Prolog (9-ty sierpnia 2005)
Godzina 18:00 opuszczam Kabaty, wsiadam w metro i przemieszczam się na Polną do Artura na mecz Wisła – Panathinaikos. 3:1.
Godzina 7:30 wychodzę z Polnej i jadę z Centralnej do Janek, gdzie przekonuję się, że jednak stopa należy łapać na Okęciu.
Po półtorej godziny zabiera mnie i Daniela (pierwszy raz jedzie stopem, spotkałem pod Jankami) pierwszy samochód. I tak powoli, na siedem stopów, w tym z litewskim kierowcą TIRa, docieram na przedmieścia Krakowa.
O 17:00 na dworcu spotykam Adama, Anię (pociąg z Gdańska, w podróży poszli do WARSa, rozłączono wagony, i ich rzeczy pojechały do Krakowa, a oni… do Katowic! Na szczęście aparat cyfrowy Ani znalazł się, jak poprosiła o numer służbowy panią w okienku). Na dworcu czeka już też Wilk (wraca z Bieszczadów) a za chwilę dojeżdża grupa marcinowa: lider wraz z Aśką, Monką i Jasiem i Januszem.
Jest 22:30, kiedy odjeżdżamy Cracovią w kierunku Słowacji.
Dzień pierwszy: 700 km w pociągu w 20 godzin
O drugiej w nocy budzą nas pogranicznicy na przejściu ze Słowacją. Janusz – woła Słowak do Polaka widząc paszport estoński w przedziale obok – Estonia jest w tej Unii czy nie?.
O 5:00 lądujemy na granicy węgierskiej. W Hidesnemeti wyskakujemy z pociągu po odprawie i po pięciu minutach udaje nam się przekonać pograniczników, że jedziemy dalej do Miszkolca i żeby wypuścili nas do kas. Udaje nam się porozumieć z panią w okienku (A fledzimajtoszkarakuraszgulaszfyjedź), która mozolnie wycina dziewięć biletów z kartonika. Na tyle wolno, że Cracovia właśnie odjeżdża nam z peronu, kiedy wracamy z biletami. Czekamy więc godzinę na osobówkę do Miszkolca.
Błyskawiczna przesiadka w samym Miszkolcu i przed 10:00 jesteśmy w Budapeszcie. Udaje nam się dogadać, gdzie jest ten przeklęty dworzec Josefvaros (w Budapeszcie są 4 albo i 5 dworców), podjeżdżamy tramwajem i około 12:00 jedziemy piękną osobówką do Kelebii przy granicy serbskiej.
W samej Kelebii nie ma nic, tylko sklep, wydaję ostatnie 161 forintów na pomidory, i o 17:00 pakujemy się do spóźnionego Eurocity Avala. 18:00 mamy już pieczątki serbskie w paszportach, wysiadamy na pierwszej stacji w Wojwodinie, tj. w Suboticy. Jemy pierwszego fast-fooda i o 19:30 jedziemy dalej, do Nowego Sadu.
Po przyjeździe wieczorem szukamy plaży, którą polecił nam Jacek do spania. Niestety – plaża okupowana przez lokalną młodzież, obok wysypisko śmieci. Na mapie mamy zaznaczone jakieś pole namiotowe na drugim końcu trzystutysięcznego miasta.
Dzień drugi
zaskakuje nas podczas nocnej wędrówki wzdłuż Dunaju. Dopiero o pierwszej w nocy docieramy, i to nie do pola namiotowego, ale klubu harleyowców Novi Sad Riders (NS Riders), gdzie możemy rozbić się na kawałku łąki i to… za darmo!
Wrażenia z Nowego Sadu: średnio ładne centrum, śmierdzący Dunaj, PRZEPYSZNE pljeskawice, czewapi, weszalice, szklane butelki dwa razy droższe od samego piwa (dlatego piwo się kupuje w plastiku; często nie sprzedają piwa bez butelki na wymianę), niskie ceny i zbijanie cen na targu, pierwsze zjedzone burki, i niskie, niskie ceny… A wieczorem przednia zabawa u harleyowców. Pierwszy raz gram w bilarda od ho-ho…!
Dzień trzeci czyli serbskie wesele
Rano zwijamy namioty i idziemy oglądać największą twierdzę świata – Petrovaradin.
Idziemy na drugą stronę rzeki przez most pontonowy (otwierany na noc; zastępuje most zbombardowany przez NATO w czasie wojny),
na którym tworzy się wyspa ze śmieci. I z tej wyspy śmieci pewien facet łowi ryby!
Popołudniu lądujemy na dworcu, kupujemy bilety do Belgradu i czekamy… I czekamy… W międzyczasie dotykam palcem, którym przed chwilą jadłem papryczki chilli, oka. JAAAAAŁŁŁŁŁ!!! Przez 20 minut nie jestem w stanie otworzyć powieki, pali jak cholera, mam wrażenie, że wyżera mi oko. Klęczy Radek na peronie i wylewa sobie do oka litry wody. Podobno wyglądało przednio. Po 20 minutach udało mi się uchylić oko, po 45 przeszło na szczęście całkowicie. Uważajcie z papryczkami!!!
Na wieczór lądujemy w Belgradzie. Kupujemy mapę, podchodzi do nas jakiś Serb i mówi, że przenocuje naszą dziewiątkę za jedyne 5 euro (za wszystkich!). Mówię, że ok, ale wietrzę podstęp i proszę, żeby pokazał, gdzie dokładnie jest to mieszkanie. I okazuje się, że mapa całego Belgradu nie starcza. Gość nic nie wie i zdenerwowany znika nam z oczu. No cóż, trzeba uważać.
