dnia spróbujemy pokonać dwa etapy.
Trasa do Lago Dickson byłaby nawet malownicza, gdyby tak straszliwie nie lało. Prędko przemoczyło nam buty i spodnie, a że wokół tylko mokre trawy i bagna, nie było nawet gdzie usiąść, parliśmy więc do przodu.
Jak na złość gdy dotarliśmy po pięciu godzinach do Lago Dickson – swoją drogą przepięknie położonego – pogoda się poprawiła i na moment wyszło słońce. Ogarnęło nas lenistwo, ale było dopiero około czternastej, a my czuliśmy, że mamy jeszcze siły. Pogoniliśmy lenia i ruszyliśmy – tym razem nie po płaskim, tylko wyraźnie pod górę.
Po godzinie słońce poszło precz, zaczęło lać, a wyżej sypać śniegiem. Ostatnie kilometry pokonywaliśmy w zadymce śnieżnej, idąc naprzeciw huraganowemu wiatrowi. Z jednej strony żałowaliśmy, że nie zostaliśmy w Lago Dickson, z drugiej pocieszaliśmy się, że skoro u nas pada śnieg, tam musi być oberwanie chmury.
Dotarcie do pola namiotowego Los Perros nie podniosło nas na duchu. Los Perros nie oferuje nic oprócz drzew, które osłaniają przed wiatrem; małego sklepiku, gdzie kupiliśmy wino w kartoniku; dziurawej i zbitej z desek i plastiku szopy, w której można przycupnąć na moment i ugotować posiłek.
Morale znacznie poszły do góry po garnku zupy i kolejnym herbaty. Kiedy oddalona o cztery strefy czasowe Europa świętowała już Nowy Rok, zrobiliśmy małe odliczanie w szopie i prędko poszliśmy do namiotu i śpiworów, zanim przenikające zimno nie wyciągnęło z nas całego herbacianego ciepła.
Dzień trzeci – 01.01.2014
Los Perros do Refugio Grey
Nowy Rok powitał nas śniegiem i mocnym wiatrem. Bez przekonania zwinęliśmy namiot i włożyliśmy przemoczone buty, rozpoczynając wędrówkę w górę krótko przed jedenastą.
Tego dnia czekało nas przekroczenie najwyższego punktu trasy – Paso John Garner (1241 m). Miało być to dosyć spore podejście, ponieważ Los Perros leży na wysokości zaledwie 400 m. Przełęcz technicznie nie miała być bardziej skomplikowana niż zimowe wejście na Gubałówkę, zmorą tego dnia była jednak pogoda i huraganowy wiatr. W całej Patagonii jest niesamowicie wietrznie i nawet w lesie w Los Perros wiatr był męczący. Z pewnym niepokojem patrzyliśmy więc na mapę, na której na przełęczy był zaznaczony wykrzyknik informujący o „bardzo wietrznym miejscu”.
Z Los Perros szlak wiódł w górę przez niesamowicie błotnisty las – błota było po kostki. Już po pięciu minutach byliśmy mocno umorusani błotem, ale że buty mieliśmy przemoczone jeszcze z minionego roku, nie sprawiało nam to większej różnicy. Oczywiście sypał śnieg i wiał mocny, lodowaty wiatr. Przełęcz osiągnęliśmy po trzech godzinach.
Jest tylko jedno miejsce na tej planecie, gdzie wieje jak na Paso John Garner – to Babia Góra zimą. W okolicach przełęczy czułem się jak w tunelu aerodynamicznym! Czym prędzej zeszliśmy z siodła, a naszym oczom pojawił się niesamowity widok.
Kilometr pod nami wiedziliśmy Lodowiec Greya, długi na trzydzieści kilometrów, a szeroki na pięć! Widok był nieprawdopodobny, zapierający dech w piersiach, iście pozaziemski!
Moim zdaniem żadne zdjęcie nie odda tego, jak wielki jest Grey, pozwoliłem więc sobie przygotować małą symulację dla Warszawiaków.
Pogoda pozwoliła nam tylko na zrobienie kilku zdjęć. Zaczęła się bowiem kolejna śnieżyca. Weszliśmy w kolejny las, jeszcze bardziej błotnisty niż ten rano. Błota było tyle, że między drzewami zawieszono liny, bez których całe to zejście byłoby jednym wielkim lodowiskiem.
