Wędrówka przez Gorce, Pieniny, Beskid Sądecki i Niski, Bieszczady… Łańcut i Jurę – do pełni szczęścia w Akropolisie w Krakowie.

GORCE
Dzień pierwszy

8 sierpnia 2004, o 6:00 rano w Chabówce. Po niewygodnej podróży ekstremalnie zapchanym pociągiem dotarliśmy prawie na miejsce. Dwie godziny później byliśmy w Rabce, gdzie też zaczęło się bodaj trzygodzinne szukanie benzyny ekstrakcyjnej do palnika. Pamiętajcie. W Rabce jest wszystko. Bazar, kawiarnia, sklepy obuwnicze, fryzjer. Ale tylko jeden sklep z farbami i rozpuszczalnikiem!

Ruszyliśmy więc z Rabki dość późno. Mozolnie pod górę. Niby Turbacz ma tylko 1350 m z 'hakiem’, lecz drapanie się na niego to naprawdę spory wysiłek! Na szczęście jako młodzi, piękni, hardzi treklerzy, wdrapaliśmy się na górę w miarę na czas. Wieczorem fantastyczny spektakl – rozpętała się burza i potężna ulewa. Było już po zmroku, a błyskawice raz po raz oświetlały dolinę. Coś wspaniałego. Wieczorem nie było problemu ze spaniem, dla mnie był to pierwszy porządny sen od 72 godzin.


PIENINY
Dzień drugi

8:00 rano. Dzisiaj obiecujemy sobie wskoczyć na Lubań, a potem myknąć do Szczawnicy. Bite dziewięć godzin według mapy. Widoki przednie, szlak niezgorszy, teoretycznie dość prosty, ale dopiero po trzech godzinach docieramy na przełęcz. Tam rozłam grupy. Przemek chce koniecznie pociągnąć na Lubań, mi i Marcinowi natomiast bardziej zależy na dłuższym siedzeniu w Beskidzie. Odłamujemy się od grupy, dzielimy sprzętem, psuje mi się kijek trekkingowy i to by było na tyle.

Schodzimy jakieś 3 km asfaltem w kierunku Zalewu Czorsztyńskiego, a potem łapiemy stopa i lądujemy przy głównej drodze Nowy Sącz – Nowy Targ. Dziesięć minut później nadjeżdża PKS. Po półtorej godziny docieramy do Szczawnicy (okrężną drogą). Dwa osobniki wytaczają się z autobusu, tylko po to, żeby zaraz wskoczyć na coś do jedzenia do pobliskiego baru. Po plackach cygańskich jesteśmy już pełni sił. Więc rozpoczynam „drogę na pocztę”.


Tajemnicą poliszynela jest, że Szczawnica jest długa. A poczta podobno na samym końcu… Biorę felerny kijek, plecak, i ruszam w teren. Po 20 minutach marszu dochodzę na pocztę. „Dzień dobry, chciałbym nadać ten kijek”. „Nie ma kartonów” uświadamia mnie typowa pani Krysia. Wracam więc w kierunku centrum, zaglądając po drodze do każdego sklepu (a te co sto metrów). Po drodze w warsztacie uroczy pan odmawia kooperacji przy naprawie kijka, bo „nie ma doświadcznia, nie ma części, i po prostu mu się nie chce”. Trudno, w trzynastym sklepie z rzędu i 1300 metrów od poczty znajduję nareszcie potrzebny karton. Pani sklepowa olewa swojego szefa („Wracaj na stoisko” – „Nie teraz, idę szukać kartonu, sam stań!”). Ale karton jest.

Wracam na pocztę. Na poczcie chyba 30 stopni. Ukrop. Pani w okienku nie chce przyjąć kartonu. Odsyła mnie po taśmę, bo słabo zabezpieczony. Na pewno nie będę trzeci raz drałował tej drogi. Przechodzę do drastycznych środków. „Albo pani mi przyjmie tę przesyłkę, albo będę tutaj stał tak długo, jak będzie trzeba”. Zwyciężyłem. Przyjęła mi przesyłkę, znalazła nawet taśmę, ale „to taśma kierowniczki, więc nie można uciąć za dużo”. Rany boskie!!! Spytałem, czy złotówka za taśmę wystarczy. Starczyła.