Znajdujemy na mapie adresy czterech kampów. Wybieramy autokamp Kosztuniak. Jedziemy autobusem 20 minut, potem drałujemy przez jakieś blokowisko przez dalszy kwadrans. 21:30 docieramy na miejsce. Okazuje się, że owszem, nazywa się to „kamp”, ale namiotów rozbijać nie można. Raczej wysokiej klasy domki i restauracja. W środku jakieś wesele. Próbuję przekupić gościa, żeby pozwolił nam się rozbić, ale wyraźnie się boi i nic z tego. I bungalowu też nie chce nam jednego odstąpić. A najbliższe pole namiotowe – 20 km w linii prostej! Stoimy i zastanawiamy się co robić. No i podchodzą do nas pijani weselnicy. Zapraszają do środka.
Cóż począć! Mus to mus i przez najbliższe dwie godziny bawimy się na serbskim weselu, tak do północy, kiedy ostatni goście wychodzą (nie dziwota, wesele trwało od 14:00 🙂
Marcin, Janusz, Aśka, Monka i Jasiu idą na niedaleką wyspę, La Ciganliję, gdzie mają zamiar znaleźć dziki kawałek trawy (jacyś anarchiści kiedyś tam spali). My z Wilkiem, Adamem i Anią twardzi jesteśmy. Dotrzemy po nocy do Batajnicy!
Dzień czwarty wita nas w centrum Belgradu
Jest północ, kiedy autobusem docieramy na Zeleni Venac. Ścisłe centrum Belgradu. 20 km od pola namiotowego. I znamy tylko mniej-więcej lokalizację. Nikt na przystanku nigdy o polu nie słyszał, ale jeden ze studentów sam proponuje, że może nas zawieźć. Jak się okazuje, jest to były zawodnik Partizana Belgrad, teraz studiuje politologię i właśnie robi filozofię, którą się zainteresował bardzo i dlatego też chce spełnić dobry uczynek – więc właśnie nas podwozi. Ale nie wie gdzie jest pole. Jedziemy autoputem za miasto, szukamy w okolicach ciemnej i nieoświetlonej Batajnicy. W końcu! O 1:30 widzimy małą tablicę przy polu kukurydzy. Jedziemy kilometr drogą i jest! Pole namiotowe! Tylko zamknięte 🙁
Cóż mamy robić, dajemy naszemu studentowi piwo Złote (puszka 1,99 zł), bo nic innego nie mamy – i mówimy, że to jedno z lepszych piw w Polsce.
Na szczęście on piwa nie pije, to się nie zorientuje, czy dobre, czy nie. W międzyczasie ujadający pies budzi właściciela pola i o drugiej rozbijamy nasze namioty, nieludzko zmęczeni. Ale się udało!
Rano jedziemy do miasta, pół godziny autobusem, oczywiście bez biletów. Wsiada kontrola, zaczynam mówić szybko po polsku do kontrolera, w końcu po 5 minutach macha ręką zrezygnowany. Dołącza się do nas jakiś starszy facet, co kiedyś miał dziewczynę w Nowej Hucie. Chce nam koniecznie pokazać Belgrad i nawet jedziemy z nim na La Ciganliję, ale chyba najpierw ma on w planach opalanie wielogodzinne. Więc dziękujemy za pomoc i wracamy do centrum, przedtem mocząc się w ubraniach pod prysznicami.
Zwiedzamy centrum, Kalemegdan i wreszcie o 16:00 spotykamy się z grupą marcinową. Po żarciu i piwie jedziemy wieczorem do Batajnicy.
Dzień piąty czyli Radek i Wilk szukają kafejki internetowej
Około północy na pole namiotowe przyjeżdżają Francuzi. Brama zamknięta, właściciel pola śpi. Idę go obudzić, o mało mnie nie zabił, kiedy zapukałem do drzwi. Opryskliwie warczy, że to problem Francuzów, że są tak późno.
Na szczęście po 10 minutach łaskawie otwiera im bramę i wraca spać. 1:00 w nocy. Kolejny samochód. Czesi. Tym razem Aśka idzie budzić, ale teraz właściciel już „k…ami” rzuca i bramy nie otworzy. Zdesperowani Czesi usiłują skakać przez płot. Pies ujada jak wściekły, właściciel pola wychodzi i chce dzwonić po policję. W końcu po 15 minutach krzykliwej dyskusji wyrzuca Czechów z pola.
Rano z pewną ulgą opuszczamy ten wariacki kemping. Cały dzień spędzamy w Belgradzie: oglądając największą cerkiew świata, niedoszłe belgradzkie metro, oraz… szukając kawiarenki. Otóż znaleźć taką w centrum to cud. Łazimy z Wilkiem przez 2 godziny w deszczu. Ciągle ktoś mówi nam, żeby iść „do prawa”. To idziemy w prawo. I znowu prawo. Co się okazało? „Do prawa” to znaczy po serbsku „prosto”. A „prawo” to „desno” 🙂
W końcu, przy Trgu Republiki, znajdujemy dwie kawiarenki (to naprawdę chyba jedyne miejsce w centrum, gdzie jest sieć). Wieczorem w strugach deszczu idziemy przez peron dworca do naszego wagonu w pociągu do Baru. Skład ma chyba 20 wagonów, w tym 6 autokuszetek! A nasz wagon jest ostatni. Jak wchodzimy do wagonu to woda płynie z nas, jakbyśmy z plecakami do jeziora weszli.
Mimo, że jedziemy w przedziale 6-osobowym, to dosiada się do nas jakaś Serbka z dzieckiem. 7 osób w przedziale to stanowczo za dużo. Do tego głupia baba ciągle gada. Wreszcie po 2 godzinach wyrzuca ją konduktor z pociągu.
Dzień szósty: Czarnogóra!
Budzimy się szósta rano i oglądamy niesamowitą linię kolejową. Jedziemy jakimś bardzo głebokim wąwozem górski, z obu stron ściany kilkuset metrowe.