Na niższych wysokościach śnieg zamienił się w deszcz. Po kolejnych dwóch godzinach, około szesnastej, dotarliśmy do bardzo prostej pola namiotowego Campamento Guardas – z wiatą i sławojką. Marzyliśmy o ciepłym prysznicu, a taki był w Refugio Grey oddalonym o trzy godziny marszu. Nadal rozgrzani, zjedliśmy przegryzki i czym prędzej ruszyliśmy dalej, zaczynając już de facto etap piąty.
Tego dnia bogowie chyba się na nas gniewali, ponieważ między Campamento Guardas i Refugio Grey żywioły spuściły nam takie lanie, jakiego Patagonia nam do tej pory niezafundowała. Wiatr bił po oczach, wytrącał z równowagi, deszcz i śnieg wbijały się w nas z furią, kalecząc ciało jak igły, ulewy przemoczyły nas do majtek. Idąc rzucałem głośne przekleństwa i zastanawiałem się, co ja do k$%!# nędzy tutaj robię???
Dotarliśmy zmordowani do Refugio Grey przed dwudziestą. Bogna prędko poszła pod prysznic i wróciła rozgrzana ciepłą wodą. Pobiegłem więc do łazienki, namydliłem się, odkręciłem kurek i… zimna. Zepsuł się bojler!
Na szczęście w sklepie sprzedawali jajka, a jadalnia była nagrzana płomieniem miliona palników, pokrzepiliśmy się więc porządnie przed pójściem spać.
Dzień czwarty – 02.01.2014
Refugio Grey do Campamento Italiano
Rano obudził nas kropiący deszcz, ale tego dnia chmur nie było dużo i wkrótce wyszło słońce! Jak się miało okazać, ze wszystkich dni górskich, które spędziliśmy w Patagonii i na Ziemi Ognistej, był to jeden z dwóch naprawdę pogodnych dni – i jedyny bez deszczu (porannego kapuśniaczka nie liczymy). Nie oznacza to oczywiście, że nie wiało jak zawsze 🙂
Przed południem podsuszyliśmy rzeczy i buty. Tego dnia postanowiliśmy poruszać się na szlaku bardzo powoli, ale że weszliśmy na tą część Oł, która pokrywa się z bardzo popularnym Dabjlu, mimo naszego spacerowego tempa wyprzedzaliśmy większość turystów.
Widoki tego dnia były wspaniałe: lodowiec Grey, Lago Grey, Cerro Catedral (2168 m), Cerro Paine Grande, Cumbre Principal (3050 m), Cuerno Norte (2400 m), Cuernos del Paine. Dla jednego takiego dnia w Patagonii warto przemordować się przez kilka pozostałych!
Odnotuję więc tylko na własny użytek na przyszłość, że w Lago Pehoe spotkaliśmy po raz kolejny „naszych” Brazylijczyków (z którymi wcześniej jechaliśmy busem i na stopa do Puerto Natales z El Calafate). Resztę niech opowiedzą zdjęcia.
Wieczorem dotarliśmy do Campamento Italiano, w którym znakomicie słychać, jak do doliny rzeki odpadają kawałki lodowca spływającego z Cerro Paine Grande.
Dzień piąty – 03.01.2014
Campamento Italiano do Los Cuernos
Rano niespodzianka! Pogoda miała się utrzymać dwa dni, ale skwasiła się już po jednym. Szczególnie nas to nie poruszyło. Przed dwunastą wyruszyliśmy na lekko na wycieczkę w dolinę rzeki Rio Frances, w kierunku punktu widokowego nad Campamento Britanico. Szliśmy w górę bez większego przekonania, bo pogoda nie zapowiadała widoków.
Mimo, że obeszło się bez spektakularnych widoków, wycieczka była przyjemna, do momentu, kiedy w drodze powrotnej nie zaczęło lać. W strugach deszczu zeszliśmy do namiotu w Campamento Italiano.
Nie chciało się nam leżeć całe popołudnie w namiocie, dlatego mimo ulewy zwinęliśmy go i spakowaliśmy plecaki. Po dwóch godzinach, całkowicie przemoczeni, dotarliśmy do Los Cuernos.