Po prawie dwóch godzinach dotarłem z powrotem do Marcina. Mieliśmy straszną ochotę na słowackie piwo. Do granicy zaledwie pięć kilometrów piechotą, więc po godzinie byliśmy na miejscu, a dalsze dwa kilometry dalej zasiedliśmy na najlepiej smakującym browarze na świecie. Pierwsze Topwary poszły duszkiem. Drugie już wolniej, ale były tak zimne… Pycha!

Nasz powrót to kolejne siedem kilometrów. Rozbiliśmy się na polu w Szczawnicy przy samym PKSie, bo PTTK nie ma miejsc na namioty. Na prysznic nie było nas stać, więc po zmierzchu udaliśmy się nad rzekę. Kąpaliśmy się na waleta w centrum Szczawnicy, a na deptaku ruch jak cholera.

BESKID SĄDECKI
Dzień trzeci

Rano Marcin budzi się jakiś taki… wczorajszy? Z tego powodu wyruszamy późno. Kierunek: Jaworki, dokąd dojeżdżamy stopem. Kierowca, gdy słyszy, że nie byliśmy w Wąwozie Homole, wyrzuca nas przy wejściu. Sam wąwóz niczego sobie, ale też formacje krasowe Słowackiego Raju czy Dierów w Fatrze robią dużo większe wrażenie.





Wracamy więc do drogi. Idziemy kolejnym wąwozem, dużo piękniejszym. Marcin powoli się rozkręca, ja też, co nie zmienia faktu, że gdy dotarliśmy do pięknej przełęczy, skąd rozpościera się widok na Gorce (Lubań), Pieniny, a daleko na horyzoncie Tatry. Zalegliśmy na ziemi na dłuższy popas. Śpimy tak dwie godziny, robiąc 'przerwę’ na zupkę chińską na palniku. Jedno z piękniejszych miejsc, jakie odwiedziłem. Raj na ziemi.

Po dwóch godzinach marszu dochodzimy do kolejnej przełęczy. W dół według mapy to zaledwie 6 km, ale jedzie jakiś samochód i łapiemy stopa do Piwnicznej Zdroju. Tak więc jesteśmy w samej Piwnicznej dość wcześnie. Siadamy na piwie w lokalnej spelunie, potem zupa mleczna przyrządzona naprędce na rynku. Szukamy miejsca na nocleg, w końcu za zaniedbanym cmentarzem żydowskim, na polanie, która okazuje się być gminnym boiskiem (?), zaraz obok nasypu kolejowego, rozbijamy namiot. Pociąg przejeżdża po nasypie co pół godziny minut, trzęsąc całym namiotem.




Kąpiemy się w Popradzie. Dużo komarów. 20:30 idziemy spać.

Dzień czwarty
Dzisiaj jesteśmy ambitni. Nie wiem jak to zrobimy, ale mamy do przejścia dwadzieścia kilometrów, dwa porządne grzbiety, no i finalne podejście do pokonania.

Jesteśmy w Piwnicznej Zdroju, więc trudno nam odmówić sobie prawdziwej wody źródlanej. Jak dla mnie bomba, ale Marcin kwituje smak wody krótko: „Matko, co za syf!”.

Wychodząc z Piwnicznej, przy moście widzimy znak „Zakaz kąpieli. Woda skażona bakteriologicznie”. Wspominam, z jaką radością moczyłem wczoraj dupsko w Popradzie…

Grzbiet pierwszy
Ba! Zaledwie 150 metrów podejścia. Co to dla nas. 15 minut. 20 minut. Skwar z nieba. 40 minut. Nareszcie szczyt. Walimy się na glebę na 15 minut. Pierwsza nieśmiała sugestia: „Marcin, jak tak ma być przez cały dzień, to ja p..lę”. Zejście to zaledwie 100 metrów. Marcin ma problem ze stopą. Schodzimy więc pół godziny. Na dole kolejny postój, tym razem w sklepie w Łomnicy Zdroju. Dwa Świderki Korala to 2 złote, a gorąco jak piorun.