Przed 10:00 dojeżdzamy do Baru, końca linii kolejowej. Fantastyczne góry schodzą prosto do morza, widoki są nieziemskie.
Zwiedzamy Stary Bar (tam i z powrotem po 5 km, ech…), a po południu jedziemy do Ulcinj, 10 km od granicy albańskiej. Tylko ceny przejazdów… 10 zł za 40 km. Czyli tyle co w Polsce. Samo Ulcinj faktycznie jest bardzo muzułmańskie. W godzinach modlitw rozlega się głos muezina, na targu sami Albańczycy (no i figi za euro za kilo 🙂
Zwiedzamy przepiękną twierdzę (dawna siedziba piratów), a wieczorem jedziemy 6 km do Valdanos, przepięknej wioski, składającej się z pola namiotowego. Do Ulcinj droga wiedzie przez gaje oliwne. O 22:00 idziemy z Wilkiem i Januszem kąpać się do morza. Niestety strasznie wieje i są duże fale.
Dzień siódmy czyli zupa rybna za 5 euro.
Wstaję o ósmej i zaczynam dzień od półtora godzinnej kąpieli w morzu. Woda rewelacyjna. Słońce, półdzika zatoka. Aż nie chce się wyjeżdżać z tej oazy spokoju. Ale łapiemy stopa do zatłoczonego Ulcinj, gdzie targuję się z busiarzami. Za 17 euro do Baru.
Chcemy jechać jeszcze dalej, do Svetego Stefana. Siedzę obok kierowcy i się targuję, i gdybyś Marcin ty durniu nie kłapał i nie narzekał cały czas (co słyszał cały czas kierowca), to stargowałbym na pewno mniej niż dodatkowe 27 euro za jazdę do Svetego Stefana.
Na miejscu właśnie przewalała się ogromna burza. Siedliśmy w jedynym suchym miejscu, drogiej restauracji z widokiem na wyspę-hotel, gdzie będąc głodnym zjadłem sobie przepyszną zupę rybną – niestety – za 5 euro.
Gdy wyszło słońce to poszliśmy z Adamem i Anią się kąpać, gdy tymczasem reszta zwiedzała (za 6 euro!) wyspę (i łowiła kasę ze studni, ale to może kto inny opowie 😉
Wieczorem złapaliśmy stopa do Becici, na strasznie brzydkie pole namiotowe. Potem godzina drałowania w jedną stronę do centrum Budvy, pod hotel Avala, gdzie już czekał na nas Darko – niesamowicie miły gość, którego poznaliśmy na ślubie w Belgradzie. Cały wieczór chodziliśmy po mieście i bardzo dużo nam opowiedział o Serbii, zwyczajach, sytuacji gospodarczej. Tylko wieczorem, kiedy mieliśmy wracać na pole, godzina piechotą, jakoś się strasznie nie chciało (po 2:00 w nocy)…
Dzień ósmy czyli nocujemy u Cyganów
Rano pakujemy bety i idziemy wszyscy na stopa. Raz-dwa łapiemy stopa z Wilkiem do Budvy, a potem wychodzimy krętą drogą ostro w górę poza miasto, szukając miejsca do stopania. Idziemy, idziemy, gorąco – a z jednej strony ściana, z drugiej barierka. I zakręęęęęętasy takie, że głowa boli. Koszmarne miejse do łapania stopa. I o ile Marcin z Monką i Aśka z Jasiem łapią stopa bez problemu, to stoimy z Wilkiem i jakoś niespecjalnie nam idzie… Mija godzina… Półtorej godziny… Wściekamy się i schodzimy z powrotem do Budvy z planem łapania stopa na światłach na jedynym płaskim odcinku. Łapiemy pół godziny. ZNOWU NIC! I jeszcze zaczyna padać!
Wściekli idziemy na dworzec autobusowy i płacimy po 2,5 euro za przejazd. Ładujemy się z pizzami do autobusu, którego miało nie być (jeżdżą przecież jak chcą).
Wysiadamy w Kotorze, walimy prosto na stare miasto. Tam już wszyscy na nas czekają (wszyscy przejechali stopem! Grrr…). Wchodzimy na twierdzę (Marcin i s-ka za darmo, powołując się na znajomość z kimś ze stopa, my z Anią, Wilkiem i Adamem – po 40 centów miast 1 euro 🙂
W Kotorze nie ma pola namiotowego. Rozważamy walnięcie się na opuszczonym placu budowy, ale po wizji lokalnej stwierdzamy z Wilkiem, że strasznie śmierdzi i nie ma miejsca. Idziemy więc na zwiad na północ – po 5 km, już w totalnych ciemnościach, docieramy do miejsca, gdzie kiedyś był kemping, a które teraz zamieszkałe jest przez masę Cyganów… Trudno się mówi, jest trawa za darmo. Śpimy u Cyganów i tylko mam nadzieję, że nie dostaniemy po pyskach w nocy…
Dzień dziewiąty czyli PRZERWA!!!
Rano Marcin zabiera Monkę, Aśkę i Jasia i jadą zwiedzać Herceg-Novi, z opcją powrotu na noc do Kotoru. Reszta zostaje. W nocy zniknął tylko jeden klapek Ani, i tak jest nieźle. Razem z Wilkiem odprowadzamy Janusza, Adama i Anię na busa (wracają do Polski), a potem spędzamy cały dzień na nic-nie-robieniu. Czyli: jemy pjeskawicę, pijemy piwo, jemy, leżymy na nabrzeżu na matach, „zażywam kąpieli”, pijemy piwo.
Wreszcie decydujemy się na upichcenie sobie żarcia na kuchence – i to na środku reprezentacyjnego deptaka. Bez żenady rozkładamy maty; stajemy się obiektem zaintersowań lokalnej dzieciarni („Czy wy podróżujecie dookoła świata?”) oraz licznych turystów. I nawet spotykamy bardzo miłą parę z Polski – dopiero co przyjechali z Chorwacji – i gawędzimy przez długi czas.