Los Couernos to popularne schronisko w łatwo dostępnym miejscu. Wokół budynku, w krzakach, powycinane są miejsca na namioty. I po raz pierwszy w historii wyjazdów w góry mieliśmy problem, ponieważ każda wolna przestrzeń na polu namiotowym obok schroniska była zajęta przez namioty. Od kiedy weszliśmy na Dablju na polach namiotowych spała masa ludzi, ale w Italiano i Greyu nie było czuć ścisku dzięki dużej przestrzeni. Wokół Los Cuernos nie było tego miejsca za dużo.
W końcu z sukcesem (ale trochę na chama) wcisnęliśmy namiot między dwa inne namioty i resztę wieczoru spędziliśmy z sympatycznymi studentami z Niemiec, którzy przyjechali do Chile na roczne stypendium.
Dzień szósty – 04.01.2014
Los Cuernos do Campamento Chileno
W nocy zerwał się bardzo mocny wiatr, lecz mimo to spaliśmy znakomicie. Kiedy obudziłem się rano, wiatr ryczał jak oszalały i padał deszcz. Zwlekałem jak mogłem z wyjściem z namiotu. Kiedy w końcu jednak wygrzebałem się ze śpiwora, jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że tym razem to nie deszcz, tylko bryza od jeziora.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że od jeziora byliśmy oddaleni o jakieś pół kilometra, a nasz namiot był rozbity przynajmniej sto metrów nad taflą wody! Jednak wiatr wiejący w porywach do stupięćdziesięciu (!) kilometrów na godzinę bez problemu porywał wodę z jeziora i rzucał ją na zbocza góry.
Byliśmy jednymi z ostatnich opuszczających pole namiotowe – mieszkańcy mniej trwałych konstrukcji musieli z samego rana zbierać namioty z ziemi. Z uśmiechem stwierdziliśmy, że zakup przed wyjazdem namiotu Hilleberga to była najlepsza inwestycja w sprzęt, jakiej kiedykolwiek dokonaliśmy.
Podczas marszu wzdłuż jeziora Lago Nordenskjold widoki były zachwycające. Głównie dzięki wiatrowi. Chwile względnej ciszy były przerywane gwałtownymi porywami, które prawie nas przewracały. Ponieważ jednak Lago Norderskjold jest bardzo długim zbiornikiem, każdy z nadchodzących porywów było widać jak na dłoni – była to szybko przemieszczająca się chmura z wody. Tego dnia w kilka godzin zobaczyliśmy setki tęcz.
Do schroniska Chileno dotarliśmy dość wcześnie (po drodze zaliczając kolejną zleję). Wybraliśmy jedno z najlepszych miejsc na namiot i korzystając z niezłej (a świetnej jak na Patagonię) pogody, czym prędzej na lekko ruszyliśmy wgłąb doliny – pod Torres del Paine.
Do trzech razy sztuka. Cerro Torre – nie zobaczyliśmy. Fitzroya – a skąd. Torres del Paine – byliśmy, widzieliśmy, było cudownie!
Wieczorem uczciliśmy urodziny Bogny zakupem jednej puszki piwa i chrupiącego bochenka chleba.
Dzień siódmy – 05.01.2014
Campamento Chileno do Hosteria Las Torres
Tego dnia do przejścia mieliśmy bardzo krótką trasę. Dopiero o czternastej musieliśmy być w Hosteria Las Torres, skąd odjeżdżał bus, na który planowaliśmy zdążyć.
Pogoda znowu sprzyjała, zwlekaliśmy więc ile tylko się da, i ruszyliśmy z pola namiotowego o jedenastej. Raz-dwa zbiegliśmy do Las Torres.
Przez jakiś czas próbowaliśmy swoich sił na stopa, ale prędko ogarnęło nas zniechęcenie. Zapakowaliśmy więc planowo do busa o czternastej. Było wesoło: w malutkim busie spotkaliśmy znajomych Słowaków skitourowców (pozdrowienia dla fanów Utulnej pod Durkovą); znajomych studentów z Niemiec; znanych z widzenia Japończyków. Zabrakło mi drobnych peso na bilet, zadłużyliśmy się więc na złotówkę u Niemców i na dwa złote u Słowaków.
W Lagunie Amardze czekał nas fantastyczny widok – kilkudziesięciu trekkerów wygrzewających się w słońcu na łące, w oczekiwaniu na autobus do Puerto Natales.