Grzbiet drugi
Ostro pod górę, oczywiście bezpośrednio na słońcu. Bagatela – około 30 stopni w cieniu. Pocimy się szybciej niż pochłaniamy hektolitry wody. Widoki przewspaniałe, pusto. A szlak ostro pod górę. Piach i słońce. 5 minut. 10 minut. Myślę o czymś przyjemnym, ale nie pomaga. Złapałem tempo, kiedy zmieniłem nastawienie. „Pokażę ci, szlaku, kto jest silniejszy”. To zawsze działa. Jak automat do góry. Kończymy podejście i w pierwszym cieniu zarządzamy popas.

Żeby nie było zbyt pięknie, grzbiet drugi ma siodło. Przeklinam pod nosem, ale zasuwam dalej. Mamy zejść do Wierchomli Wielkiej. Pikuś. Przecież blisko. Schodzimy półtorej godziny. Po drodze zaczepieni przez watahę psów. Mamy kryzys.


Jesteśmy głodni i zmęczeni. Łapiemy stopa do Wierchomli Małej. Znowu ostro do góry, po godzinie jesteśmy na górze. Wieczór kończy się na fasolce po bretońsku. Rozbijamy się ponad schroniskiem, na hali pod Runkiem. Aby się wymyć, znajdujemy ciek wodny głęboko w chaszczach. Kąpiel w strumyku o szerokości 20 cm. Masa komarów i muszek. Wsuwamy się do namiotu, bo ciężko wytrzymać.

Dzień piąty
Dzisiaj popołudniu mamy spotkać się z Asią, Przemkiem i Cykiem – w Krynicy. Rano leje jak cholera. Od 6:00 do 9:00 cały czas ściana deszczu. Nie spieszymy się, ale i tak jesteśmy w Krynicy około 13:00. Idziemy na targ, kupujemy owoce (trzeba chronić się przed szkorbutem – ileż można wcinać pasztety 🙂 Potem sjesta na ławce, pizza i rozmowa z lokalnym inteligentem.


Krynica okazuje się być całkiem ładna. Największy jest chyba budynek poczty – 5 pięter. Naprawdę potężny.


Wreszcie dojeżdżają znajomi. Siedzimy sobie pod domem zdrojowym, obserwujemy życie uzdrowiska, zaraz obok płynie uroczy jazz…


Wspaniale, grzeje słońce. Nic dziwnego, że się zasiedzieliśmy i byliśmy zmuszeni szukać noclegu po ciemku, w parku miejskim (na północy miasta). Okazuje się, że w Krynicy nie ma pola namiotowego.

Tęsknię za prysznicem. Ostatni brałem na Turbaczu, a tak to tylko rzeka albo strumień. Tej nocy kąpałem się w strumieniu w środku parku. Widzieli mnie jacyś ludzie, mimo że zgasiłem czołówkę.

BESKID NISKI
Dzień szósty

O szóstej rano Asia jedzie do domu. W południe żegnamy Cykera.

Wchodzimy czerwonym szlakiem w Beskid Niski. Znowu w poprzek grzbietów. Dzień dość monotonny… Góra, dół, przerwa, góra, przerwa, dół, przerwa, przerwa, góra, dół, przerwa na nocleg. Widoki przewspaniałe, szczególnie bo burzy. Szlaki dość puste, klimat podobny jak w Bieszczadach. Co tu dużo gadać – lepiej obejrzeć zdjęcia…






Śpimy w Izbach, przy rzece i drodze. Na kolację pożywna mieszanka serowo-makaronowo-mięsna, przyprawiona jak zwykle marynatą pikantną Kamisa. Prawdziwa uczta.

Dzień siódmy
Argh! Mam dość Przemka i jego pakowania. Ileż można??? Na dodatek Marcin zgubił sandała. Zasuwa na poprzedni grzbiet w jego poszukiwaniu. A zegarek tyka… Niby się nie spieszymy, ale straciliśmy pół dnia.

W jednej z wiosek rzucamy kamieniami w jajko. Jajko leży w rzece i stanowi znakomitą strzelnicę. Kto je tam położył?


A potem pakujemy się pod górę szlakiem czerwonym. Najgorsze błoto, jakie widziałem. Zapadamy się po kolana. Na dodatek zaliczam upadek na błocie i ranię się o drut kolczasty. Dłoń nie krwawi mocno, ale nadal głośno przeklinam wymyślnego górala, który rozłożył tam drut.