Późnym wieczorem idziemy na tętniące życiem stare miasto, kupujemy wino i… spotykamy ludzi z SGHu.
Stare Miasto milknie o pierwszej w nocy, idziemy na wspomniany plac budowy, skaczemy przez płot, stawiamy namiot Marcina (bez szpilek na betonie) i idziemy spać. Jutro o 8:00 mamy spotkać się z resztą w autobusie do Niksicia.
Dzień z perspektywy Marcina:
No cóż, tego dnia nasze drogi na chwilę się rozeszły. Nie mogąc tolerować nieróbstwa rankiem zabraliśmy się we dwoje z Aśką stopem do Hercegnovi wokół Boki Kotorskiej. Po chwili machania udało nam się złapać dwóch Brytów jadących do wioski w połowie drogi. Widoki, które zobaczyliśmy, przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Droga położona jest wzdłuż zatoki, ok. 2 metry nad poziomem wody, wszędzie dookoła widać góry schodzące do morza, błękitną wodę.
Niesamowite są dwa klasztory – katolicki a obok prawosławny leżące na dwóch malutkich wysepkach. Humoru nie popsuło nam nawet dwugodzinne łapanie stopa zakończone jazdą autobusem. Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Hercegnovi, nie powiem, bardzo ładnie, małe kręte uliczki, dużo roślinności. Mnie osobiście szczególnie zauroczyła cerkiew otoczona palmami. Po zwiedzaniu walnęliśmy się na ulicy pod palmą i poszliśmy w kimę, tak przecież potrzebną w ciepłym klimacie.
Później okazało się, że także Monka z Žiliciem przyjechali, więc spędziwszy wieczór w miłym towarzystwie poszliśmy spać na polu namiotowym kawałek za miastem.
Dzień dziesiąty pod znakiem przygód
Budzimy się 6:30, zwijamy namiot i idziemy do sklepu. Przy kasie chcę płacić i orientuję się, że nie mam portfela z dokumentami i paszportem. Niech to szlag! Musiał mi wypaść na mieście dzień wcześniej, albo zostać na budowie. Doświadczony podobną historią w Kijowie – bez nerwów, powolutku myślę gdzie mogłem go zapodziać. Po raz enty skaczę przez płot, na budowie nie ma; na mieście też nie. Idziemy na posterunek policji i na szczęście jest. Tylko pieniądze dały dyla, ale to zaledwie z 10 euro, kasę trzymam w różnych miejscach i najmniej w portfelu.
I w Kotorze po raz pierwszy w życiu złapałem stopa nie machając ręką. Zatrzymali się nasi Polacy z wczoraj i zapytali, czy nas nie podwieźć. I już za 30 minut byliśmy w Budvie na autobusie.
Akurat przyjechał bus do Niksicia przez Podgoricę, w Niksiciu (drugie co do wielkości miasto Czarnogóry – 70.000 mieszkańców 🙂 byliśmy o 14:00 i dalej na autostop. Kioskarka miała z nas niezłe pośmiewisko. Dwie godziny w koszmarnym skwarze i musieliśmy wracać na dworzec. Autobus do Żabljaka – 6 euro. Ale fakt faktem – jechał ponad dwie godziny, bo do miasteczka wiedzie droga górska szeroka na jeden samochód i niemożliwym byłoby dojechać tam szybko stopem z Niksicia.
Szukamy pola namiotowego, na którym jest reszta i po dłuuuugim dniu legniemy w namiotach. Nareszcie sen…!
Dzień z perspektywy Marcina:
Rano, o porze „piekarskiej” iście złapaliśmy autobus do Nikšicia, a potem szybko marszrutkę do Žabljaka. Przejazd tą trasą to jednak niezłe przeżycie…wijąca się dróżka nad przepaściami i tak przez 2,5 godz. w rytmie turbofolk. Resztę dnia spędziliśmy na szukaniu pola namiotowego (udało się wyszukać bardzo przyjemne i tanie) wycieczce nad Crno Jezero i ogólnie bujaniu się po Žabljaku. Wieczorem dojechali do nas Radosław z Maciejem.
Dni jedenasty-trzynasty spędzamy w Durmiotrze
Rozkoszujemy się naszym polem namiotowym za 2 euro od osoby. Nareszcie tanio! Siedzi na nim cała masa Pepików, ale zdarzyła się też i zabawna rodzina polska, co nonstop miała pecha (ciężarówka wjechała im w namiot, samochód się zepsuł, ręczniki podmienili.
Pierwszego dnia zrobiliśmy wyrypę na Wielkiego Niedźwiedzia (2300 m), a potem szliśmy granią, z dość sporą ekspozycją (mniejszą jednak niż na Orlej Perci). I nie byłoby tak źle, gdyby nie koszmarny wiatr. Momentami musieliśmy kucać, aby się nie przewrócić. Jedynymi istotami, które sobie nic z wiatru nie robiły, były psy z kempingu, które lazły za nami żebrząc o jedzenie. A wiało na tyle – że zrobiliśmy sobie całkiem zabawny konkurs (tylko przedstawiciele płci brzydkiej) kto siknie dalej z wiatrem.
W nocy i drugiego dnia lało strasznie. Jakoś tak wyszło, że razem z Wilkiem spałem w dobrze rozbitym namiocie Marcina, natomiast Marcin z Jasiem kotłowali się w Alpinusie Michała Wojciechowskiego, który w pewnym momencie się po prostu przewrócił pod naporem wiatru i do tego cały czas przeciekał.