Wyglądali zachęcająco. Po sześciu dniach wędrówki, mrozie, błocie i znoju; brudni i zmęczeni, z przyjemnością do niech dołączyliśmy.
Mimo średniej pogody, rewelacja!
Super! Piękne zdjęcia i esktra wycieczka. Zazdrościmy i pozdrawiamy z Toskanii 🙂
Dzięki za wirtualne odwiedziny. Mamy nadzieję zobaczyć Was wreszcie w realu 😉
Mam wrażenie że trochę wiało i padało! Pozdr
Nie da się ukryć. W sam raz dla Rzeza, ale nie dla nas!
Swoja droga dokladnie w tym samym czasie w Patagonii byl Wojtek Marzec i moj kumpel z wydzialu – byl na slubie siostry swojej dziewczyny, ktore mialo miejsce w jakiejs kapliczce nad lodowcem 🙂
Hej,
mam pytanie, bo wybieram się na W w styczniu. Czy w campamento italiano można bezpiecznie zostawić plecak w namiocie i udać się na lekko do Valle Frances?
Pozdrawiam!
Tak, bez problemu. Na całej długości treku można bezpiecznie zostawiać szpej w namiocie. Udanego wyjazdu i trzymamy kciuki za pogodę!
Hej,
wyprawa zrealizowana 🙂 cały czas REWELACYJNA pogoda, w TDP tylko jeden mocny deszcz w nocy, a cała trasa w krótkich spodenkach i podkoszulce 🙂 Podobnie miałem pod Fitz Royem i Cerro Torre, strzeliłem mnóstwo zdjęć. Jak chcecie zobaczyć jak było, to zamieściłem parę fotek na Globtroterze (el_gato). Pozdrawiam!
Witam właśnie tez przymierzam sie na wyprawę czymoglbym prosić kilkaporad na razie jestem w lesie z góry dziękuje Paweł
Cześć Paweł, jeśli byłbyś zainteresowany, możemy podesłać kilka stron z przewodnika Lonely Planet: Walking in Patagonian Andes? Warto zainwestować w tą książkę, ponieważ opisuje bardzo dużo wędrówek i to nie tylko wokół Torres del Paine.
Super relacja i świetne foty! Za równo miesiąc wybieram się do TdP zastanawiam się czy jest jakaś możliwość bezpośredniego transportu do TdP z El Calafate. Jeżeli coś wiecie na ten temat będę bardzo wdzięczny za info. Pozdrawiam i życzę samych słonecznych dni.
Haha, dzięki za życzenia, przydają się w Polsce w listopadzie 🙂 Z samego TdP nie widzieliśmy żadnego bezpośredniego transportu do El Calafate. Jednakże przy odrobinie szczęścia możesz uniknąć noclegu w miejscowości tranzytowej Puerto Natales. Autobusy z TdP do PN odjeżdżają około 13:00 i 18:00. Podróż do PN trwa 2,5 godziny, więc wyjeżdżając około 13:00 można celować w autobusy odjeżdżające po 16:00 z PN do El Calafate (6-7 godzin podróży). Wydaje mi się, że w sezonie powinien być przynajmniej jeden popołudniowy autobus (choć może być że jeździ np. co drugi dzień). Tak czy siak w sezonie w Patagonii bilety trzeba kupować przynajmniej kilka dni przed odjazdem – więc już jadąc na trekking z Puerto Natales do Torres del Paine, zorientuj się w ofercie na dworcu autobusowym (kasy 8-10 przewoźników, każdy ma własne godziny odjazdu) i kup zawczasu bilety na powrót. Udanej podróży!
Jest taka opcja. Zaraz za granicą jest bar, gdzie zatrzymują się autobus z Puerto Natales do TDP. Jest tylko jedno duże „ale”. Przez granicę do Chile nie możesz wwozić jedzenia, a robiąc W musisz mieć na 5 dni. Chyba że chcesz się stołować na miejscu: marny obiad 30 USD, piwo małe 5,5 USD. No i trzeba mieć z sobą chilijskie peso chociażby na katamaran (18.000). Dolarami można płacić w schroniskach, ale po niekorzystnym kursie 550 (w PN dostaniesz 600).