…czyli w podróży z Syrii do Aten
tekst: Radek Pawłowicki
zdjęcia: Paweł Nowakowski, Radek Pawłowicki

W taksówce do Antakyi jedną z dziewczyn chwyciła gorączka. Kiedy wsiedliśmy do autobusu do Izmiru, zaczęła się dla niej gehenna: wymioty, wysoka gorączka. Po kilku godzinach było jasne, że to nie zwykłe zatrucie. Krańcowe wyczerpanie, ciągłe torsje, gorączka tak silna, że w pewnym momencie nie widziała nas, mimo, że słyszała. Przez całą noc robiliśmy jej okłady z lodu, aby obniżyć gigantyczną gorączkę sięgającą ponad 40 stopni.

Po 20-godzinnej podróży wysiedliśmy na okrągłym dworcu w Izmirze. W międzyczasie źle poczuł się drugi znajomy, i z podejrzeniem tego samego zatrucia pojechaliśmy we trójkę taksówką do American Hospital – wysokiej klasy kliniki, o dużo wyższym standardzie niż polskie placówki służby zdrowia. W końcu w takich sytuacjach płaci ubezpieczyciel.

Kiedy siedziałem skrajnie wyczerpany w holu szpitala, po nieprzespanej nocy, pojawiła się jednoznaczna diagnoza: ameba, tj. pełzakowica. Obu chorym osobom podano kroplówkę i dożylnie lekarstwa. Na szczęście w tym szpitalu każdego dnia leczą kilkoro turystów, więc procedura jest dość standardowo. Mimo to czekał mnie maraton: dodzwonienie się do ubezpieczyciela, zgłoszenie obu hospitalizacji, wykupienie lekarstw – wszystko trwało ponad trzy godziny. Przydało się kilkaset dolarów zaszytych na czarną godzinę w spodniach.

Kiedy wreszcie po wielu godzinach opuściliśmy szpital, taksówką pojechaliśmy na dworzec. Kupiłem trzy bilety do Kusadasi, po drodze czując, że mnie również chwyta ameba – pojawił się pierwszy symptom, czyli stan podgorączkowy. W Kusadasi wyczerpani kazaliśmy się zawieźć do pierwszego taniego hoteliku wskazanego przez Lonely Planet, po czym zostawiłem rzeczy, wziąłem napisane po turecku diagnozy i wyniki chorej dwójki ze szpitala, znalazłem busika do lokalnego szpitala.

Niestety, szpital w Kusadasi jest publiczny i w związku z tym kazano mi czekać. Z każdą minutą czułem, jak rośnie mi gorączka, jak staję się coraz słabszy. Mając w pamięci, jak szybko pogarsza się stan chorego, już ledwo żywy złapałem taksówkę i kazałem się zabrać do prywatnej kliniki. Już zamroczony trafiłem do tureckiego lekarza, zwał się Őnder Karabulut.

Gorączka sięgała u mnie 39-40 stopni, kiedy podłączył mnie do kroplówek. Nastąpiła seria zabiegów, które oglądałem z korytarza w szpitalu w Izmirze. Zasnąłem twardym snem. Obudzono mnie dopiero wieczorem. Przemiły, inteligentny i świetnie mówiący po angielsku lekarz wystawił mi słony rachunek, po czym w ramach obsługi podrzucił swoim kabrioletem pod nasz pensjonat. Trafiłem do pokoju jak nowonarodzony, ale okrutnie zmęczony.

O szóstej rano wstaliśmy na prom z Kusadasi na Samos, na który bilet wykupiliśmy jeszcze z Polski przez internet (30 USD). Po krótkim spacerze dotarliśmy do biura, gdzie odebraliśmy bilety, a potem weszliśmy na kilkunastometrowy stateczek, podobny do naszej Białej Floty.




Rejs na Samos trwał półtorej godziny, a po przyjeździe na wyspę grecką służbę zdrowia zdecydowało się odwiedzić jeszcze kilka osób z naszej grupy. Tymczasem rekonwalescenci z dnia poprzedniego, przestrzegający ścisłej diety, wykupili w restauracji greckiej gotowane ziemniaki za jedyne 3 euro, po czym wykąpali się w Morzu Egejskim. Miasteczko Vathi, w którym przebywaliśmy, jest ciche, spokojne, a spokój zakłócają wizyty kilku promów dziennie.







W kolejnym biurze odebraliśmy bilety na kolejny etap powrotu. Popołudniu przypłynął nasz prom m/v Marina, tym razem 100-metrowy, wysoki rorowiec. Z gracją na całej do przodu wpłynął do malutkiej mariny, wykonując najsprawniejszy manewr dobijania, jaki kiedykolwiek widziałem – najprawdopodobniej powtarzany przez mostek od wielu lat. Zrezygnowaliśmy z foteli lotniczych i korzystając z dobrej pogody zalegliśmy od razu na karimatach na pokładzie, podziwiając przesuwające się widoki: wyspę Samos, zachód słońca nad Ikarią.














Porankiem powitał nas wschód słońca nad brzegiem Attyki. O 7:00 prom przybił do tłocznego portu w Pireusie, do którego w tych godzinach zawijają promy z całej Grecji, wysypując co kilka minut kolejnych podróżnych.







Nadal do cna wyczerpani, spędziliśmy dzień na powolnym zwiedzaniu Aten: pojechaliśmy nowiutkim metrem na Akropol, obejrzeliśmy nudne okolice Syntagmy. Ateny poraziły nas swoją nudną zabudową, ciągnącą się kilometrami. W czasie naszego pobytu pożary trawiły greckie lasy i nad połową miasta unosił się dym, tworzący gigantyczne chmury, przez co poświata była żółta.







W Atenach najbardziej podobało nam się metro: czyste, nowoczesne, bez bramek – widocznie władze lokalnej komunikacji miejskiej zakładają, że podróżujący są uczciwi.




O 22:00 spod greckiego parlamentu pojechaliśmy autobusem na ateńskie lotnisko, zasnęliśmy twardym snem w cichej kapliczce, wstając na 4:30 na samolot WizzAir, który o 6:15 polskiego czasu usiadł na płycie lotniska w Krakowie. Po 45 dniach wróciliśmy do domu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.