Nie dziwota, że przy takiej pogodzie tylko ja i Wilk chcieliśmy zostać dzień dłużej i zdobyć najwyższy szczyt Durmitoru, tj. Bobotov Kuk (26xx). Reszta trzynastego dnia pojechała do Mostaru w Bośni, my natomiast twardo mimo kiepskiej pogody poszliśmy w górę. Tempo mieliśmy zabójcze, wycieczka miała zabrać minimum 10 godzin (wg tabliczek jeszcze dłużej), a tam i z powrotem z przerwami obróciliśmy w godzin osiem. A po drodze: słońce, chmury, deszcz, deszcz ze śniegiem, huraganowy wiatr, gradobicie, oberwanie chmury. Pełen przegląd warunków atmosferycznych! Nawet śnieg przez moment padał!
Kolejne dni z perspektywy Marcina:
Tego dnia lało od 2 w nocy do 11 rano, zalewając nam namiot i dostarczając wielu atrakcji. Mimo późnej pory Radi z Maćkiem i Monka ze mną zdecydowaliśmy się zobaczyć most na Tarze. Niestety chłopakom zabrakło chyba uroku osobistego… W każdym razie nam udało się dojechać, i naprawdę warto było stracić dzień. Olbrzymi most (ok. 300m długości, 115m wysokości) położony w pięknym miejscu. Obeszliśmy więc most ze wszystkich stron, porobiliśmy zdjęcia, a potem bawiliśmy się przednio rzucając kamienie do rzeki – z tej wysokości robi to naprawdę niezłe wrażenie. Wróciliśmy stopem, wieczór spędzając na spożywaniu napitków alkoholowych.
Następnego ranka pojechaliśmy znów do Nikšicia by złapać autobus do Sarajewa, lecz nasze łakomstwo kosztowało nas ucieczkę autobusu i 4 godz. w tym mieście, w którym, nie oszukujmy się, nie ma zbyt wiele do oglądania. Ale i tak bawiliśmy się dobrze siedząc w knajpie, pijąc kawę, jedząc ciastka i oglądając Czarnogórki. No i Młoda kupiła sobie pumy za 50 zł. Droga do Sarajewa jest naprawdę niesamowita, i mimo że dość długa, warto chyba pokonać ją w ciągu dnia – zalane doliny, dużo tuneli i wielka tama (która Monki mało nie przyprawiła o zawał). Droga na granicy czarnogórsko-bośniackiej jest tak kręta i wąska, że nie widząc tego na własne oczy, trudno jest ją sobie wyobrazić. Popołudniu wjechaliśmy na terytorium Bośni i Hercegowiny, i pewna niespodzianka – ogólnie miejscowości które mijaliśmy są całkiem „środkowoeuropejskie”, tj. takie jak u nas, na Słowacji, Węgrzech słowem – swojskie, z kwadratowymi domkami klockami, ogrodami, sklepami. Jednak zamiast wieży kościoła, na wioską góruje biały minaret. Na mnie osobiście wywarło to naprawdę silne wrażenie. Wieczorem, ok. 2130 dojechaliśmy do Sarajewa, i tu czekała nas niemiła niespodzianka – dworzec autobusowy jest w centrum, ale autobusy z SiC zatrzymują się na dworcu Srpskie Sarajevo, czyli niezłym zadupiu. Co więcej, nie można już o tej porze wymienić pieniędzy, czyli kupić biletu, czyli wyjechać czyli… Dobrze o tym wiedział pewien dżentelmen w niebieskiej kurtce, który oferował transakcję wiązaną – on nam da bilety, a my u niego przenocujemy. Co więcej spryciarz miał układ w kierowcami autobusów, autobusów by nie wpuszczali turystów bez biletów. W sumie całkiem niezła pułapka na zagranicznych, zastraszonych turystów. Lecz cóż to dla nas!! Dzięki wrodzonemu sprytowi, urokowi i zdolnościom lingwistycznym kupiliśmy bilety w kiosku za euro, i hejże hola do centrum. Po poszukiwaniach bankomatu, kantoru, a na końcu pola namiotowego udało nam się późno po 24 zakończyć dzień konsumując rakiję. Echhh…
Dzień czternasty czyli naszym celem – Sarajewo!
Mamy z Żabljaka do Niksicia dwa autobusy: 8:00 i 12:40. A z Niksicia do Sarajewa jeden: o 15:00. Eee… nie będziemy wstawać wcześnie. Wstaliśmy więc o 8:30, zwinęliśmy pomalutku namiot i poszliśmy na stopa, przedtem zrywając plakat „Dni Durmitoru”, na którego czystej stronie walnęliśmy duży napis długopisem „NIK”.
Dupa wek. Trzy godziny na stopie i nikt nie chciał nas zabrać. I nawet kilka aut na 100% jechało do Niksicia. Ale nie. Poszliśmy na południowy autobus. Była to marszrutka. Ale telepała się przeokropnie. O ile do Żabljaka autobus zatrzymywał się 2 razy, o tyle w drugą stronę cały czas, co 10 minut, ktoś wsiadał i wysiadał… I wolno to robili jak cholera. A my z Wilkiem cały czas patrzyliśmy, jak robi się coraz później, jak z naszego 15-minutowego zapasu robi się 5-minut, jak 0… I tak jest – dojechaliśmy na dworzec w Niksiciu 15:05. 5 minut wcześniej odjechał ostatni tego dnia bus do Sarajewa.
Nawet myśleliśmy o łapaniu stopa do Sarajewa, ale z naszym szczęściem nie było warto. Stwierdziliśmy, że jedziemy w drugą stronę – albańską – Podgorica stolica a reszta okolica! UWAGA UWAGA: złapaliśmy stopa! Po 2 godzinach czekania! I faktycznie – na miejscu okazało się, że istnieje autobus z Herceg-Novi do Sarajewa przez Podgoricę, o 22:30 odjeżdżający z dworca.