Podejście na ostatnią górę przed Regetowem Niżnym – Kozie Żebro – to straszliwie stroma wspinaczka.

Śpimy w studenckiej bazie namiotowej w tymże Regetowie. W sklepie we wsi mają świetne ciasteczka.

Dzień ósmy
Rano urocza obsługa bazy zadaje nam pytanie: „Czy wam się spieszy?”. Odpowiadam niechętnie. Pytanie trąci wyraźnie zapytaniem o pomoc przy pracy fizycznej. Ale Marcin i Przemek z chęcią deklarują pomoc. Jak się okazuje, jest problem z agregatem. Leży on w namiocie w bazie w dolinie, a jest potrzebny na Rotundzie (777 m) przy budowie cmentarza wojennego. Bagatela – zaledwie 250 metrów podejścia. Agregat waży 50 kg.

Idziemy w czwórkę z jeszcze jednym gościem z bazy. Na początku dzielimy się na dwójki i rotacja co 2 minuty.

Co do sekundy. Po trzech takich zmianach stwierdzamy, że nie da rady. Całe ciało krzyczy z bólu. Pomysł autorski Marcina: nieść agregat jak kajaki. Znajdujemy drągi. I nagle z 25 kg na osobę robi się połowa mniej; do tego oparta na ramieniach. Nie można powiedzieć, żeby był to szczyt komfortu, ale jakoś się idzie. Schodzimy do bazy. Ledwo się ruszamy. Odpoczynek i dopiero o 14:00 wyruszamy dalej.

Idzie się piekielnie wolno. Nawet nie obolali, jesteśmy po prostu strasznie wyczerpni po zabawie z agregatem. 2-3 km do sklepu. Bach na ziemię. Pół godziny przerwy. 300 metrów. Łapiemy stopa na traktorze. Wiezie nas 7 km do Gładyszowa. Sklep. Gleba. Świderek. Jeszcze jeden Świderek.


Idziemy w kierunku Banicy. Straszliwie zmęczeni. 500 m. Cerkiew po prawej. Bach na trawę. 100 m. Bach w cieniu topoli. 500 m. Lenistwo na środku drogi.

Summa summarum odcinek 4 km 'idziemy’ – bagatela – 3 godziny!!!

Wieczorem lądujemy w Banicy. Wg naszej mapy PPWK 1:75000 aktualizowanej w 2003 roku – jest tu baza namiotowa. Krótka rozmowa z właścicielem gospodarstwa – baza była. Jakieś 10 lat temu została zamknięta.

Głośne przeklinanie nie pomoże. Idziemy do Bartnego – tam jest schronisko PTTK i, jakby co, pole namiotowe. Idziemy drogą dla rowerów. Błoto jeszcze gorsze niż poprzednio. Woda leży w koleinach – głębokich na 1 metr. Wszystko rozryte. Osuwa się. Koszmar. Rowerem to tam chyba nikt nigdy nie przejechał.

Przed Bartnem obserwujemy genialny zachód słońca. Do PTTKu dochodzimy grubo po zmroku. Okazuje się, że nie można rozbić namiotu. Tzn miejsce na namioty są, ale nie wolno się rozbijać. Idziemy w dół do pobliskiego pola namiotowego. To pole też nie istnieje!


W końcu rozbijamy się gdziekolwiek, na jakiejś łące. Dzisiaj bez kąpieli.

Dzień dziewiąty
Wchodzimy w Magurski Park Narodowy. Tylko na kilka godzin. Piękny horyzont. Magura jest zarośnięta, ale gdzieniegdzie przebijają panoramy Beskidu. Na górze wpisujemy się do pamiątkowego zeszytu. I schodzimy do drogi – do Folusza. Pierwsza duża droga od Krynicy. Jemy hamburgery, łapiemy po dwóch dniach sieć komórkową. I stopa. Jedziemy w Bieszczady

Stop pierwszy: 2 km. Stop drugi, 6-7 km, traktor. I tak dalej… Tego dnia spotykamy człowieka, który jeździ 20-letnim VW Transporterem w starym podkoszulku, a ma pięć domów we Francji. Zaprasza nas na piwo.

