Minęły cztery miesiące od tamtych wydarzeń, a my nigdy nie napisaliśmy epilogu. A naszym wiernym czytelnikom należy się przecież zakończenie!
Firma transportowa przyrzekła w końcu – na wszystkie hinduskie bóstwa – że motor dojedzie do Chennai. Wróciliśmy więc z Trichy pół tysiąca kilometrów na północ do naszych znajomych. Niestety, była to kolejna kpina złodziei z nas. Lekko załamani, bez skradzionego motoru, postanowiliśmy nie oglądać się za siebie, wyluzować – obróciwszy nasze pierwotne plany do góry nogami – wsiedliśmy w pociąg do Kerali.
Spędziliśmy dziesięć pełnych szaleństw dni na klifach, plażach, kanałach w dżungli i w przepięknych strzelistych górach Zachodnich Ghatach. Zadomowiliśmy się na trochę w miasteczku Munnar wśród plantacji herbaty. Wypożyczyliśmy tam nawet motor aby wjechać na bardzo wysoką przełęcz (2600 m), i bawiliśmy się świetnie, mimo że w drodze powrotnej skończyła nam się benzyna i połowę z 33 km w dół zjechaliśmy bez paliwa, na luzie. Po intensywnej tułaczce dotarliśmy do Bangalore do naszego kolegi Sama. Byliśmy tak zmordowani tropikami, że cały dzień spędziliśmy leżąc i gadając z Samem na dachu jego budynku. Było rewelacyjnie! Z wielkim żalem tamtego wieczoru wsiadaliśmy w samolot do Delhi.
Dzień później po przepakowaniu i nadaniu pocztą trzynastu kilogramów książek do Polski, ruszyliśmy na miesiąc do Nepalu. Po 22 dniach na trekkingu wokół Annapurny i do jej Sanktuarium czekały nas jeszcze przeprawy wizowe w Kathmandu, a dzień przed powrotem do Polski wróciliśmy do Gurgaonu.
Problem piętnastu kilogramów nadbagażu Bogny rozwiązał się, kiedy nasz znajomy Aman wyciągnął nas na imprezę firmową SwissAira. W DLF II pijany w sztok menedżer Swissa z lotniska w Delhi obiecał nam, że możemy brać tyle bagażu ile chcemy. Następnej nocy dotrzymał słowa.
Co do motoru… Nieoceniony Aman zdenerwował się na wieść o naszych perypetiach z oszustami. Zadzwonił do kumpla z policji, we dwóch pojechali do firmy transportowej i zagrozili, że jeśli tamci nie oddadzą motoru to spuszczą im taki wpierdol, że do końca życia się nie pozbierają. Wkrótce potem motor nagle się odnalazł – nigdy nie opuścił Gurgaonu! Dzięki temu jeszcze w dniu powrotu mogłem po raz ostatni rozgrzać nasz cudowny motor do 120 km/h na autostradzie Delhi – Jaipur. Tydzień po naszym wylocie inny znajomy, Vaibhav, spieniężył tą piękną niezawodną maszynę za jedyne dwieście dolarów.
A ja do dziś nie mogę odżałować, że nie ściągnąłem TVSa do Polski.
Praca magisterska o indyjskim rynku mikrofinansów została oceniona bardzo dobrze i chyba wkrótce zostanę magistrem.
Wpis w Bogny CV o pracy w Indiach pozwolił jej zdobyć świetną pracę – w Polsce.
Oprócz naszych indyjskich przyjaciół najbardziej brakuje mi jazdy na motorze na autostradzie, pod prąd.
Wraz z Bogną tęsknimy też za butter chickenem.
Mister w Żółtej Koszuli poznany pierwszego dnia po przyjeździe nadal pracuje w akademiku MDI. To bardzo sympatyczny Nepalczyk. Nie wiem tylko czy nadal nosi żółtą koszulę.
PS. I żeby nie było zbyt cukierkowo, przesyłka z trzynastoma kilo książek nigdy nie dotarła do Polski. Jak mniemam, nigdy nie opuściła poczty w Delhi.
Ot, całe Indie.
Wierny czytelnik ciągle tu zagląda:)
Bardzo miło czytało się Wasz blog o waszych perypetiach w Indiach. Szkoda tylko, że książki nie dotarły.