Obejrzeliśmy miasto, w którym nie ma absolutnie nic ciekawego i które wyróźniło się tylko budynkiem parlamentu (rozpoznać można po budce 1×2 metry, w której siedzi policjant). No i widoki okoliczne są niebrzydkie. Oglądaliśmy sobie je siedząc w parku i zajadając pljeskawicę…
Dzień z perspektywy Marcina:
Tego dnia postanowiliśmy zobaczyć Mostar, znajdujący się ok. 120 km na zach. od Sarajewa. Pomimo ceny, jak i czasu przejazdu, zdecydowanie było warto! To jedno z piękniejszych miejsc w jakich byłem – wąskie, średniowieczne uliczki otoczone górami, stragany pełne orientalnych dóbr, no i oczywiście słynny most (jest naprawdę stromy!). Wizyta zakończona została wizytą w knajpce nad rzeką, kawą i nargillą. Dla takich chwil warto żyć!
Rankiem ruszyliśmy żwawo ku Radiemu i Wilkowi, którzy przyjechali rano, choć musieliśmy stoczyć niemalże karczemną awanturę z szefem kempingu, zakończoną wpisem do księgi skarg i zażaleń. Dojechaliśmy do dworca autobusowego, gdzie chłopaki na nas czekali, a w tzw. międzyczasie ukradziono mi telefon :/
Dzień piętnasty: Bośnia i Hercegowina
(Radko i Wilk wreszcie dojeżdżają do Sarajewa)
Noc była koszmarem. W autobusie spałem w sumie 30 minut. W okolicach Podgoricy o 23:30 było tak gorąco, że na postoju zemdlała jakaś kobita. Pot lał się z nas strumieniami. Potem o 2:30 granica z Bośnią. Odprawa. 5:30 dojechaliśmy do dworca Serbskie Sarajewo, dworca położonego na absolutnym końcu miasta; tam, gdzie kończy się najbardziej obskórne i olbrzymie blokowisko.
O 6:00 trafiliśmy na przystanek trolejbusowy, na którym nawet chcieliśmy kupić bilet, ale za dolary nie da rady. Wsiedliśmy do trajtka, wsiedli kontrolerzy, poprosili o paszporty. I chyba przez tę nieprzespaną noc – głupi my! – daliśmy im dokumenty. Jak uświadomiłem sobie, co zrobiliśmy, to myślałem że padnę. Twardzi byli. Po 30 minutach dyskusji stanęło na 20 dolarach za nas dwóch, czyli stawce polskiej. Ale ostro musieliśmy kłamać o naszych finansach, bo Serb, który z nami jechał i całkiem dobrze po angielsku gadał (ale kasy to on miał mniej od nas), musiał zapłacić 25 euro kary…
Swoją drogą ciekawe jest, że w Bośni wszystkie kary wlepia się w euro…
Przed 10:00, po 3 godzinach zabijania czasu w centrum, spotkaliśmy się z resztą na dworcu Eurolines. Marcin zorientował się, że buchnęli mu w tramwaju komórkę. I poszliśmy sprawdzić pociągi (z Sarajewa odjeżdża… 9 dziennie!), a potem zwiedzać na miasto.
Centrum zrobiło na mnie spore wrażenie. Co prawda Marcin, Jasiu, Monka i Aśka twierdzili, że Mostar jest dużo ciekawszy; ale mi i Wilkowi bardzo się podobało. Wąskie uliczki, meczety, klimaty może nie azjatyckie, ale na pewno tureckie.
Dużą dawkę zwiedzania przyprawiliśmy pysznym kebabem i świetną kawą turecką za marne grosze w którejś z kawiarni w bocznej uliczce.
Wieczorem Jasiu i Wilk pojechali pociągiem przez Chorwację do Budapesztu i dalej do Polski, natomiast nasza grupa skurczyła się do bardzo mobilnej, bo 4-osobowej: Asia, Monka, i dwa Trampy. O 22:00 mieliśmy autobus do Belgradu. Znowu w perspektywie nieprzespana noc… I to za 29 konwertybilnych marek, czyli 14,5 euro.
Dzień szesnasty: świetny pomysł Marcina 🙂
Noc nie była taka zła, nawet sporo spałem i w miarę wypocząłem przed kolejnym dniem. I kolejny dzień w Belgradzie, w którym powoli zaczynałem się czuć jak w domu. Marcin się uparł, że jedziemy oglądać Vrsac na granicy z Rumunią, bo jest „dużo do zwiedzania”. Czekaliśmy więc jak głupi na pociąg na 16:00, dla zabicia czasu oglądając Muzeum Wojny (wszystko po serbsku!) oraz Muzeum Sztuki Użytkowej.
Tak, tak, zobaczyliśmy taki napis na deptaku, poszliśmy 200 metrów boczną uliczką. Jest muzeum. Wchodzimy, w środku jakiś remont, choć trochę rzeczy stoi. Gość w recepcji pyta się o co chodzi. Dialog:
Marcin: Przepraszam, czy to Muzeum Sztuki Użytkowej?
Facet: Tak
Marcin: Aha, a gdzie tu jest ekspozycja?
Facet: (zdziwiony) Jaka ekspozycja?
Marcin: No wie Pan, bo w każdym Muzeum jest tak, że przeważnie jest jakaś ekspozycja.
W końcu podszedł do nas jakiś inny facet, mówi, że jak ekspozycja to mamy iść za nim. Prowadzi nas na górę – i faktycznie – przechodzimy przez jakąś salę – ale wprowadza nas do remontowanego pomieszczenia, przedstawia się i pyta… czy nie chcemy iść do toalety 🙂 Po chwili przychodzi jakaś dziewczyna, przedstawia się i pyta każdego z nas o imię, potem pyta się, skąd przyjechaliśmy. Mówimy, że z Polski, ale że teraz jedziemy z Sarajewa. Jest wyraźnie zdziwiona, pyta, gdzie mieszkamy. I czy mamy jakąś kartę. „O co jej do cholery chodzi” zastanawiamy się. Okazało się kilka minut później, że mieli przyjechać studenci ASP i faktycznie przygotowywać jakąś ekspozycję 😛
Serbskie pociągi… płacimy do Vrsac nędzne grosze, ale pociąg, który miał jechać 2 godziny, jedzie trzy i pół, do tego na trzeciej stacji mając już 30 minut opóźnienia. Jedziemy natomiast tunelem pod centrum, tym z podziemną stacją.