Potem jedziemy kolejnym traktorem, tym razem do baru na najszybsze (2 minuty) piwo na świecie. Kolejny traktor. Gość odwozi pustaki jakiemuś Włochowi, który ma dom w Bieszczadach.

Godzina 19:00. Lądujemy pod sklepem gdzieś między Duklą, a Komańczą i słyszymy „Tu prędzej niż stopa to AIDS złapiecie” od traktorzysty. 20:00. Jest! Pierwszy samochód o 10 minut. Gość podwozi nas jakieś 20 km od Cisnej. Robi się ciemno. 21:00. Łapiemy kolejnego stopa, ale tylko 5 km. I jesteśmy 14 km od Cisnej. Marcin jest zdesperowany, chce ostatni odcinek pokonać na piechotę. Przemek idzie do baru. Stoimy na stopie we dwójkę z Marcinem.

Nagle! Jest! Jedzie coś. Zatrzymuje się samochód. „Czy zabierzecie 3 osoby?”. Nie, tylko dwie. „Nie szkodzi, zmieścimy się”. I faktycznie. Następne kilkanaście kilometrów pokonujemy z jedną osobą na kolanach. Około 22:00 docieramy do Cisnej. Jeszcze trochę i jesteśmy w dobrze znanej bacówce pod Honem. Jak w domu.

110 km przejechaliśmy na 9 stopów, w tym 3 traktory.

BIESZCZADY
Dni dziesiąty – szesnasty

Bieszczady – teren znany, więc rozwodzić się specjalnie nie będę. Przyjechał do Cisnej Adam, z Wetliny wyjechał Przemek. Dużo padało, mieliśmy więc czas na rozrywki. Szczerze odradzam wino landrynkowe w Siekierze, polecam placek po cygańsku w Chacie Wędrowca w Starym Siole. Zimne piwo w Bazie Ludzi z Mgły – też nie do pogardzenia. Miło wspominamy też koncert lokalnych grup punkowych w Wetlinie, w Ranczu. Tańczyliśmy tam pogo w sandałach.

Z wycieczek zrobiliśmy:
1) Łopienkę (ja naokoło, drogą; reszta przez Łopiennik)
2) Trasę Łopienka – Kalnica
3) Połoninę Caryńską z zejściem na Przysłup i do Nasicznego, a potem Berehów
4) Tarnicę przez Bukowe Berdo




Czas płynął sennie, szczególnie w czasie deszczu. Ucieszyło nas więc spotkanie znajomych w Ustrzykach. Ostro graliśmy też w tysiąca.




Szesnastego dnia o 17:00 wylądowaliśmy w Ustrzykach Górnych. Marcina noga wysiadła kompletnie, więc weszliśmy z Adamem na Tarnicę przez Bukowe Berdo. To już drugi raz tym roku.


Po zejściu z Tarnicy Adam pierwszy złapał stopa. Chwilę później zabrałem się i ja. Podróżujemy w kierunku Ustrzyków Dolnych, kiedy widzę jak przy drodze stoją Adam z Marcinem i machają. Poprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał. Dalej jechaliśmy w trójkę. A od słowa do słowa z naszymi „gospodarzami”, okazało się, że mieszkają w Łańcucie.

Godzina 21:00. Śpimy w ogrodzie u naszych gospodarzy. Zamiast w Ustrzykach, wylądowaliśmy W Łańcucie.

JURA
Dni siedemnasty – dwudziesty

Pierwszy raz mamy naprawdę potężny zryw. 8:00 rano spakowani z plecakami! Przecieram oczy ze zdumienia, a może niewyspania? Śniadanko przed sklepem w Łańcucie i chwilę później stoimy na krajowej czwórce. Pierwszy zamachany samochód zatrzymuje się. Gość zgadza się zabrać całą trójkę. Lądujemy w Rzeszowie.