W samym Vrsac ludzie patrzą na nas jak na idiotów. Nic dziwnego – wg mnie, Asi i Monki – w mieście oprócz „barokowych kamieniczek”, do tego podniszczałych, nie ma kompletnie nic. Katedra katolicka, owszem jest. Ale zdecydowanie za mało jak dla mnie, żeby specjalnie tu 100 km jechać.
Nocleg znajdujemy na zboczu góry, 200 metrów podejścia w gorącym powietrzu i ciemnej nocy. Rozbijamy namioty na scenie naturalnego amfiteatru. Idę do pobliskiej podupadającej restaruacyjki umyć się i po wodę. Pytam się wolno po angielsku, czy nie mogliby nalać kranówy. Kelner na to czystą angielszczyzną: „Certainly, sir” 🙂
Dzień siedemnasty byle z Vrsac!
Rano idziemy do restauracji, która jest niesamowicie tania, na śniadanie. Wyżerka jak nigdy, za całe 5 zł! I całkiem wesoło jest, bo młody kelner (18 lat?), nie dość, że obmacywał Monkę, to jeszcze prosi mnie, żebyśmy tu wrócili wieczorem, bo „Monka jest wspaniałą dziewczyną, a wiesz, ja nie mam dziewczyny” 🙂
Niestety dla kelnera – byliśmy zdesperowani, aby wyrwać się z tej dziury. Udało się – 15:00 autobus do Nowego Sadu. 25 zł w plecy, ale lądujemy na wieczór u harleyowców, gdzie wita nas inna obsługa, ale ten sam napis „Welcome home Brother”. Idziemy znowu myć się na strand, wieczorem lenimy się po raz (drugi?) w czasie całego wyjazdu.
Dzień osiemnasty wokół Nowego Sadu
Rano idziemy na stanicę i jedziemy na Fruską Górę – oglądać monastyry. W mieścinie, gdzie wysiadamy z autobusu jest jakieś wesołe miasteczko. Ledwo im te kolejki jeżdżą, jedna jest postawiona lekko pod górę i popychana jest cały czas przez jakąś Cygankę. Wygląda to komicznie.
Idziemy 7 km do Kruszedola, najsłynniejszego klasztoru. Monka i Aśka łapią stopa bez problemu, natomiast my nawet nie próbujemy. Znajdujemy natomiast na kupie śmieci telewizor i z wielką radością rozwalamy jego kineskop. Niestety nie wybucha 🙁 Zatrzymuje się natomiast samochód. Dokąd idziemy i czy nas podwieźć. Dziwny zwyczaj. Odmawiamy.
Ale jak zatrzymuje się drugi i też chce nas podwieźć – jedziemy – i faktycznie podwozi nas pod monastyr.
Przed powrotem do Nowego Sadu oglądamy jeszcze jeden, a potem dzielimy się i uderzamy na stop do miasta. Mi i Monce jakoś słabo idzie. Na dodatek nie mamy mapy, ale zatrzymani Serbowie oddają nam gratis jedną. Koniec końców po 4 km drałowania piechotą i 2 km stopem – docieramy do głównej drogi. Przyjeźdża autobus, który równo olewamy i opłaca się – w 40 minut na dwa stopy docieramy do centrum Nowego Sadu.
Spotykamy grupę Polaków ze Szczecina, podobnie jak my kilkanaście dni wcześniej szukają noclegu. Zapraszamy ich do harleyowców i spędzamy bardzo fajny wieczór.
Dzień dziewiętnasty spędzony w pociągach
Na dworcu pani w okienku orżnęła nas na 3 zł każdego, ale kij jej w oko; dojeżdżamy do Suboticy, a potem na gapę przez granicę do Kelebii. Węgry! Nie mam ani forinta w portfelu, ale udaje mi się wymienić kasę w restauracji.
Leżymy i śpimy w Kelebii przez pięć godzin, podczas których oglądamy niesamowitą rzecz. Marcin nagle mówi: patrzcie, jedzie sam wagon. I faktycznie, od strony Serbii jedzie platforma. Z dworca wyskakuje jakiś robotnik, rzuca zaczepy na tory, uskakuje spod kół i ułamek sekundy tony żelastwa uderzają z wielkim impetem w hamulce. Wagon stoi 50 metrów dalej, ale się nie wykoleił. Tomek był zazdrosny, jak mu potem o tym opowiadaliśmy.
W każdym bądź razie docieramy przez Kiszkunhalasz i Kiszkun(felydźhazę)? do Debreczyna, gdzie o 21:30 czekają na nas Tomek, Orsi i pies Hajduk.
Tata Tomka nas pociesza, że nie musimy się wstydzić naszego zapachu 🙂 Faktycznie, śmierdzimy nieziemsko!
Dni dwudziesty i dwudziesty pierwszy w Debreczynie
Zwiedzamy Debreczyn, przedtem rano leniąc się koszmarnie przed telewizorem. Tomek i Orsi zabierają nas na przepyszny kebab węgierski (na zdjęciach).
Drugiego dnia jest bardzo wesoło, gdyż mamy w planie jechać na uniwersytet. Bilety w Debreczynie drogie, 2,50 zł w jedną stronę, więc chcemy na gapę.