Machamy przez bodaj 45 minut, średnio co 5-10 sekund jeden samochód. Ręce odpadają. Dopiero wyjaśnienia pewnego przechodnia rozjaśniają nam obraz sytuacji. Machamy przy drodze na Nowy Sącz. „Do Krakowa przez Zakopane???” No i wszystko jasne… Przewalamy się wspaniałą MPK Rzeszów na drugi koniec miasta, konkretnie do baru mlecznego. Pyszne pierogi i pyszne krokiety, a i nasze portfele są zadowolone.

Zatrzymujemy z Adamem samochód, Marcin także. Rozdzielamy się. Gość podrzuca nas do Dębicy, 45 km, zaraz obok McDonaldsa. Korzystamy z największej na świecie sieci darmowych toalet, wychodzimy na wyjazd i… widzimy Marcina. Co lepsze, zamachany kierowca zgadza się zabrać także „tamtego trzeciego”. Do Pilzna dojeżdżamy więc w pełnym składzie.

A tam Marcin zatrzymuje truckera, my VW Transportera. „Dokąd jedziecie?”. „Do Krakowa”. „A gdzie będziecie spać?”. „Nie, nie, my tylko przejazdem. Jedziemy dzisiaj do Ojcowa”. Kierowca patrzy na nas i komentuje: „To macie więcej szczęścia niż wyglądacie, jadę do Ojcowa”.

Wpierw jednak rozpoczyna się podróż po krakowskich hurtowniach. Po drodze rozładowujemy np. cukier w Bochni, ładujemy sztaple z artykułami papierniczymi pod Wawelem.

Ostetecznie wysiadamy kilka kilometrów od Ojcowa. Łapiemy kolejnego stopa. W samym Ojcowie nie ma sieci komórkowej, ale udaje nam się dodzwonić do Marcina z budki telefoniczej. Późne popołudnie, za dwie godziny zrobi się ciemno. „Jestem pod Chorzowem”. „Gdzieeeeeeee?”. „A nie, tym, no… Chrzanowem”. Marcin pojechał dalej niż trzeba. Na jego i nasze szczęście (wiózł namiot), Marcin dotarł do Ojcowa na noc. Stopem, PKSem i komunikacją gminną.

Następnego dnia zostawiamy sprzęt i z lekkimi plecakami ruszamy. Najpierw na hamburgery. Potem w kierunku Sąspowa. Po drodze w przydrożnym barze widzimy piwo marki Rejs. Idzie się cały czas gładko, prawie bez podejść, a że idziemy bez plecaków, to w sumie moglibyśmy biec, gdyby nie nasze lenistwo, no i gdyby było po co.



Pieskowa Skała. Kolejne hamburgery, potem zamek, potem sruu w drogę. Zaczyna lać. Jeszcze dwie godziny do zmierzchu, ale całą drogę do Zazamcza pokonujemy pieszo. W sumie dzisiejszego dnia 22 km i 4-5 godzin leniuchowania.


Rano pobudka, zwijanie namiotu, idziemy na południe, w kierunku Rudawy. Wolno, bardzo wolno, drzemiemy, lody itp. Niby nam się nie spieszy (bo do Krakowa dzisiaj i tak nie jedziemy), ale w samej Rudawie lądujemy dosyć późno, rozbijając się ostatecznie o zmierzchu obok gnojowiska. Idziemy z Marcinem się wykąpać do Rudawki. Zejście do strumyka paskudne, najpierw w 10cm gnoju, potem przez 30 m pokrzyw sięgających minimum pasa i krzaki. Marcin toruje drogę u góry (wyłamuje gałęzie, wykrzywia krzaki), ja natomiast zajmuję się dołem, literalnie wykopując wszystkie pokrzywy z drogi. Efekt jest taki, że przynajmniej można się nie zabić schodząc, chociaż długie spodnie, długi rękaw i buty są niezbędne do w miarę bezkrwawego przebicia się. Ale warto. Jesteśmy pachnący. W przeciwieństwie do całego tego gnojowiska, na którym śpimy. Dzisiaj przeszliśmy 28 km.

Nazajutrz w południe stawiamy się w Krakowie. Urządzamy sobie rajd kebabowy, przepuszczając resztę naszych pieniędzy. Po drodze gramy w tysiąca na Plantach. Wyjazd zostaje zakończony wspaniałym, genialnym, przepysznym kebabem w Akropolisie. Palce lizać!



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.