Od razu wsiadają kanary; wahamy się moment i kasujemy bilety (mieliśmy znowu rżnąć głupa, że nie wiemy, że trzeba kasować). Niestety barany nie są głupie. Wyprowadzają nas z tramwaju (Marcin został w środku), Tomek udając, że nas nie zna, usiłuje mediować po węgiersku. W końcu wściekają się (mówimy cały czas, że nie mamy paszportów) i dzwonią po policję. Cóż robić – zaczynamy uciekać razem z dziewczynami, profilaktycznie przez targ, aby ich zgubić.
Jedyne sensowne miejsce, o jakim myśleliśmy do spotkania się – to dom Tomka, tym bardziej, że Marcin też był sam i bez komórki. W końcu po półtorej godziny spotkaliśmy się w centrum i pojechaliśmy jednak na uniwerek… tym razem z biletami 😉
Epilog na osiem przesiadek do Polski
W piątkę (z Tomkiem) o 18:00 pojechaliśmy z czterema przesiadkami do Koszyc, skąd Aśka i Monka jechały dalej same Cracovią, a trzy Trampy czekały w Koszycach do pierwszej w nocy na pociąg do Żyliny. I z dalszymi czterema przesiadkami dojechaliśmy w końcu, o 13:30, do przystanku w Nachodzie, wysiadając 200 metrów od drogowego przejścia z Polską. Zaczęła się Zerówka Trampa!
Informacje praktyczne
Dojazd do Serbii: najlepiej pociągiem Cracovia (22:30 z Krakowa), aż do Budapesztu. Koszt: 22 zł do granicy (zniżka 37%), 170 koron słowackich z Muszyny do Hidesnemeti (bilet należy kupić do ostatniej stacji na Słowacji!), następnie w Hidesnemeti po odprawie paszportowej (zaczynają na końcu składu) należy WYSIĄŚĆ i kupić bilet w kasie (!!!). Pogranicznicy będą twierdzić, że bilet kupi się w pociągu, ale wtedy obowiązuje stawka międzynarodowa. W kasie zapłacimy około 3500 forintów. W weekendy studenci krajów Unii mają 50% zniżkę!!! Jeśli nie zdąży się wrócić do Cracovii, to godzinę później odjeżdża osobówka do Miszkolca, która jest skomunikowana z pociągiem do Budapesztu. W samym Budapeszcie należy przejechać na dworzec Josefvaros, skąd około 12:30 odjeżdża osobówka do Kelebii (jedzie 4 godziny). Można jechać trochę później do Kelebii, EC Avala, ale jest droższy i trzeba wykupić miejscówkę. W przypadku jazdy osobówką wysiada się w Kelebii i czeka około 1,5 godziny na tą samą Avalę, którą można przejechać do Suboticy. Dalej albo: wysiąść w Suboticy i kupić dinary, albo dać w łapę konduktorowi w Avali (około 6 euro) za dojazd do Belgradu. Opcja wysiadanie w Suboticy – wymiana dinarów – jazda osobówką o 19:30 jest bardziej korzystna dla jadących do Nowego Sadu.
Jeśli jedziesz do Belgradu – rozsądniej jest dać w łapę te 5-6 euro. Cały przejazd do Nowego Sadu wyniósł nas 110 zł.
Pociągi w Serbii: są bardzo tanie, za przejazd około 100-150 km zapłacimy 7-9 zł. Jest zniżka 50% na EURO26. Pociąg z Belgradu do Baru kosztuje 800 dinarów + ewentualnie 300 dinarów kuszetka. Warto kupić bilety z wyprzedzeniem, pociągi te są obłożone w sezonie. W samej Czarnogórze druga linia kolejowa Niksic-Podgorica od kilka lat nie działa.
Autobusy w Serbii i Czarnogórze: są droższe niż u nas, za przejazd 100 km autobusem w Serbii zapłacimy około 25 zł (nie ma żniżek). W Czarnogórze busy na trasach do 50 km to około 1 EUR za 10 km, np. 25 km Budva-Kotor to 2,5 EUR. Rozkłady są nieaktualne i warto obserwować przyjeżdżające autobusy – czasami nawet miejscowi nie wiedzą, kiedy autobus będzie. Jeśli chodzi o taksówki-vany, to ciężko się targując udało mi się za odcinek 6 km Ulcinj-Valdanos zbić do 6 euro za busa. Za przejazd Bar-Ulcinj (35 km) zapłaciliśmy w marszrutce 20 euro za całą. Przejazd Podgorica-Sarajewo (350 km) kosztował nas 11 EUR + 1 EUR za bagaż.
Stop w SiC: dwóch facetów praktycznie nie ma szans na złapanie. Pary mieszane i 2 dziewczyny złapią prędzej czy później.
Autobus w Sarajewie: jadąc z dworca Serbskie Sarajewo warto dać kioskarce nawet 2x więcej euro niż kosztuje bilet w markach – działa tam siatka sprytnych kanarów i każdy turysta zapłaci. Warto ewentualnie kupić kilka marek, nawet drożej, przez przyjazdem do Sarajewa.
Żarcie w regionie: świetnym i tanim wynalazkiem są pljeskavica, vesalica, cevapi i inne fast-foodowe wynalazki serbski. Kosztują około 3-4 zł w przeliczeniu i solidnie można się najeść. Inną wspaniałą rzeczą jest burek: coś a la cieburek ruski; ma jednak więcej nadzienia. Burki można kupić za 40-60 dinarów w każdej piekarni, z mięsem, serem, szpinakiem i ziemniakami.
UWAGA! Jak ktoś mówi „prawo” to ma na myśli polskie „prosto”. Polskie „prawo” to po serbsku „desno”!!!
Strasznie nudne to. Opisy tego, co robiliście, zamiast opisów miejsc. Jedynie wstawki Marcina jakoś sie bronią.
Pingback:Drabina Kotoru i Rumija - Bogna i Radek